Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
W dwie godziny po opuszczeniu lądu łódź zawinęła na Pianosę, gdzie, jak mówiono, miały nań czekać ogromne stada czerwonych kuropatw. Polowanie jednak nie powiodło się; nasz strzelec z wielkim trudem ubił kilka kuropatw i to wychudzonych; i jak każdy myśliwy, który pofatygował się na polowanie na darmo, wrócił na łódź w najgorszym humorze.
— Ach! Gdyby wasza wielmożność sobie życzył, mógłby sobie naprawdę nieźle zapolować — rzekł doń właściciel łodzi.
— Gdzież to?
— Widzi pan tę wyspę? — rzekł właściciel, wyciągając rękę w kierunku południa i wskazując palcem na stożkowaty skalisty kształt wyłaniający się z fal zabarwionych najpiękniejszym odcieniem indygo.
— Tak, i cóż to za wyspa? — zapytał Franz.
— Wyspa Monte Christo — odpowiedział Livorneńczyk.
— Ale ja nie mam pozwolenia na łowy na tej wyspie.
— Pan hrabia nie potrzebuje pozwolenia, bo to wyspa bezludna.
— Ejże! — zawołał młodzieniec. — Bezludna wyspa na Morzu Śródziemnym, coś takiego!
— E, to bardzo naturalna rzecz. Wyspa ta jest jedną kupą skał, nie ma tam ani jednej piędzi ziemi uprawnej.
— Do kogo ta wyspa należy?
— Do Toskanii.
— A jaką zwierzynę można tam spotkać?
— Tysiące kozic.
— Które żywią się kamieniami — zripostował Franz z uśmiechem niedowierzania.
— Nie, żywią się krzewami, mirtami i lentyszkami porastającymi skały.
— Gdzież będę spał?
— W grotach na ziemi albo też rozścielimy panu płaszcz w łodzi. Zresztą, jeśli wasza wielmożność będzie sobie życzył — moglibyśmy trochę zapolować, a potem zaraz odpłynąć; wie pan dobrze, potrafimy żeglować równie dobrze w nocy, jak za dnia.
Jako że Franz miał jeszcze dość czasu do spotkania się z przyjacielem, a o dach nad głową w Rzymie już nie musiał się niepokoić — przyjął propozycję, chcąc sobie wynagrodzić pierwsze niepomyślne polowanie.
Wobec wyrażonej przez Franza zgody marynarze zaczęli cicho naradzać się między sobą.
— No i cóż tam znowu? — zagadnął Franz. — O co jeszcze chodzi? Czyżby to było jednak niemożliwe?
— Ii, nie — odrzekł właściciel. — Musimy tylko uprzedzić pana hrabiego, że z tą wyprawą może się wiązać pewne ryzyko.
— To znaczy?
— Bo Monte Christo jest niezamieszkana i dlatego często służy za schronienie dla przemytników i korsarzy, którzy wracają z Korsyki, Sardynii lub Afryki — gdyby więc ktokolwiek doniósł o naszym pobycie na tej wyspie, musielibyśmy po powrocie do Livorno odbyć przynajmniej sześciodniową kwarantannę.
— O, do diabła! Sześć dni! To zmienia stan rzeczy! To tyle, ile Bóg potrzebował na stworzenie świata. Moje dzieci, to jednak trochę za długo.
— Ale któż by się wygadał, że pan hrabia był na Monte Christo?
— O, ja na pewno nie! — zawołał Franz.
— Ani my — zawtórowali majtkowie.
— A więc dalej, na Monte Christo.
Właściciel wydał rozkazy; kurs został wzięty na wyspę i łódź pomknęła w jej kierunku.
Franz poczekał, aż skończy się manewr, a skoro łódź wypłynęła na morze, wiatr wydął żagle, a czterej majtkowie zajęli stanowiska, trzech na przodzie, a czwarty u steru, Franz nawiązał znowu rozmowę.
— Mój kochany Gaetano, mówiłeś mi, że wyspa Monte Christo jest przytułkiem dla przemytników i piratów morskich; a zdaje mi się, że to zupełnie inny rodzaj zwierzyny niż kozice.
— To prawda, panie hrabio.
— Wiedziałem, że przemytnicy istnieją, ale myślałem, że gdy teraz zdobyliśmy i opanowaliśmy Algier i Tunis, piraci grasują już tylko w romansach Coopera i Marryata.
— No cóż, wielmożny pan się myli. Z piratami jest tak, jak z bandytami, z którymi jakoby rozprawił się papież Leon XII, a przecież oni co dnia niemal u samych bram Rzymu napadają podróżnych. Czy pan nie słyszał, jak pół roku temu napadli na dyplomatę francuskiego przy stolicy apostolskiej i obrabowali go doszczętnie?
— Tak, słyszałem.
— A więc, gdyby wielmożny pan mieszkał jak my w Livorno, posłyszałby od czasu do czasu, że stateczek wyładowany towarem lub piękny jacht angielski, którego spodziewano się w Bastii, w Portoferraio lub Civita Vecchia jakoś nie dotarł tam wcale i nikt nie wie, co się z nim stało — pewnie rozbił się gdzieś o skałę. Ale tą skałą, którą napotkał, bywa płaska, wąska łódka, z kilkoma ludźmi na pokładzie, którzy go zaskoczyli lub zrabowali w ciemną, burzliwą noc, przy jakiejś dzikiej i bezludnej wysepce.
— Ale — rzekł Franz wyciągnięty na dnie łodzi — czemuż ci, którym się coś takiego przydarzy, nie wniosą skargi? Czemu nie zgłoszą tego do rządu francuskiego, sardyńskiego lub toskańskiego, aby piraci zostali ukarani?
— Czemu? — powtórzył z lekkim uśmiechem Gaetano.
— Tak, czemu?
— Temu, że najpierw piraci przenoszą z takiego statku czy jachtu wszystko, co warto wziąć, na swoją barkę; potem zaś związują ręce i nogi całej załodze, przyczepiają każdemu dwudziestoczterofuntową kulę do szyi, robią dziurę w kadłubie statku na szerokość beczułki, wychodzą na pokład, zamykają luki i wracają na barkę. Po dziesięciu minutach statek zaczyna stękać i jakby pojękiwać, i powoli się zanurza. Najpierw jeden bok, potem drugi; podnosi się nagle i nagle znowu opada, coraz niżej i niżej. Nagle rozlega się huk jakby z działa — to właśnie ciśnienie rozsadziło pokład. I wtedy statek zaczyna się szamotać jak tonący, ale za każdym ruchem ciężar ciągnie go do dna. Na koniec woda sprężona w kadłubie wytryska z otworów kaskadami, jak z nozdrzy gigantycznego kaszalota. Statek wydaje ostatni chrapliwy jęk, ostatni raz obraca się wokół siebie i zapada, tworząc na powierzchni odmętów potężny lej, który przez chwilę wiruje, wolno się napełnia i znika; po pięciu minutach chyba tylko sam Bóg mógłby dostrzec na dnie tej spokojnej otchłani zaginiony statek.
— Teraz pan rozumie — zakończył Gaetano z uśmiechem — dlaczego statek nie zawija do portu, i dlaczego nikt nie zanosi skargi?
Gdyby Gaetano opowiedział to przed propozycją wyprawy, kto wie, czy Franz nie zastanowiłby się dwa razy, zanim by się na nią zgodził. Ale już wyruszyli i wydało mu się tchórzostwem zawracać. Był to jeden z tych ludzi, którzy nie szukają wprawdzie niebezpieczeństwa, ale którzy przyjmują je z zimną krwią, gdy się już przydarzy; chłodny i nieustępliwy, traktował niebezpieczeństwo jak przeciwnika w pojedynku: obliczał spokojnie jego ruchy, badał siłę, cofał się tylko wtedy, gdy chciał nabrać oddechu, i to nie na tyle, aby mogło to ujść za tchórzostwo; w mgnieniu oka pojmował wszystkie swoje atuty i zabijał jednym ciosem.
— Ejże! — odezwał się. — Wędrowałem po Sycylii i Kalabrii, dwa miesiące żeglowałem po wodach archipelagu, a nie spotkałem nigdy nawet cienia bandyty czy pirata.
— Ja też nie mówiłem o tym wielmożnemu panu, aby go odwodzić od zamiaru; pytał mnie pan, więc odpowiedziałem i tyle.
— Dobrze, dobrze, drogi Gaetano. Rozmowa z tobą jest niezwykle zajmująca, a ponieważ rad bym z tobą gawędzić jak najdłużej, więc płyńmy na Monte Christo.
Tymczasem zbliżano się szybko do celu podróży, wiatr był bowiem pomyślny i łódź robiła około siedmiu mil na godzinę. W miarę, jak się zbliżali, wyspa zdawała się rosnąć coraz bardziej z łona mórz; w przejrzystym powietrzu rozświetlonym ostatnimi promieniami słońca wyspa wyglądała jakby stos kul w arsenale, tak, na kształt olbrzymiej pryzmy piętrzyły się skały, a pomiędzy nimi gdzieniegdzie czerwieniły się wrzosy i zieleniły drzewa. Marynarze, chociaż zdawali się zupełnie spokojni, podwoili czujność; bacznym wzrokiem obejmowali rozległe zwierciadło wód, po którym barka mknęła, niemal ślizgając się po powierzchni; na horyzoncie widać było kilka rybackich kutrów o białych żaglach, kołyszących się jak ptaki morskie na grzbietach fal.
Już tylko piętnaście mil dzieliło ich od Monte Christo, gdy słońce zaczęło kryć się za Korsyką, której zębaty, górzysty kontur rysował się ciemną plamą na niebie; to zwalisko skał wznosiło się przed łodzią groźnie niczym baśniowy olbrzym, zabierając słońce, które pozłacało jeszcze górne partie żagli i masztów; z wolna mrok podnosił się od morza, chcąc jakby przegonić ostatnie promienie gasnącego dnia; w końcu świetlisty snop został zepchnięty na sam wierzchołek stożka i tam zatrzymał się na chwilę, przemieniając szczyt góry w gorejący wulkan; wreszcie cień, postępujący wyżej, ogarnął stopniowo szczyt, jak wcześniej ogarniał podstawę, i wyspa była już tylko szarą, wciąż ciemniejącą skalistą piramidą. Pół godziny później całą przestrzeń zaległy całkowite ciemności.
Szczęściem marynarze często bywali w tych okolicach i znali doskonale każdą skałę archipelagu toskańskiego; bo inaczej wśród ciemności spowijającej barkę Franz nie obroniłby się przed pewnym niepokojem. Korsyka zniknęła całkowicie i skały Monte Christo stały się niewidzialne; ale marynarze iście rysim wzrokiem byli w stanie przenikać ciemności, a sternik nie okazywał żadnej niepewności.
W godzinę po zachodzie słońca zdało się Franzowi, że widzi po lewej stronie jakąś ciemną plamę; trudno mu było jednak rozpoznać dokładnie, co to było; milczał więc nadal, z obawy, że biorąc za ląd jakąś zwiewną chmurę, rozśmieszy marynarzy. Ale nagle na brzegu zabłysło światło; ziemia mogła wydawać się chmurą, ale ten ogień nie był meteorem.
— Co to za światło? — zapytał Franz.
— Cśśś! — rzekł właściciel. — To ognisko.
— A mówiłeś, że wyspa jest niezamieszkana.
— Mówiłem, że nie ma tu stałych mieszkańców, ale powiedziałem też, że zawijają tu przemytnicy.
— I korsarze?
— I korsarze — powtórzył Gaetano. — Dlatego też kazałem ominąć wyspę, bo teraz, jak wielmożny pan widzi, ogień został za nami.
— Ale to ognisko — ciągnął Franz — wydaje mi się raczej gwarancją bezpieczeństwa niż powodem do obawy; gdyby to byli ludzie, którzy się lękają, by ich ktoś nie zauważył, nie rozpalaliby ognia.
— O, to nic nie znaczy — odparł Gaetano. — Gdyby pan hrabia w ciemności mógł zorientować się w położeniu wyspy, przekonałby się pan, że tego ognia niepodobna zobaczyć ani od strony lądu, ani z Pianosy, wyłącznie od pełnego morza.
— I boisz się, że ten ogień nie najmilsze zwiastuje nam towarzystwo?
— Trzeba nam będzie się o tym przekonać — odrzekł Gaetano, patrząc ciągle na ową ziemską gwiazdę.
— Ale jak się o tym przekonać?
— Zaraz pan hrabia zobaczy.
Gaetano naradził się z towarzyszami i po pięciu minutach owej dyskusji wykonali w ciszy manewr w ten sposób, że łódź, zawróciwszy w miejscu, skierowała się w kierunku, z którego przypłynęli; po kilku chwilach ogień znikł im sprzed oczu, zakryty jakąś nierównością terenu.
Wtedy sternik znów nadał inny kierunek łodzi, która zbliżyła się wyraźnie do wyspy i niebawem byli oddaleni od wyspy zaledwie o pięćdziesiąt kroków.
Gaetano zwinął żagiel i łódź zatrzymała się w miejscu.
Wszystko to odbyło się w absolutnej ciszy — od kiedy tylko zmienili kierunek, na pokładzie nikt nie wymówił ani słowa.
Gaetano, inicjator tej wyprawy, całą odpowiedzialność wziął na siebie. Czterej marynarze wpatrywali się w niego z największą uwagą, trzymając w pogotowiu wiosła, szykowali widocznie na wszelki wypadek do zrobienia skutecznego użytku z wioseł, co zważywszy na ciemności mogło im się powieść.
A Franz sprawdzał broń z właściwą sobie zimną krwią; miał sztucer i dwie dubeltówki; nabił je, sprawdził panewki i czekał.
Tymczasem Gaetano zrzucił opończę i koszulę, zacisnął mocniej pasek od spodni, a ponieważ był boso, nie potrzebował zdejmować pończoch ani trzewików. Tak ubrany lub raczej tak rozebrany, przytknął palec do ust, zalecając najgłębsze milczenie, i spuściwszy się do wody, popłynął do brzegu z taką ostrożnością, że nie dało się posłyszeć najmniejszego szmeru. I tylko dzięki migotliwej bruździe, którą żłobiły wśród fal jego ruchy, można było śledzić wzrokiem jego ślad.
Wkrótce i owa bruzda zniknęła: Gaetano musiał dotrzeć na brzeg.
Nikt nie poruszył się na łodzi przez następne pół godziny; po czym znowu blisko brzegu pojawiła się taka sama świetlista smuga, zbliżająca się do łodzi. Jeszcze chwila, jeszcze dwa ruchy ramion — i Gaetano był na łodzi.
— No i co? — zapytali jednocześnie Franz i marynarze.
— Cóż — odpowiedział. — To hiszpańscy przemytnicy i dwóch korsykańskich bandytów.
— Ale co u diabła robią korsykańscy bandyci z hiszpańskimi przemytnikami?
— Ach, mój Boże! — odpowiedział Gaetano tonem, w którym pobrzmiewały akcenty zaiste chrześcijańskiego miłosierdzia. — Panie hrabio, toć trzeba sobie wzajemnie pomagać. Często takiego bandytę mocno przyciskają żandarmi albo karabinierzy, no to cóż, natyka się wtedy na łódź, w której siedzi paru takich poczciwych chłopaków jak my. No i przychodzi prosić o gościnność w naszym pływającym domu. Czyż godzi się odmówić, kiedy biedaka ścigają? Przyjmujemy go, a dla większego bezpieczeństwa umykamy na pełne morze. Wszakże to nic nas nie kosztuje, a nieraz może ocalić życie, a przynajmniej wolność bliźniemu, który przy okazji może nam odwzajemnić przysługę i wskazać nam bezpieczną przystań, gdzie możemy wyładować spokojnie towar, unikając ciekawych oczu.
— Ach tak? — zdziwił się Franz. — A więc i ty, Gaetano, jesteś po trosze przemytnikiem?
— Cóż robić, panie hrabio! — odrzekł Gaetano z uśmiechem niemożliwym do opisania. — Robi się to i owo; trzeba przecie z czegoś żyć.
— No, to znasz pewnie tych ludzi, którzy są teraz na Monte Christo?
— Po części. My, żeglarze, poznajemy się jak masoni: po pewnych znakach.
— Jesteś więc przekonany, że nie mamy się czego obawiać?
— Nie, skądże; kontrabandziści nie są złodziejami.
— Ale ci dwaj korsykańscy bandyci... — ciągnął Franz, chcąc ocenić z góry ryzyko.
— Ee, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami, to wina władz...
— Jak to?
— A tak! Ścigają ich tylko za to, że się komuś dobrali do skóry! Jakby zemsta nie leżała w naturze Korsykanina.
—
Uwagi (0)