Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
— Do sierót pójdziesz, a tam spać nauczą ciebie jak należy!
— Nieprawda — dziadek rzekł, policzki moje lekko gładząc — nie pójdziesz nigdzie. Głupie baby.
— A prawda, że mnie stamtąd wzięto, że mamy nie mam, a tyś sam jest moim ojcem przy... jak?
— Sposobionym — dokończył dziadek i dodał zaraz: — Też nieprawda. Kto ci mówił?
— Dubiel, dziadku.
— Dubiel pijak jest i łgarz. Co ci powiedział?
— Żem sierotą przygarniętym przez litość czy z wielkiego żalu po stracie prawdziwego syna, gdy dziadek z bólu rozum stracił. A mówił także innym razem, że mama wcale nie umarła, ale w zamknięciu jakimś żyje za karę, chora czy ze wstydu. A prawda to, że Bolko, wuj, nie zginął wcale, ale w niewolę wzięty błądzi po świecie — zbuntował się czy rozum stracił — i stąd ta złość, z jaką dziadek pamiątki po nim spalić kazał i syna przybrał w jego miejsce, tamtemu na złość i rodzinie? A prawda jeszcze to, żem ja, syn przybrany, z pozoru tylko jest sierotą od józefitów z naprzeciwka do domu dziadkowego wziętą, a naprawdę jestem synem dziadka z innej babki — lewej, mówią, i że babkę prawą, na wieść o tym przez sieroty mściwe doniesioną, szlag z gniewu trafił, czy też, jak kiedy indziej mówił ten stary łgarz, zażyła coś i tak ze świata cicho zeszła? A jeśli wszystko to nieprawda, to kto jest ojcem, a kto mamą, bo inaczej na świat nikt nie przyjdzie, jak tylko z woli dwojga osób przeciwnej płci? Czy to prawda?
— Co?
— Że ludzie tak się rodzą prawie jak koty, konie i króliki — z takich rzeczy, z których w głos śmieją się furmani? A mnie mówili kiedyś przecie, że mnie ptak przyniósł — sęp czy orzeł — we śnie, mówili, i w modlitwie. I ja bym, proszę dziadka, wolał, bo to prostsze, niż dwie osoby z tłumu dobrać, na które mógłbym palcem wskazać i bez obawy krzyknąć: mamo, tato. Dlaczego tyle tajemnicy, dlaczego ciemno tak nad dzieckiem? Co będzie potem, jeśli od początku świat tak zawile się tłumaczy? Niech mi dziadek powie, niech głowę rozpaloną studzi, tak jak dłonią z policzków zbiera żar. Niech mnie światłem uśpi, bo z tej ciemności nie sen przychodzi, lecz upiory.
— Moje dziecko — odrzekł dziadek — wszystko kłamstwo.
— Kto nakłamał?
— Wszyscy.
— Po co?
— Człowiek ciągle kłamie.
— Dlaczego?
— Bo prawdy nie zna i znać nie chce.
— Ja bym chciał wiedzieć.
— Tak się zdaje.
— Ja nie kłamię.
— He, he — bez przerwy! Powtarzasz przecie cudze kłamstwa.
— Dla mnie to prawda.
— Dla każdego prawdą jest to, co mówi właśnie.
— Więc i ty kłamiesz.
— Ja mówię mało, swoje wiem i na tym koniec. Prawda, myślę, wychodzi sama i po tym tylko ją rozpoznasz, że jest inna, niżbyś chciał, jeszcze dziwniejsza albo prostsza.
— Więc mam czekać?
— Spać, może ci się wyśni.
— Śmiejesz się ze mnie?
— Mnie tam nie do śmiechu.
— A ty w nocy śpisz?
— Jak suseł.
— Przyśniło ci się kiedy to, coś chciał wiedzieć?
— Ja twardo śpię — rzekł z uśmiechem siatkę na łóżko zaciągając. I odszedł, rozmowy nie skończywszy. Jak wszyscy, jak cały ten kłamliwy świat.
— Śpię. — W tym kłamstwie moja radość, moja noc długa, na którą nie ma przyzwolenia, więc wolna.
Gwizdek Dubiela ją zaczynał i psów szczekanie. Sam zostawałem i myślałem, jakbym urządził świat, gdybym go stworzył — siebie, dziadka, Polskę i zakład wynajmu. Bogiem byłem trzeźwym i o dochody swoje dbałem. Świat był biedny, nie miał koni, aut, kolei ani wojska, ani praw. Kto chciał jeździć, wojny robić, orać, żenić się lub zmarłych grzebać, do mojej musiał przyjść kancelarii, z której rządziłem armią dorożkarską w baty zbrojną i przebraną w cylindry, czaka i liberie. Na cały świat stangretów słałem, rządców oraz stróżów nocnych z psami. Byłem Bogiem — przedsiębiorcą. Nie groziło mi bankructwo ani kryzys, ani narzekanie bab, bo ich nie było w moim świecie — synów samych znosiły mi ptaki białe — orły czy sępy. Chowano ich potem w domach sierot, pod okiem księży. Jam ich odwiedzał, a gdy mi który w oko wpadł, mierzyłem w niego końcem laski, mówiąc:
— Pójdź, synu, na służbę do mnie.
Sieroctwo było grzechem — odmienną płcią — niewolą, z której zbawia ojciec-wódz, i z sieroty-baby czyni chłopca, mężczyznę i żołnierza. Tak świat widziałem i historię. Sierotą byłem ja — i Polska. Tę ostatnią zbawił Marszałek. Kto mnie zbawił, czy dopiero zbawi? Kim jestem? Już chłopcem czy sierotą jeszcze? Gdzie mój zbawca, co mi udzieli siły, męstwa i wiedzy? Dziadek? Ten, w niewoli bab? Nieznany ojciec? Doktór Kraft? Czy Bolko, wuj bez głowy, którego zeszyt w szafie zegara kryję jak księgę zaklęć, klucz magiczny?
W obrazkach, mapkach i symbolach dzieje początku opowiadał, upadku, końca, i formuły szukał zbawienia, czyli powtórnego życia. I zginął, umarł... Został sam — gdzieś pod lasem, w zbiorowym grobie, opuszczony. Śmierć go wtrąciła w stan sieroctwa, w niewolę — grzech; śmierć, którą za kobietę miałem, wiedźmę-babę, co skrzeczy ciotek płaskim głosem. Więc zeszyt jego jest pułapką? Kto go tam schował? Kto go podrzucił do pokoju, kto chciał, aby w moje ręce wpadł? Czy to nie podstęp i trucizna, która mnie wtrąci w bab niewolę, w sieroctwo wieczne, w śmierć — jak Bolka?
Wstawałem, bosy, na posadzki taflę skakałem cicho jakby w wodę; od okna płynął blask latarni; tą ścieżką światła szedłem chwiejnie ku milczącemu zegarowi. Stawiałem krzesło bezszelestnie, by mi za stopień posłużyło, i otwierałem szafkę, w której wagi złote lśniły i wahadeł tarcze, jak dwa księżyce. Zeszyt brałem i latarkę, którą przy nim kryłem. Z zimna drżąc kryłem się w pościel rozpaloną — z kołdry tworzyłem grotę — białe fałdy w świetle latarki były lodem i śniegiem, lampka ogniem — przy ogniu zeszyt otwierałem — mag i pustelnik, i wygnaniec. Niecierpliwie mijałem znane obrazy z wczesnych dziejów: chrzest Polski, Mieszko i Dubrawa, Leszek w Gąsawie (biały, nagi, z konia upada pod ciosami), zjazd w Łęczycy — wszystko to ciemne, nieporządne, w skali powiatu. Potem lepiej: Grunwaldy, Chocimie i Kirchholmy — gromady koni, hełmów, skrzydeł. I znowu chaos: jakieś sejmy zerwane, rokosze, konfederacje, elekcje, pakty, awantury. Z niechęcią patrzę w nowych królów golone twarze, długie włosy, kryzy z koronek przy podbródkach, pończochy białe ze sprzączkami, bufiaste spodnie w paski, jakich sam nie chciałem nosić, gdy podobne kupiono dla mnie w firmie Bébé; wreszcie warkocze z kokardami... Ze wstydem przerzucałem karty haniebne, zniewieściałe, i jak ten kaznodzieja blady, z rozwianym włosem, wołałem: „Zginiecie, biada, w takim stroju...”. Aż przyszła chwila: żołnierze obcej armii stają w drzwiach. Chłopy zdrowe, wielkie, z wąsami; czapy na łbach jak infuły, u ramion sterczą długie sztyki — a kupa ich, i ślepia trzeszczą, gotowi kogo trzeba brać: króla w peruce i pończochach, biskupów w lokach i koronkach, białe damy, co w lożach jak w teatrze siedzą z chusteczkami, jak ciotki moje, przy spłakanych oczach. Czy wariata tego, co do stóp króla padł z piersią nagą, na której rany i szkaplerze za jego sprawą tylko świadczą przeciw sołdatom, którzy dzwonią podkutym butem na dziedzińcu... Szyby drżą i mdleją damy, kiedy ich męski słychać krok.
Latarkę gaszę, zeszyt kryję. Stopami ruszam, patrząc w ciemność światłem z ulicy rozproszoną — od okiennej ramy na ścianie krzyż — szczekają Dubielowe psy i nocny tramwaj rzuca w szyby błękitne ognie jak pioruny.
W blasku sinym ruszam w drogę — do marsza moje stopy skaczą — rosną na wymiar butów ciężkich; u ramion sztyk jak skrzydło strzela, pod nosem wąs, i groźne oko ciemność tnie. W ulicy uśpionego miasta dudni najeźdźcy krok — mój krok okrutny.
Bywało, żem do rana nie spał — do świtu, który pierwszy witał dźwięcznym brzękaniem dzwonek sierot, a po nim trąbka policyjna głosiła zakończenie nocy. Wtedy spałem.
W państwie, jak i w domu naszym, spór toczył się o konie, i o te — jak dziadek mój powiadał — śmierdziele, czyli samochody, tanki, pancerne wozy motorowe, aeroplany, zeppeliny, gazy, balony i co tam jeszcze wymyślono, aby skuteczniej wroga tłuc, gdy będzie trzeba. Stary wódz, dziadek, upierał się przy koniach pono, mówiąc, że tańsze są i nie zawiodą w pogodę żadną ani w złej drodze. Sam swoje wojny wygrał konno i nawet nie chciał cierpieć myśli, by inną wojnę mógł dopuścić Bóg. Inną przegramy — myślał pewnie — przegrać musimy, bośmy biedni. Wiedział, bo mądry był jak wszyscy starcy, że czasu i pieniędzy mało, aby w ojczyźnie wszystko zmienić: środki i ducha, rodzaje broni, wzory męstwa, które od wieków ustalono. Wiedział to zbyt dobrze, by chciał zrozumieć; więc trwał w uporze, gdyż nic innego nie zostało: siebie i nas przed strachem bronił, mrucząc uparcie i gniewliwie, że co koń, to koń. Kiedy poczuł się stary, chory, i kiedy pojął, że dni już przed nim policzone, kiedy strach o przyszłość kraju i własną dobrą sławę dłoń mu położył na ramieniu i na ucho szepnął, że czas się zbliża porachunków, bo już wygasa zawarty z życiem pakt przymierza; kiedy lekarze domowi przestali przed nim kryć choroby utajony bieg, a równowaga władzy, której on był miarą, chwiać się poczęła, bo niepokój stronnictwa ogarnął, izby obie, sztaby oraz gabinety; kiedy dyskretne informacje przeciekły do ościennych państw, a w kancelariach rozważano wariant, co byłoby, gdyby on... Kiedy tak jego los osobisty i kraju los zrównały krok, spiesząc ku nagłym rozstrzygnięciom, on — sam, czy za radą czyjąś — dał rozkaz konnej defilady, jakiej wieki całe nie widział zubożały kraj. Rocznicę odszukano starą zwycięstwa nad mocarstwem, które od dawna nie istniało, by nie urazić istniejących; wspomniano króla i konnicę — dowodził król, a walczył koń, królowi cześć i koniom cześć, wodzowi i ułanom jego oraz praojcom wszystkim chwała, braciom pokrzepienie serc, przeciw technice demonstracja, psychologiczny manewr śmiały, spektakl potężny dla publiki i wodza występ pożegnalny.
Dla firmy pełne chwały dni: w sztabach parady wymyślono, że ładniej będzie, w dobrym stylu, gdy przed frontem konnych wojsk, konnym zaprzęgiem wódz przejedzie.
Pamiętam dzień, kiedy do kancelarii dziadka przyszła delegacja komitetu, który miał ustalić szczegóły święta. Przyszedł cywil, policjant jeden i wojskowy. Pod biurkiem dziadka, u nóg jego obutych w filcowe, grube kapcie, jak trusia tego dnia siedziałem z gromadką moich najwierniejszych wojsk. Słyszałem wszystko i widziałem tuż przed nosem tupiący wściekle dziadka kapeć. Mówiono zaś mniej więcej tak:
— Zgotuj pan, panie Teofilu, najlepszy powóz, jaki masz, i konie najpiękniejsze daj — koniecznie białe — cztery. Stangretów przebierz tak, jak tylko pan potrafisz.
— Pan artysta jesteś od tych spraw.
— I obywatel.
— Dom pański to prawdziwa Polska.
— Sławę pan zyskasz.
— I zarobisz.
— Na nogi stanie pański zakład, choć czasy ciężkie.
Milczał dziadek. Kapeć podniósł się i opadł, kurz wzniecając.
— Wódz — podjęto — Wódz Naczelny, będzie pańskim pasażerem. Rząd zapłaci za usługę, a pan weźmiesz udział w przedstawieniu, które cały kraj podziwiać będzie.
— Co tam kraj — świat zdębieje. W gazetach pańskie konie będą. I w historycznych podręcznikach.
— Nie wolno nam wyjawić znaczenia, jakie ta defilada ma dla polityki.
— I dla strategii — wojskowy pewnie słowo wtrącił, bo ostrogi przy tym brzękły cicho.
— Sąsiedzką zrobisz nam przysługę — rzekł trzeci pan, policjant chyba, skoro wspomniał o sąsiedztwie. I ciszej dodał: — Łatwiej nam będzie czuwać z bliska nad bezpieczeństwem przygotowań. Pan mnie rozumiesz?
— A więc!
Podniósł się kapeć przed moim nosem.
— E, panowie...
— Więc jak: zgoda?
— Chyba, myślę...
— Co tu myśleć?
— Myślę, że nie.
Cisza zapadła, chwilkę trwała. Kapeć wciąż tupał.
— Jak to? — zdumiony głos zaszemrał.
— No nie, mówię!
— Odmawiasz pan rządowi, wojsku, szefowi państwa i policji? Dlaczego?
— A bo nie chcę.
— Można nie chcieć, wiesz pan czego? Baby, kiedy człowiek stary.
— Dziecko słucha.
— Jakie dziecko?
— Wnuczek? Brawo. Spytamy wnuczka, czyby nie chciał, by Marszałek konikami jego... Pójdź tu, dziecko...
Powstać chciałem, lecz dziadek nogą mnie przytrzymał.
— Dziecka nie trzeba mieszać w to-to. Ja wiem dobrze, co mi trza robić. Nie, i basta! Siwki dwa mam tylko, a lando stare, odrapane, liberie w dziurach.
— Nowe pan kupisz, rząd zapłaci.
— Ja w te rachunki już nie wierzę. Rząd mi dość winien.
— Co panu winien?
— Na wojnę wzięli setkę koni, powozów tyle, że mógłbym niejednego, panie, marszałka wozić. Rząd mi ludzi zabrał i wytracił gdzieś na frontach.
— Co pan pleciesz? Polski nie było jeszcze wtedy.
— Mnie to nie obchodzi. Rząd to jest rząd. Tutaj w szufladzie kwity trzymam na wszystko, co mi wojsko wzięło.
— Cesarskie wojsko, austriackie. Myśmy są teraz wolne państwo.
—
Uwagi (0)