Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Zabicie wroga — odparł Gaetano — a to zupełnie co innego.
— Ano dobrze, poprośmy więc przemytników i bandytów o gościnę. Ale jesteś pewny, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich jest?
— Pięciu, trzech przemytników i dwóch bandytów.
— A to tylu, co i nas! Siły są równe, więc gdyby ci panowie byli źle dla nas usposobieni, potrafimy ich zmusić do grzeczności. Więc — po raz ostatni — na Monte Christo.
— Dobrze, wielmożny panie, ale jeśli pan pozwoli, będziemy stosować wszelkie środki ostrożności.
— A owszem, mój drogi! Bądź roztropny jak Nestor, ostrożny jak Ulisses. Nie tylko pozwalam, ale również zalecam.
— Wobec tego, cisza! — rzekł Gaetano.
Wszyscy umilkli.
Franz, jako człowiek, co rozważa wszystko z właściwego punktu widzenia, uznał, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, choć sytuacja nie przestawała być poważna. Otaczała go ciemna noc, był sam jeden pośród morskich odmętów, zdany na łaskę marynarzy, którzy go nie znają i nie mają najmniejszych powodów poświęcać się dla niego; wiedzą za to, że ma przy sobie kilka tysięcy franków ukrytych w pasie; a ponadto po dziesięć razy, jeżeli nie z zazdrością, to z dużą ciekawością oglądali jego piękną broń. I teraz właśnie z takimi ludźmi miał wysiąść na wyspie, która nosiła wprawdzie bardzo chrześcijańską nazwę, ale mogła udzielić mu takiej gościny jak Kalwaria Chrystusowi, zważywszy na to, że aż roiło się na niej od przemytników i bandytów. Wreszcie ta historia o zatapianych statkach, którą uważał w dzień za przesadzoną, w nocy wydała mu się dużo bardziej prawdopodobna. Dlatego też, wzięty w dwa ognie przez dwa, chociaż być może urojone, niebezpieczeństwa, nie spuszczał z oka marynarzy, a ręki ze strzelby.
Majtkowie tymczasem podnieśli na nowo żagle i barka popłynęła znów przebytą dwukrotnie już drogą. Franz, przyzwyczajony nieco do zmroku, dostrzegał w gęstej ciemności granitowego olbrzyma, którego właśnie opływali; na koniec, za kolejnym załomem skalnym, spostrzegł ognisko, które jaśniało jeszcze bardziej niż przedtem, a przy nim kilku siedzących ludzi.
Blask ognia rozświetlał morze na jakieś sto kroków. Gaetano opłynął światło, utrzymując barkę w cieniu; a potem, gdy się znaleźli naprzeciw ogniska, zwrócił dziób łodzi wprost ku ognisku i śmiało wpłynął w krąg światła, śpiewając rybacką piosenkę, a marynarze wtórowali mu chórem w refrenie.
Na pierwsze słowa piosenki, ludzie, co otaczali ognisko, podnieśli się i podeszli do przystani, przypatrując się bacznie łodzi: widać było, że starają się ocenić siłę przybywających i odgadnąć ich zamiary. Wkrótce, zbadawszy dostatecznie, jak się wydawało, sprawę, z powrotem usiedli przy ogniu, nad którym obracał się koziołek, pozostawiwszy tylko jednego z nich nad brzegiem.
Gdy barka znalazła się tylko dwadzieścia kroków od lądu, człowiek stojący nad brzegiem machinalnie uczynił karabinem gest, jak strażnik na widok patrolu, i zawołał w dialekcie sardyńskim:
— Kto idzie?
Franz z zimną krwią odbezpieczył obie dubeltówki.
Gaetano rozmówił się krótko z nieznajomym, ale Franz nie zrozumiał z tego ani słowa, chociaż słychać było, że rozmowa dotyczyła jego osoby.
— Czy wielmożny pan — zapytał Gaetano — wymieni swoje nazwisko, czy też woli zachować incognito?
— Moje nazwisko powinno absolutnie pozostać w tajemnicy — odpowiedział Franz — powiedz im tylko, że jestem Francuzem, podróżującym dla przyjemności.
Gaetano powtórzył tę odpowiedź, a strażnik wydał natychmiast jakiś rozkaz jednemu z siedzących przy ogniu; człowiek ten niezwłocznie powstał i zniknął za skałami.
Nastało głuche milczenie. Każdy myślał tylko o własnych sprawach; Franz o lądowaniu, marynarze o żaglach, kontrabandziści o koźle; ale mimo tego pozornego spokoju, wszyscy bacznie się obserwowali.
Człowiek, który zniknął przed chwilą za skałami, ukazał się nagle z przeciwnej strony, skinął głową do strażnika, a ten zwrócił się do przybyłych, ograniczając się do jednego tylko słowa: s’accomodi.
Włoskie s’accomodi jest niemożliwe do przetłumaczenia. Znaczy to jednocześnie: chodźcie, prosimy, wejdźcie, witajcie, czujcie się jak u siebie w domu. To s’accomodi podobne do owego tureckiego zdania u Moliera, co tak zadziwiło pana Jourdain mnogością swoich znaczeń.
Majtkom nie potrzeba było tego powtarzać dwa razy: cztery ruchy wioseł — i już byli przy brzegu. Gaetano wyskoczył na ląd, poszeptał jeszcze cicho ze strażnikiem; marynarze zeszli również jeden po drugim na brzeg, na koniec z łodzi wyskoczył i Franz.
Jedną ze strzelb przewiesił przez ramię, drugą niósł Gaetano, jeden z marynarzy zaś wziął sztucer. Z ubioru Franz zakrawał trochę na artystę, a trochę na dandysa, co nie mogło budzić w gospodarzach żadnych podejrzeń, a tym samym żadnej obawy. Przycumowawszy łódkę do brzegu, zajęli się wyszukaniem wygodnego miejsca na spoczynek; ale kierunek, w jakim zmierzali, nie spodobał się strażnikowi, który krzyknął do Gaetana:
— Ale nie tędy, jeśli łaska!
Gaetano zamruczał przepraszająco i nie protestując, poszedł w przeciwną stronę, a dwaj majtkowie zapalili przy ognisku pochodnie, aby oświetlić drogę.
Uszedłszy zaledwie trzydzieści kroków, stanęli na małym tarasie, otoczonym ze wszystkich stron skałami. Wokół w szczelinach wypełnionych ziemią rosło kilka karłowatych dębów i gęste kępy mirtów. Franz zniżył pochodnię i dostrzegł kupkę popiołu; dowodziło to, że nie tylko jemu to miejsce wydało się dobre na obozowisko i że musiało to być zwyczajowe schronienie włóczęgów, co zahaczali o Monte Christo.
Nie obawiał się już, że czeka na nich jakaś niespodzianka; gdy już stanęli na lądzie, gdy przekonał się o przyjacielskim, a przynajmniej obojętnym zachowaniu gospodarzy, jego niepokój rozproszył się całkiem. Skoro zaś doszedł go aromatyczny zapach pieczonego koźlęcia, w miejsce resztek obawy poczuł apetyt.
Zwrócił się więc do Gaetana, napomykając mu o tym i otrzymał odpowiedź, że nic prostszego, niż zabrać się do przygotowania kolacji, bo mają w łodzi chleb, wino i sześć kuropatw, a i ogień przecież nietrudno rozpalić, by je na nim upiec.
— Zresztą, jeżeli pan hrabia — dodał Gaetano — uważa za tak kuszący zapach tego koziołka, możemy ofiarować sąsiadom parę ptaszków w zamian za kawał pieczeni.
— Wybornie, Gaetano, idź do nich! — rzekł Franz. — Urodziłeś się z niezwykłym talentem do pertraktacji.
Tymczasem marynarze narwali wrzosu, ścięli kilka karłowatych dębów, z mirtu zrobili wiązki i rozpalili ogień.
Franz zaś niecierpliwie czekał na rezultat poselstwa, wciągając pożądliwie w nozdrza zapach koźlęcia. Gaetano przyszedł wreszcie, ale jego mina zdradzała mocne zafrasowanie.
— No, Gaetano, i co? Nie przyjmują naszej oferty?
— Wręcz przeciwnie — odparł Gaetano. — Sam naczelnik, któremu powiedziano, że pan jest młodym podróżującym Francuzem, zaprasza pana na wieczerzę.
— No cóż — rzekł Franz — widać, że ten naczelnik to człowiek nader uprzejmy; nie widzę powodu, dla którego miałbym nie przyjąć zaprosin, tym bardziej że mogę się przyczynić do tej kolacji.
— O, nie o to idzie; on ma co jeść, nawet więcej niż mu trzeba. Ale zaprasza pana do siebie pod pewnym warunkiem.
— Do siebie? — odpowiedział zdziwiony młodzieniec. — Czyżby wybudował tu sobie dom?
— Bynajmniej, ale mimo to mieszka sobie ponoć bardzo wygodnie.
— Znasz więc naczelnika?
— Słyszałem o nim tylko.
— I co, mówią o nim dobrze, czy źle?
— I tak, i tak.
— Tam do diabła! No, a jaki to warunek?
— Żeby pan hrabia pozwolił sobie zawiązać oczy i nie zrzucał opaski, póki sam gospodarz nie da panu znać.
Franz spojrzał Gaetanowi badawczo w oczy, chcąc dociec, co może kryć w sobie ta propozycja.
— Ech, diabli nadali — skrzywił się Gaetano, wtórując myśli Franza — wiem dobrze, i sprawa wymaga namysłu.
— A cóż byś zrobił na moim miejscu? — zapytał młodzieniec.
— Ja? Nie mam nic do stracenia. Poszedłbym naturalnie.
— Poszedłbyś?
— A poszedłbym, choćby z ciekawości.
— Jest więc tam coś ciekawego do obejrzenia?
— Proszę posłuchać — rzekł Gaetano, zniżając głos. — Nie wiem, czy to prawda, co mówią...
Tu wstrzymał się i rozejrzał naokoło, czy aby kto nie podsłuchuje.
— Co mówią?
— Mówią, że naczelnik mieszka w takich podziemiach, że przy nich pałac Pittich jest niczym.
— E, bajki — rzekł Franz uspokojony.
— To, wielmożny panie, wcale nie bajki, to rzeczywistość! Cama, sternik ze „Świętego Ferdynanda” był tam raz; jak wyszedł, to z olśnienia nie mógł ochłonąć; mówił, że takie skarby znajdują się chyba tylko w baśniach.
— No no! Wiesz co — rzekł Franz — słuchając twoich opowiadań, gotów byłbym pójść choćby do jaskini Ali Baby!
— Ja tylko powtarzam, com słyszał — odpowiedział Gaetano.
— Radzisz mi więc, żebym przyjął zaproszenie?
— O! Tego wcale nie powiedziałem! Niech wielmożny pan robi, jak mu się podoba. Nie chciałbym w podobnych okolicznościach udzielać żadnych rad.
Franz zastanawiał się przez chwilę i doszedł wreszcie do przekonania, że tak bogaty człowiek nie czyha raczej na życie człowieka, który ma przy sobie nie więcej jak kilka tysięcy franków; że zaś miał nadzieję na dobrą kolację, przystał więc na warunek i Gaetano zaniósł jego odpowiedź.
Jednakże, jak wiemy, Franz był człowiekiem przezornym — dlatego chciał się dowiedzieć jak najwięcej o swoim niezwykłym, tajemniczym gospodarzu. Zwrócił się tedy do marynarza, który w czasie całej tej rozmowy skubał kuropatwy, z powagą człowieka, któremu powierzono ważne obowiązki i zapytał, czym ci ludzie przybyli na wyspę, kiedy nie widać żadnej łodzi ani speronary, ani tartany?
— Nie kłopotałbym się o to — rzekł majtek. — Znam dobrze statek, na którym tu przypływają.
— I co, ładny to statek?
— Życzyłbym takiego wielmożnemu panu, mógłby pan na takim okrążyć choćby cały świat.
— Jaką ma wyporność?
— Ma ze sto ton. Zresztą, nie jest to zwyczajny statek, tylko zbytkowny, jacht, jak powiadają Anglicy, ale tak zbudowany, że może wytrzymać każdą pogodę.
— Gdzie zbudowany, nie wiesz?
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że w Genui.
— Jak to? Herszt przemytników ośmiela się budować sobie jacht w porcie genueńskim na taki użytek?
— Przecież nie mówiłem, że właściciel tego statku jest przemytnikiem.
— Ty nie, ale o ile się nie mylę, mówił tak Gaetano — rzekł Franz.
— Gaetano widział tylko załogę, ale z nikim stamtąd nie rozmawiał.
— Jeżeli więc ten jegomość nie jest dowódcą przemytników, to kimże jest, u licha?
— Jakimś bogatym panem, co podróżuje dla przyjemności.
„No, nieźle — pomyślał Franz — wobec tak sprzecznych informacji ten człowiek staje się coraz bardziej tajemniczy”.
— A jak się on nazywa?
— Kiedy go o to pytają, mówi, że Sindbad Żeglarz; ale wątpię, żeby to było jego prawdziwe nazwisko.
— Sindbad Żeglarz?
— Tak.
— I gdzież ten magnat mieszka?
— Na morzu.
— Skąd pochodzi?
— Nie wiem.
— Czyś go kiedy widział?
— Parę razy.
— Jakże wygląda?
— Wielmożny pan sam to najlepiej oceni.
— Gdzież on mnie będzie przyjmował?
— Zapewne w tym podziemnym pałacu, o którym mówił Gaetano.
— I nigdy nie byliście na tyle ciekawi, żeby odszukać ten zaczarowany pałac, kiedy na wyspie nie było nikogo?
— O, pewnie, że tak! I czy to raz! Cóż, kiedy wszystkie nasze poszukiwania schodziły na niczym. Przeszukaliśmy całą grotę i nie znaleźliśmy nawet śladu jakiegoś przejścia. Bo też i mówią, że tam brama do podziemi nie otwiera się za pomocą klucza, ale zaklęcia.
— O, zdecydowanie — mruknął Franz — wplątałem się w jakąś historię z Tysiąca i Jednej Nocy.
— Ekscelencja oczekuje pana — odezwał się jakiś głos za plecami Franza; był to strażnik. Przyszedł w towarzystwie dwóch ludzi z załogi jachtu.
Franz w miejsce odpowiedzi wyciągnął z kieszeni chustkę i podał ją strażnikowi.
Bez słowa zawiązali mu oczy, ze starannością, która świadczyła o ich obawie, by nie popełnił jednak jakiejś niedyskrecji; po czym poprosili, by przysiągł, że nie będzie próbował ściągnąć opaski.
Przysiągł.
Wtedy dwaj marynarze ujęli go pod ręce i ruszyli, prowadząc go między sobą, a strażnik szedł na przedzie.
Po trzydziestu krokach Franz poczuł, po coraz intensywniejszym zapachu koźlęcia, że przechodzili koło ogniska; następnie zrobili jeszcze z pięćdziesiąt kroków, posuwając się najwidoczniej tam, gdzie zabroniono zaglądać Gaetanowi — teraz ów zakaz stał się zrozumiały. Niebawem Franz wywnioskował ze zmiany powietrza, że schodzili do podziemia; po kilku jeszcze krokach usłyszał trzask i wydało mu się, że powietrze znów ulega zmianie, że staje się ciepłe i wonne; na koniec uczuł, że stopy zanurzają mu się w grubym, puszystym dywanie; przewodnicy nagle go puścili. Na chwilę zapadła cisza, po czym ktoś nagle odezwał się francuszczyzną dobrą, choć z obcym akcentem:
— Witam pana u siebie, może pan zdjąć chustkę.
Jak sobie wyobrażamy, Franz nie dał się długo namawiać; zdjął opaskę — i znalazł się oko w oko z mężczyzną, który mógł mieć trzydzieści osiem do czterdziestu lat, noszącym się po tunezyjsku: miał na sobie fez z długą frędzlą z błękitnego jedwabiu, czarny kaftan zahaftowany złotem, szerokie purpurowe szarawary, pantalony tejże barwy haftowane złotem tak jak i kaftan, i żółte safianowe pantofle; talię ściskał mu wspaniały kaszmirowy pas, a za nim tkwił zakrzywiony, niewielki, ale ostry kindżał.
Choć niezmiernie blady, mężczyzna ten miał twarz niezwykle piękną; oczy błyszczały bystro i przenikliwie; nos prosty, kształtu iście greckiego; czarny wąs uwydatniał perłową biel zębów.
Jedynie owa bladość była przedziwna; rzekłbyś, że ten człowiek był zamknięty przez dłuższy czas w grobie i nie był już w stanie odzyskać zwyczajnej barwy cery.
Choć niezbyt wysoki, był zbudowany harmonijnie i jak mieszkańcy Południa miał małe stopy i dłonie.
Ale to, co najbardziej poruszyło Franza, który potraktował opowieść Gaetana jak bajkę, to przepyszne umeblowanie komnaty.
Cały pokój obity
Uwagi (0)