Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Bo pańskie podniebienie nie oswoiło się jeszcze z wysublimowanym smakiem tego specjału. Niech mi pan sam powie, czy od razu zasmakowałeś w ostrygach, herbacie, porterze, truflach, słowem w tym wszystkim, za czym pan teraz przepadasz? Czy pojmujesz, jak mogli Rzymianie przyprawiać bażanty asafetydą, a jak mogą Chińczycy zjadać gniazda jaskółcze? Doprawdy, nie! A więc to samo stosuje się do naszego haszyszu. Niech pan spróbuje go jeść przez tydzień, a przekonasz się, że żaden smakołyk w świecie nie wyda ci się już równie wykwintny, jak haszysz, który dziś wydaje ci się bez smaku i mdlący. Zresztą przejdźmy do drugiego pokoju, to jest do pańskiego pokoju. Ali poda nam kawę i fajki.
Powstali obaj; i gdy Sindbad — jak go dla wygody my również zowiemy od czasu do czasu — wydawał rozkazy Alemu, Franz przeszedł do sąsiedniego pokoju.
Umeblowany był nieco prościej, choć nie mniej zbytkownie. Był okrągły, a obiegała go wokół otomana umieszczona pod ścianami. Otomana, ściany, sufit i parkiet były obite wspaniałymi skórami, miękkimi i puszystymi jak najbardziej puszyste dywany; były to skóry pochodzących z Atlasu lwów o potężnych grzywach, skóry pręgowanych tygrysów bengalskich, panter z Przylądka Dobrej Nadziei (taka pantera pojawiła się Dantemu), a wreszcie skóry niedźwiedzi syberyjskich i norweskich lisów; a wszystkie te futra były rozesłane jedne na drugich, tak że stąpało się po nich jak po najgęstszej murawie, a spoczywało jak na najmiększym posłaniu.
Położyli się obaj na otomanie; pod ręką znaleźli już przygotowane fajki o jaśminowych cybuchach i bursztynowych ustnikach. Ali zapalił je i poszedł po kawę.
Nastała chwila milczenia; Sindbad oddał się myślom, które nawet wśród rozmowy zdawały się go nie odstępować; Franz zaś utonął w owej cichej zadumie, którą zwykle sprowadza doskonały tytoń — z dymem ulatują wszystkie troski dręczące umysł, a w zamian przybywają wszelkie marzenia duszy.
Ali przyniósł kawę.
— Jaką pan pija kawę? Po francusku, czy po turecku, mocną czy słabą, z cukrem czy bez cukru, zaparzoną czy gotowaną? Proszę wybierać — przygotowano ją na wszelkie sposoby.
— Będę pił po turecku — odrzekł Franz.
— I masz pan rację! — zawołał gospodarz. — To dowodzi, że masz pan predyspozycje do wschodniego sposobu życia. O, tylko na Wschodzie ludzie wiedzą, jak trzeba żyć. Co do mnie — dodał z owym właściwym sobie dziwnym uśmiechem, który znów nie uszedł uwagi Franza — gdy tylko załatwię moje sprawy w Paryżu, wyjadę na Wschód, by tam spędzić resztę moich dni. I jeżeli wtedy chciałby mnie pan znów odwiedzić, trzeba mnie będzie szukać w Kairze, Bagdadzie lub Ispahanie.
— Na honor — odparł Franz. — Nic łatwiejszego, bo właśnie zdaje mi się, że mi wyrastają orle skrzydła, dzięki którym mógłbym oblecieć cały świat w jeden dzień.
— Aha, więc haszysz już działa! Rozwiń tedy skrzydła i unieś się w sfery nadludzkie; nie lękaj się niczego, czuwamy nad tobą i gdyby ci nawet skrzydła roztopiły się od słońca jak Ikarowi, uratujemy cię.
Powiedział coś po arabsku do Alego, ten ukłonił się na znak posłuszeństwa i wyszedł, pozostając jednak w pogotowiu na zawołanie.
A we Franzu tymczasem zachodziła szczególna przemiana. Znikało całodzienne znużenie, umysł oczyszczał się z wrażeń, jakie wywołały w nim nadzwyczajne wypadki z tego wieczora — czuł się zupełnie tak, jak podczas tych pierwszych chwil snu, kiedy jesteśmy jeszcze na tyle przytomni, aby wyczuwać, jak ogrania nas sen. Jego ciało nabierało lekkości, jakby uwalniało się od ciężaru, umysł się rozjaśniał, zmysły zyskiwały podwójną władzę. Horyzont przed nim rozciągał się w nieskończoność, ale nie był to ten posępny horyzont, nad którym unosiła się jakaś nieokreślona trwoga — horyzont, jaki widział, nim zapadł w sen; był to horyzont błękitny, przejrzysty, rozległy, przesycony lazurem morza, migotliwymi drobinkami słońca unoszącymi się w powietrzu, wonnym powiewem bryzy; a wśród śpiewu marynarzy, który stworzyłby niebiańską harmonię, gdyby ktoś potrafił przenieść na papier te nuty, wyłaniała się wyspa Monte Christo, już nie jak straszliwa rafa czająca się wśród fal, ale jak zagubiona na pustyni oaza. W miarę, jak łódź się zbliżała, do śpiewu przyłączały się nowe głosy — i z wyspy wznosiły się ku Bogu czarodziejskie, tajemnicze tony, jakby wróżka, na przykład Lorelei, lub czarnoksiężnik, jak Amfion, zapragnęli zwabić tu jakąś duszę albo wznieść miasto.
Na koniec barka przybiła do brzegu, ale tak lekko, jak usta dotykają ust. Wydało się Franzowi, że wstępuje do groty, że widzi ponownie to, co widział przed zaśnięciem — Sindbada, gospodarza rodem z baśni, i Alego, niemego sługę; następnie wszystko zaczęło mu się zacierać i mieszać przed oczyma, jak ostatnie cienie rzucane przez magiczną latarnię, która właśnie gaśnie; i znalazł się po raz wtóry w komnacie z posągami, oświetlonej tylko mdłym blaskiem lampy, jednej z tych, które czuwają wśród nocy nad snem lub rozkoszą.
Były to te same figury o bujnych, lubieżnych kształtach, o magnetycznym spojrzeniu i rozpustnym uśmiechu. Były to Fryne, Kleopatra, Mesalina — owe trzy najznakomitsze kurtyzany.
I wydało mu się, że te trzy posągi połączyły swoją miłość do jednego mężczyzny, i że tym mężczyzną był on; że podeszły do łoża, gdzie spał; ich nogi gubiły się pod długimi białymi tunikami śnieżnej białości, piersi były odsłonięte, włosy opadały falą. Takim pozom ulegali bogowie, ale opierali się święci. Ich wzrok był nieugięty i palący — tak właśnie wąż wpatruje się w ptaka; a Franz poddawał się tym spojrzeniom, sprawiającym mu ból jak zaciśnięte sidła, i napełniających go rozkoszą — jak pocałunek.
Wydało się Franzowi, gdy zamykał oczy po raz ostatni, że w ostatnim spojrzeniu, jakie rzucił wokół, dojrzał czwartą wstydliwą statuę, jak zakrywała swoje wdzięki; a gdy jego oczy były już zamknięte na świat rzeczywisty, otwarły mu się zmysły i zaznał wrażeń, jakich nie zna nikt.
Była to rozkosz bez końca, miłość bez wypoczynku, jaką Prorok obiecuje swoim wybranym. Kamienne usta ożyły, piersi nabrzmiały od ciepła i Franzowi, który pierwszy raz znalazł się w mocy haszyszu, ta miłość sprawiała niemal ból, ta rozkosz zdawała się torturą, gdy czuł, jak jego spragnionych ust dotykają wargi posągów, giętkich i zimnych jak węże; ale im bardziej starał się odepchnąć od siebie tę nieznaną miłość, tym mocniej jego zmysły zapadały w czar tajemniczego snu; wreszcie, po walce, za którą wielu oddałoby duszę, zrezygnował z oporu i zdyszany, zgorączkowany od zmęczenia, wyczerpany rozkoszą poddał się pocałunkom marmurowych kochanek i urokowi tych niezwykłych wizji.
Gdy się ocknął, przedmioty wokół wydały mu się tylko dalszym ciągiem snu. Sądził, że jest w grobowcu, do którego wkradał się, jak litościwe spojrzenie, słaby promień słońca; wyciągnął rękę i trafił na kamień; usiadł: owinięty w pelerynę spoczywał na pachnącym i miękkim posłaniu z gałązek wrzosów.
Wizja znikła — gdy się obudził, posągi rozpłynęły się w nicości, jakby były tylko cieniami, które wymknęły się z grobów na czas jego snu. Postąpił kilka kroków tam, skąd przezierał promień; po burzliwych snach nastała spokojna rzeczywistość. Stwierdził, że jest w grocie, podszedł do wyjścia i ujrzał przez półkolisty otwór błękitne niebo i lazurowe morze. Powietrze i woda złociły się w porannym słońcu; nad brzegiem siedzieli marynarze, gwarzyli i śmiali się; dziesięć kroków dalej na kotwicy kołysała się wdzięcznie łódź.
Przez chwilę rozkoszował się świeżym podmuchem bryzy; słuchał dalekiego szumu fal, które rozbijając się o brzeg, pozostawiały na nich srebrną koronkę piany; bez zastanowienia, nie myśląc zupełnie, poddał się temu boskiemu czarowi, jaki znaleźć można w naturze, szczególnie gdy wychodzimy z fantastycznego snu; stopniowo to życie zewnętrzne, tak spokojne, czyste i wzniosłe, uświadomiło mu całą niedorzeczność jego snu i w pamięci ukazały mu się wspomnienia.
Przypomniał sobie przybycie na wyspę, wizytę u herszta przemytników, podziemny pałac pełen bogactw, wyborną wieczerzę i łyżeczkę haszyszu.
Ale wobec rzeczywistości rozjaśnionej blaskiem dnia, wydawało mu się, że wszystko to wydarzyło się najmniej przed rokiem, tak żywa była w jego pamięci owa wizja i tak ważne miejsce zajęła w jego umyśle. A i wyobraźnia ukazywała mu wciąż jedną z tych postaci, których pocałunki usiały mu noc gwiazdami — jak siadała wśród marynarzy, przemykała się wśród skał, kołysała się na łodzi. Poza tym czuł się niezwykle wypoczęty, myśl pracowała ze zwykłą szybkością, głowa mu nie ciążyła — wręcz przeciwnie, miał doskonałe samopoczucie, cieszył się słońcem i powietrzem bardziej niż kiedykolwiek.
Zbliżył się wesół do majtków.
Zobaczywszy go, zerwali się, a Gaetano podszedł ku niemu.
— Wielmożny pan Sindbad — rzekł — polecił nam przekazać ekscelencji wyrazy poważania; wyraża żal, że nie mógł się z nim pożegnać; ma jednak nadzieję, że jaśnie pan mu to wybaczy, dowiedziawszy się, że ważne sprawy wezwały go na Malagę.
— Mój kochany Gaetano, więc to wszystko nie był sen, ale rzeczywistość? Więc istnieje człowiek, który mnie po królewsku przyjął na tej wyspie i gdym zasnął, odjechał?
— Pewnie, że istnieje — oto jego jacht, oddala się właśnie pod pełnymi żaglami. Jeżeli wielmożny pan zechce wziąć lunetę, rozpozna go pan niewątpliwie na pokładzie.
To mówiąc, Gaetano wskazał ręką stateczek płynący ku południowemu przylądkowi Korsyki. Franz dobył lunetę, przyłożył do oka i spojrzał we wskazaną stronę.
Gaetano nie mylił się. Na rufie stał tajemniczy cudzoziemiec, zwrócony twarzą ku wyspie, także z lunetą w ręku; był ubrany tak samo, jak wczoraj i powiewał w powietrzu chustką na znak pożegnania.
Franz wyjął chustkę i pomachał mu w odpowiedzi. Po chwili lekki obłoczek dymu uniósł się nad rufą, oderwał się wdzięcznie i wzniósł ku niebu; do Franza dobiegł daleki odgłos wystrzału.
— Proszę bardzo! Słyszy pan? — rzekł Gaetano. — Właśnie pana żegna.
Młodzieniec chwycił sztucer i wystrzelił, nie spodziewając się jednak, aby odgłos tego strzału mógł dojść do jachtu.
— Co ekscelencja rozkaże? — zapytał Gaetano.
— Zapal mi jaką pochodnię.
— Aha, rozumiem: żeby poszukać wejścia do tego zaczarowanego pałacu. Życzę przyjemności jaśnie panu, jeżeli bawi to pana, już szykuję pochodnię. Mnie też kiedyś opętała ta myśl i nawet parę razy poddałem się jej; ale w końcu zrezygnowałem. Giovanni! Zapal pochodnię i podaj ekscelencji!
Giovanni wykonał rozkaz. Franz wziął pochodnię do ręki i wszedł do groty, mając ze sobą Gaetana.
Rozpoznał miejsce, na którym niedawno się przebudził; wrzosy były jeszcze pogniecione; ale na próżno oświetlał pochodnią ściany groty, nie zauważył niczego, poza okopconymi śladami, które świadczyły, że wielu przed nim czyniło te same wysiłki.
A przecież nie pominął ani piędzi tej granitowej ściany, równie nieprzeniknionej jak przyszłość; nie dostrzegł tam jednej szpary, w którą byłby w stanie wsunąć ostrze kordelasa; nie pominął ani jednego więcej wystającego punktu, naciskał je wszystkie, w nadziei, że któryś ustąpi; wszystko jednak było daremne — na bezowocnych poszukiwaniach strawił dwie godziny.
W końcu więc ich poniechał; Gaetano triumfował.
Gdy Franz wrócił na plażę, jacht wydawał się już tylko drobnym białym punktem na horyzoncie; uciekł się znowu do pomocy lunety, ale nawet wtedy nie był już w stanie nic dojrzeć.
Gaetano przypomniał mu wtedy, że przybył tu właściwie na polowanie, o czym zupełnie zapomniał. Franz wziął fuzję i puścił się w głąb wyspy z miną człowieka, który wypełnia raczej obowiązek, niż cieszy się przyjemnością, i w ciągu kwadransa zabił jedną kozę i dwa koźlęta. Ale kozice, choć dzikie i szybkie jak gazele, były nazbyt podobne do naszych domowych kóz, i Franz nie patrzył na nie jak na zwierzynę godną myśliwego.
Zresztą zajmowały go zupełnie inne myśli, o ileż ważniejsze. Od wczoraj był bohaterem baśni z Tysiąca i Jednej Nocy i jakaś nieprzezwyciężona siła przyciągała go do groty.
I mimo że pierwsze przeszukanie nie doprowadziło do niczego, podjął je na nowo, nakazawszy Gaetanowi upiec jedno z koźląt. Druga wyprawa potrwała dość długo: gdy powrócił, koźlę było upieczone, a śniadanie gotowe.
Franz zasiadł do śniadania w tym samym miejscu, gdzie wczoraj otrzymał zaproszenie do tajemniczego pana groty, i dostrzegł jeszcze kołyszący się jak mewa na fali mały jacht, który posuwał się ciągle w stronę Korsyki.
— Ale — rzekł do Gaetana. — Mówiłeś mi przecie, że pan Sindbad miał popłynąć do Malagi, ja zaś widzę, że płynie do Porto Vecchio.
— A jaśnie pan nie pamięta — odrzekł Gaetano — jak mówiłem, że w załodze jachtu jest dwóch bandytów korsykańskich?
— Prawda! I wysadzi ich na ląd?
— Naturalnie. O, to jest człowiek — wykrzyknął Gaetano — który nie boi się ani Boga, ani ludzi, jak mówią; gotów zboczyć z drogi nawet pięćdziesiąt mil, aby wyświadczyć przysługę jakiemuś biedakowi.
— Takie przysługi mogą go przecież poróżnić z władzami kraju, w którym uprawia podobną filantropię.
— E, co go obchodzą jakieś władze — roześmiał się Gaetano. — On sobie z nich kpi! Niech go tylko spróbują doścignąć! Jego jacht to nie okręt, to ptak! Gdy fregata zrobi dwanaście węzłów, on zrobi o trzy więcej; wreszcie w razie potrzeby, gdzie by tylko nie wylądował, czyż wszędzie nie znajdzie przyjaciół?
W całej tej historii jedno było tylko jasne: jego ekscelencja Sindbad, gospodarz Franza, miał zaszczyt utrzymywać bliskie stosunki ze wszystkimi przemytnikami i bandytami na całym Morzu Śródziemnym; co, rzecz jasna, dość osobliwą dawało mu pozycję.
Franza nic już teraz nie zatrzymywało na Monte Christo, stracił wszelką nadzieję odkrycia sekretu groty; pospieszył więc ze śniadaniem, ludziom zaś nakazał, aby trzymali łódź w pogotowiu, odpłyną bowiem zaraz po śniadaniu.
Pół godziny później był już na pokładzie.
Spojrzał ostatni raz w stronę jachtu: właśnie wpływał do zatoki Porto Vecchio.
Dał sygnał, by odbijano od brzegu.
W chwili gdy ruszali, jacht zniknął z oczu.
Wraz z nim zatarła się już zupełnie rzeczywistość poprzedniej nocy — wieczerza, Sindbad, haszysz i posągi, wszystko zaczęło stapiać się dla Franza w sen.
Uwagi (0)