Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Gdy tylko Franz stanął na ziemi, zapomniał — na chwilę przynajmniej — minione przygody, musiał bowiem dopiąć na ostatni guzik wszystkie sprawy we Florencji, dotyczące zarówno rozrywek, jak i obowiązków towarzyskich, które musiał zakończyć przed wyjazdem do Rzymu, gdzie czekał na niego przyjaciel.
Wyjechał wreszcie i w sobotę wieczorem wysiadł z dyliżansu pocztowego na placu de la Douane.
Jak już mówiliśmy, apartament był już zamówiony; należało więc tylko udać się do hotelu pana Pastriniego; ale nie było to rzeczą łatwą, bo na ulicach były tłumy i Rzym wrzał od owego rozgorączkowania, które poprzedza zawsze wielkie chwile. Owóż w Rzymie świętuje się corocznie cztery wielkie wydarzenia: Karnawał, Wielki Tydzień, Boże Ciało i dzień Świętego Piotra.
Poza tym cały rok miasto spoczywa w głębokiej apatii, w owym pośrednim stanie między życiem a śmiercią, co sprawia, że Rzym zdaje się przypominać stację po drodze z tego na tamten świat; stację wspaniałą, pełną poezji i wyrazu — do tego stopnia, że Franz zatrzymywał się tu już piąty czy szósty raz, i za każdym znajdował to miasto jeszcze cudowniejsze i jeszcze bardziej fantastyczne.
Udało mu się na koniec przedrzeć przez rosnący i coraz bardziej rozgorączkowany tłum i dotrzeć do hotelu. Na pierwsze pytanie odpowiedziano mu z impertynencją właściwą dorożkarzom lub oberżystom, którzy mają komplet w zajeździe, że nie ma już miejsc w Hotelu Londyńskim. Posłał więc kartę wizytową panu Pastriniemu i powołał się na Alberta. Ten środek odniósł właściwy skutek, bo przybiegł we własnej osobie pan Pastrini, przepraszając, że pozwolił czekać jaśnie panu, łajając hotelowych; wreszcie wydarł świecę z ręki cicerona, który zdążył już zawładnąć podróżnym i już chciał prowadzić go do Alberta, gdy ten wyszedł właśnie na jego spotkanie.
Wynajęty apartament składał się z dwóch pokoików i alkowy. Dwa pokoje wychodziły na ulicę; okoliczność tę pan Pastrini podkreślał jako szczególnie ważną, a wręcz nieoszacowaną. Resztę pokoi na piętrze wynajmowała jakaś niezwykle bogata osobistość, pochodząca z Sycylii lub Malty; hotelarz sam nie potrafił powiedzieć, jakiej narodowości był ów podróżny.
— Wspaniale, mistrzu Pastrini — rzekł Franz — ale chcielibyśmy zjeść zaraz jakąś kolację, a na jutro i na następne dni będzie nam potrzebny powóz.
— Kolacja — odparł hotelarz — będzie podana natychmiast, ale jeśli idzie o powóz...
— Jak to, jeśli idzie o powóz! — zawołał Albert. — Chwileczkę, chwileczkę, proszę nie żartować, panie Pastrini! Musimy mieć powóz.
— Proszę pana, zrobimy wszystko, co tylko można. Tylko tyle mogę przyrzec.
— A kiedy dostaniemy odpowiedź? — spytał Franz.
— Jutro rano.
— Do diabła! — obruszył się Albert. — Zapłacimy drożej i tyle: wiadomo, że Drake i Aaron biorą w powszedni dzień po dwadzieścia pięć franków — w niedzielę zaś i święta po trzydzieści albo trzydzieści pięć franków, dodaj pan jeszcze pięć porękawicznego, razem będzie czterdzieści dziennie i nie mówmy o tym więcej.
— Obawiam się szczerze, że panowie nawet za podwójną cenę nie znajdą powozu.
— To niech zaprzęgną konie do mojego powozu, jest wprawdzie trochę odrapany z drogi, ale to nieważne.
— Nie dostanie się koni.
Albert spojrzał na Franza, jakby nie mógł pojąć odpowiedzi.
— Rozumiesz to, Franz? — zapytał. — Nie dostanie się koni! A czy nie można dostać koni pocztowych?
— Wszystkie wynajęte już od dwóch tygodni i zostały tylko te, które są niezbędne.
— I co ty na to, Albercie? — rzekł z kolei Franz.
— A ja na to, że jak coś przechodzi moje pojęcie, nie lubię kłopotać sobie tym głowy i wolę zająć się czym innym. Kolacja już gotowa, mistrzu Pastrini?
— Gotowa, ekscelencjo.
— No to jedzmy!
— Ale co z powozem i końmi?
— Bądź spokojny, kochany przyjacielu, znajdą się same, kiedy wyznaczymy odpowiednią sumę.
I Morcerf, jako wyznawca tej uroczej filozofii, że nic nie jest niemożliwe, póki sakiewka jest pełna, a portfel wypchany, zjadł kolację, położył się spać, zasnął od razu i śnił, że w karnawałowym pochodzie sunie sześciokonnym powozem.
Nazajutrz Franz obudził się pierwszy i zaraz zadzwonił.
Dźwięk dzwonka jeszcze się nie rozpłynął, gdy już wszedł pan Pastrini.
— I cóż, panowie — rzekł gospodarz z triumfującą miną, nie czekając nawet na pytanie Franza. — Dobrze mi się wczoraj zdawało, ekscelencjo, miałem rację, nic panom nie obiecując. Zabraliście się panowie za to za późno; i teraz nie ma już w Rzymie ani jednego powozu do wynajęcia... rozumie się, na trzy ostatnie dni.
— Ach tak — odpowiedział Franz. — To znaczy, że na te dni, kiedy nie można się bez niego obejść.
— O co chodzi? — zapytał Albert, wchodząc. — Nie ma powozu?
— A nie ma, mój drogi — odpowiedział Franz. — Zgadłeś.
— A, do licha z tym waszym ślicznym Wiecznym Miastem!
— To znaczy, ekscelencjo — sprostował pan Pastrini, stając w obronie godności stolicy świata chrześcijańskiego — że nie ma powozu od niedzieli rana aż do wtorku wieczór; ale do tego czasu możecie panowie wynająć ich choćby pięćdziesiąt.
— A, to już coś — rzekł Albert. — Dzisiaj mamy czwartek, kto wie, co się jeszcze do niedzieli stanie?
— Stanie się to, że przyjedzie tu ze dwanaście tysięcy osób — odparł Franz — co uczyni sprawę jeszcze trudniejszą.
— Kochany mój, cieszmy się teraźniejszością — zawołał Albert — i nie przygnębiajmy się przyszłością.
— A czy będziemy mieli choć okno na ten czas? — zagadnął Franz.
— W którym miejscu?
— W takim, żebyśmy mogli, do diabła, oglądać pochód!
— O, okno! — zawołał pan Pastrini. — Ależ to niemożliwe, niemożliwe do niemożliwości! Było jeszcze jedno okno wolne na piątym piętrze w pałacu Doria, ale wynajął je jakiś rosyjski książę za dwadzieścia cekinów dziennie.
Młodzi podróżni spojrzeli po sobie zdumieni.
— No wiesz, kochany Albercie — rzekł Franz — co najlepiej w takim wypadku wypada nam zrobić? Pojechać do Wenecji i tam spędzić karnawał; choćbyśmy tam nie mogli dostać powozu, to przynajmniej dostaniemy gondolę.
— O nie! Nie, do licha! — zawołał Albert. — Postanowiłem zobaczyć pochód w Rzymie i zobaczę, choćbym miał chodzić na szczudłach.
— Hej — wykrzyknął Franz — świetny pomysł! Zwłaszcza że można by wtedy łatwo gasić moccoletti; poprzebieramy się za poliszynelów albo mieszkańców bagien i dopiero odniesiemy sukces!
— Czy jaśnie panowie życzą sobie powóz na tych kilka dni do niedzieli?
— Do licha! — rzekł Albert. — Myślisz pan, że będziemy biegać po Rzymie jak woźni sądowi?
— Spieszę wykonać rozkazy panów — odparł imć Pastrini. — Uprzedzam jednak, że powóz kosztować będzie sześć piastrów dziennie.
— A ja, kochany panie Pastrini — odpowiedział Franz — ja, który nie jestem milionerem jak nasz sąsiad, uprzedzam, że przyjeżdżam do Rzymu już czwarty raz i znam doskonale ceny powozów wynajmowanych na niedzielę, święta i dni powszednie. Damy i panu dwanaście piastrów za dzień dzisiejszy, jutro i pojutrze, a i tak wpadnie ci ładna sumka.
— Ależ, ekscelencjo!... — próbował oburzyć się imć Pastrini.
— Dobrze, dobrze, drogi gospodarzu — rzekł Franz — bo inaczej ja sam ugodzę się o cenę z twoim affettatore, który jest też i moim; to mój stary przyjaciel, naciągał mnie już nieraz, a w nadziei, że mnie jeszcze kiedyś będzie mógł pookradać, ułoży się za mniejszą cenę niż ta, którą panu proponuję: stracisz pan zarobek i to z własnej winy.
— Niech się ekscelencja nie trudzi — odrzekł imć Pastrini z uśmiechem włoskiego szulera, który przyznaje, że przegrał sprawę. — Postaram się załatwić wszystko jak najlepiej i mam nadzieję, że będziecie panowie zadowoleni.
— Wybornie, oto, co się nazywa mówić do rzeczy.
— Na kiedy życzą sobie panowie powóz?
— Za godzinę.
— Za godzinę będzie czekał przed bramą.
I w rzeczy samej, po godzinie powóz czekał już na młodzieńców: była to skromna dorożka, podniesiona do rangi powozu jedynie z racji uroczystości; jakkolwiek powierzchowność ekwipażu nie była zachwycająca, młodzieńcy jednak byliby szczęśliwi, gdyby udało im się znaleźć podobny na ostatnie trzy dni karnawału.
— Ekscelencjo! — zawołał cicerone, spostrzegłszy Franza w oknie. — Czy zajechać karetą przed pałac?
Lubo Franz był już dość przyzwyczajony do włoskiej emfazy, rozejrzał się mimowolnie w jedną i drugą stronę; ale te słowa były zwrócone rzeczywiście do niego: Franz okazał się ekscelencją, dorożka karetą, pałacem Hotel Londyński. W tym jednym zdaniu objawił się w całości geniusz pochlebstwa cechujący Włochów.
Franz i Albert zeszli na dół. Kareta zajechała przed pałac. Ekscelencje wyciągnęli się w powozie, opierając nogi o przednie siedzenie, cicerone wskoczył na tył powozu.
— Dokąd ekscelencje każą się zawieźć?
— Naturalnie do Świętego Piotra, a potem do Koloseum — rzekł Albert jako prawdziwy paryżanin.
Ale Albert nie wiedział jednej rzeczy: że aby obejrzeć katedrę Świętego Piotra, trzeba co najmniej jeden dzień, a żeby poznać ją dokładnie, należy poświęcić cały miesiąc: cały dzień zszedł im przeto na zwiedzaniu katedry.
Nagle spostrzegli, że słońce chyli się ku zachodowi.
Franz wyjął zegarek — było już wpół do piątej.
Wrócili zatem do hotelu. Franz zamówił dorożkarza na ósmą. Chciał pokazać Albertowi Koloseum w świetle księżyca, podobnie jak katedrę pokazywał w blasku słońca. Kiedy chcemy pokazać przyjacielowi miasto, które już znamy dobrze sami, czynimy to z taką kokieterią, z jaką byśmy przedstawiali mu kochankę.
Toteż Franz wyznaczył dorożkarzowi trasę: miał wyjechać przez bramę del Popolo, dalej podążyć wzdłuż murów miejskich i wrócić bramą San Giovanni. Tym sposobem Koloseum ukaże się przed nimi nagle; tak aby nie osłabiły tego wrażenia Kapitol, Forum, łuk Septyma Sewera, świątynia Antonina i Faustyny oraz Via Sacra.
Zasiedli do stołu; pan Pastrini przyrzekł im wyborną ucztę; dał tylko niezły obiad, ale trudno mu przecież było coś powiedzieć.
Pod koniec posiłku wszedł gospodarz. Franz pomyślał z początku, że przyszedł wysłuchać komplementów i już szykował jeden, gdy pan Pastrini przerwał:
— Wielmożny panie, pochlebia mi, że zasłużyłem na pańskie zadowolenie, ale przyszedłem tu w innej sprawie.
— A więc może w tej, że znalazłeś nam pan powóz? — zapytał Albert, zapalając cygaro.
— Nie; i wielmożni panowie zrobiliby najlepiej, gdyby przestali już o tym myśleć i pogodzili się z koniecznością. W Rzymie są rzeczy możliwe i niemożliwe do osiągnięcia. A jeżeli się mówi, że to się nie da zrobić, to już przepadło.
— No, to w Paryżu jest dużo lepiej: kiedy czegoś nie można, płaci się dwa razy tyle i ma się w sekundę to, czego się pragnie.
— Wszyscy Francuzi tak mówią — rzekł pan Pastrini nieco urażony. — Tylko nie rozumiem, po co się w ogóle wybierają w podróż.
— Toteż — odparł Albert, wypuszczając z największą flegmą pod sufit kłęby dymu i kołysząc się na tylnych nogach fotelu — tylko tacy wariaci i głupcy wypuszczają się w podróż; ludzie rozsądni siedzą spokojnie w swoich pałacach przy ulicy Helderskiej, na bulwarze Gandawskim albo w Café de Paris.
Rozumie się samo przez się, że Albert mieszkał na wzmiankowanej ulicy, wychodził co dzień na przechadzkę tam, gdzie bywa modny światek i jadał regularnie obiady w jedynej kawiarni, w której można dostać obiad, jeśli się ma dobre układy z kelnerami.
Pan Pastrini milczał przez chwilę; widocznie rozmyślał nad powyższą odpowiedzią, która nie zdawała mu się zbyt zrozumiała.
— Ale przecież — rzekł Franz, przerywając geograficzne rozmyślania gospodarza musiałeś pan przyjść tu w jakimś celu; może wyjawisz nam powód swoich odwiedzin?
— Ach, tak, w istocie. Wszak panowie kazaliście zajechać na ósmą?
— Istotnie.
— Macie panowie zamiar zwiedzić il Colosseo?
— To znaczy Koloseum? Niech i tak będzie.
— I kazali panowie fiakrowi wyjechać z miasta przez bramę del Popolo, objechać z zewnątrz mury i wjechać przez bramę San Giovanni?
— Tak, powtórzył pan co do słowa.
— A więc ta trasa jest wykluczona.
— Wykluczona?!
— A co najmniej bardzo niebezpieczna.
— Niebezpieczna? A to dlaczego?
— Z powodu sławnego Luigi Vampy.
— Po pierwsze, drogi panie Pastrini, zechciej nam powiedzieć, co to za jeden, ten słynny Luigi Vampa? — zapytał Albert. — Być może to bardzo sławny człowiek w Rzymie, ale zapewniam, że w Paryżu o nim nic nie wiedzą.
— Jak to, więc panowie go nie znacie?
— Nie mam tego zaszczytu.
— I nigdy panowie o nim nie słyszeli?
— Przenigdy.
— O, to bandyta, przy którym Deseraris i Gasparone to niewinni ministranci.
— Uwaga, Albercie — wykrzyknął Franz — wreszcie mamy bandytę!
— Uprzedzam cię, szanowny panie gospodarzu, że nie uwierzę w ani jedno twoje słowo. A teraz, skorośmy to już ustalili, mów, co ci się podoba, chętnie posłucham. „Pewnego razu był sobie...” No, dalej, niech pan mówi!
Pan Pastrini zwrócił się do Franza, który wydawał mu się rozsądniejszy niż jego przyjaciel. Trzeba poczciwcowi oddać sprawiedliwość — choć gościł w swoim życiu wielu Francuzów, nigdy nie mógł pojąć niektórych aspektów ich rozumowania.
— Wielmożny panie — rzekł z niezwykłą powagą, zwracając się, jakeśmy powiedzieli, do Franza — jeżeli uważacie mnie panowie za kłamcę, to nie ma potrzeby, bym mówił o tym, z czym przyszedłem; mogę jednak zapewnić panów, że to jedynie w panów interesie.
— Albert nie powiedział, że jesteś pan kłamcą, kochany panie Pastrini — rzekł Franz. — Powiedział tylko, że ci nie uwierzy, to wszystko. Ale ja panu uwierzę, proszę się uspokoić i mówić.
— Jednak, Wasza Wielmożność sam rozumie — gdy ktoś podważa moją prawdomówność...
— Kochany panie, jesteś bardziej drażliwy niż Kassandra, która była wieszczką, a której nikt nie
Uwagi (0)