Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
Chłopiec — wuj stracony gdzieś nad Nidą — w obrazkach sprawę tę rozstrzygał; zbawiał ojczyznę na papierze, zanim ją poszedł zbawiać głową. Patriotyczne zbierał reprodukcje i do zeszytu swego wklejał w ścisłym porządku chronologii. Pstrymi farbkami kreślił mapki wzrastania i rozpadu państwa; skomplikowany system linii, kresek i kropek, barw i strzałek utrwalał zmiany granic, ruchy wojsk; barwne winiety, wykrzykniki, cyfry, sztandary, emblematy, godła i herby, szable i armatnie lufy skrzyżowane nad kopczykami kul, hełmy i czaka, trupie czaszki, tworzyły szyfr — magiczny wzór, w którym chłopiec ukrył sekret wolności, trwania i potęgi. Jak wszyscy jego rówieśnicy we wszystkich krajach, wszystkich czasach niemożliwej rzeczy chciał dokonać prostym sposobem. Ojczyzna była mu Alchemią, stopionym lodem dwóch biegunów, Saharą w żyzny przemienioną ląd, perpetuum mobile i Atlantydą odszukaną, prawem przeciwko ciał spadaniu i lotem na Srebrny Glob — snem była jego o wszechmocy, kształtem miłości niedojrzałym.
Taką formą marzenia natchnął chłopca czasu duch (przenośnią mówię) czy duch narodu (wciąż przenośnia), co w przededniu wojny wielkiej, niespokojny, ofiar szukał jak głodny sęp czy orzeł, o którym babka śniła: z teatru gadał wierszem ciemnym, symbolem mętnym i patosem, i nastrój adwentowy szerzył czekania oraz gotowości do czynów jakichś, ofiar, misji...
W obrazkach mistrzów Akademii błyskał (onże duch ciągle) łuną złotą nad głową barda, który straszliwą przyszłość wieszczy, wstrzymując dłonią widma jakieś, co przed nim stają, czy też widzowi broniąc właśnie patrzeć na siebie... Albo blaskiem nadziemskim bił z twarzy kaznodziei, gdy ten królowi drzemiącemu, hetmanom, posłom i biskupom rokował zgubę... Albo w szlachcicu obłąkanym ów duch promienie swoje utkwił — w szlachcicu, który kiedyś w progu poselskiej izby legł, koszule drąc i blizny drapiąc, aby o kwadrans odwlec ratyfikację aktu, co Polskę żywcem miał pogrzebać... A królewski błazen w czapce z dzwonkami, który w chaosie barw i faktur, w figur i detali gęstwie przeczącej prawom kompozycji, błazen myślący, co w królewskiej (i malarskiej) pompie czyta tragedii zarys pierwszy i pokoleniom przekazuje misję wesołka i Kasandry... A chłop, co czapką działo zatkał i „wiwat” woła na cześć wodza... I wódz... Sto wersji wodza: w żupanie, w zbroi i w koronie, w chłopskiej sukmanie i w czamarze, w studenckim fraczku i w surducie belfra z prowincji, w czaku z kitą — na czele wojska, w parlamencie, w klubie spiskowców, w tiurmie38, w szkole, z szablą, buławą czy szpicrutą, z wierszem, co bluźni albo szydzi, albo proroctwa na wiatr rzuca — w tłumie lub sam, wobec narodu, ludu, Boga — hetman, porucznik, podchorąży, uczniak, parobek wiejski — każdy wreszcie może i musi królewnę śpiącą ze snu zbudzić, przywrócić córkę Demetrze39, pieśnią lub siłą wyprowadzić zbłąkaną w piekłach Eurydykę40. Każdy, więc i on, karawanów i karetek dziedzic, a także realności41, parcel i walorów42 Austro-Węgierskiego Banku, potomek drobnej burżuazji — klasy bez dziejów i bez jutra, klasy sierocej, przeto smutnej.
W czarnym zeszycie układał wojny plan i mitologię, zanim w tej pracy go zastąpił przybyły z Litwy człowiek boży z krzaczastą brwią i dużym wąsem. (Mówią, że z Litwy szedł piechotą czy też furmanką chłopską jechał sam za woźnicę przedzierzgnięty; mówią, że obraz wiózł pod słomą Panny Najświętszej z Ostrej Bramy i tym obrazem jakby glejtem otwierał sobie wrota domów, szlabany granic i polityczny kredyt rządów; mówią, że cuda jakieś zdziałał, mocą swą własną czy obrazu — a na kobiety działał pono, tak że od zmysłów odchodziły albo wracały do nich, jeśli je przedtem już straciły; mówią, że proroctw starych słowa spełniał ten człowiek tak dokładnie, iż każdy musiał weń uwierzyć — i socjaliści go prosili, by im na głowy dłonie kładł — taka jest siła starych słów i mitów, zwłaszcza gdy ciemne a krzepiące...) Ten wódz nowy, prócz poezji i obrazów, odgadnąć umiał koniunkturę i polski temat romantyczny w właściwej chwili przetłumaczył na język bliższy nowym czasom: z ideą insurekcji w głowach szli za nim chłopcy na dywersję przeciw wrogowi w służbie wroga. Niektórzy jak on głowy potracili — inni serca. Potem powstała Polska — niespodzianie, z koniunktur zmiennych — i niespodzianie przybysz z Litwy, dowódca kilku batalionów, wodzem narodu został, wcieleniem nowym mitów starych, i na dzieciństwo moje padł jego wzrok spod brwi, i dramat jego, którym czytał z zeszytu chłopca straconego — mojego wuja, brata, ojca; portretem wodza zamknął swój zeszyt — jego spojrzenie ciemne było końcowym amen w tym brewiarzu małego zbawcy, a pod tą fotografią, jakby dymem burym zasnutą, widniał napis czerwoną kredką podkreślony: „Żegnajcie, starzy, idę za nim!”
Kto ten zeszyt przechował, gdy pamiątki wszystkie po chłopcu pozostałe poszły w piec na rozkaz dziadka? (Innym razem Dubiel stary trochę inaczej mi wyjaśnił przyczynę tego auto da fe43, które zarządził dziadek na ułanie z pułku Beliny: wszak rosyjska armia zbliżała się do fortów, co broniły miasta naznaczonego czarną gwiazdą — w domu pod Panną szyby drżały, czulsze od najczulszego ucha na podniebny łopot armat — armia nie uznawała chłopców komendanta za prawem ochronione wojsko, lecz za bandytów; więc dziadek względy bezpieczeństwa złączył z goryczą, kiedy ubrania oraz książki do pieca rzucał, krzycząc, że syna Panna mu nie dała...) Kto ten zeszyt przechował? Kto go tam skrył na dnie zegara, na lata całe, aż spadł, gdy zegar ruszył ktoś przy porządkach generalnych właśnie w chwili, kiedym ja wałęsał się w pobliżu, w śmieciach grzebiąc jak głodny kot? Kto przekazał to posłanie mnie — sierocie? I po co? Czego żąda?
Do spotkań rodzinnych rzadko dochodziło, chociaż wspólny dach wszystkich łączył. Dziadek nie znosił córek i wnuczek za to, że były kobietami, a szwagrów pewnie za to, że do rodziny weszli z przyczyny kobiet. Czasem jednak wzbudzał w sobie uczucia czy też powinności ojca i wołał głośno:
— Gdzie ta czereda, panie, cała? Co to: wymarli, czy się gdzie wynieśli? Sprowadzić mi tu wszystkich zaraz! Rodzina musi w kupie siedzieć, bo na to budowałem dom.
Schodziły wtedy z górnych pięter ciotki z córkami z buzią w ciup, a z nimi wujowie — sztywni, jakby się kijów nałykali. Wokoło stołu zasiadano herbatę pić i o pogodzie gadać, zdrowiu albo czasach niespokojnych. W pogodne lato miejscem sesji był ogródek za domem — wirydarz niewielki, żywopłotem z bzów i jaśminów oraz siatką z drutu odgrodzony od gospodarstwa. Pośrodku trawnik równo jak dywan przystrzyżony, wokół ścieżka i rząd irysów brzegiem ścieżki. Trzcinowe fotele ustawiano na murawie, dziadek w środku siadał, w melonie na głowie, w palcie z lodenu zielonego, owinięty kaszmirowym szalem w turecki wzór; na lasce obie dłonie wspierał i spod ściągniętych brwi patrzył w furtkę, jakby czekał, aż przyjdzie stamtąd ktoś prawdziwie ukochany i swoje miejsce zajmie w kręgu. Ogrodowe wieczory jeszcze bardziej były milczące od tych, które w jadalni odprawiano. Trzeszczała trzcina, gdy się kto poruszył, i czasem słowo jakieś padło o chłodzie albo cieple dnia, co odchodził. Ja na małym krzesełku u stóp dziadka siadywałem, w ciepłe kocyki owinięty i zawsze to uczucie miałem, żeśmy się zeszli coś rozstrzygnąć lub postanowić w mojej sprawie.
Aż raz — pamiętam — w taki wieczór, właśnie w ogródku... któryś z wujów kaszlnął i rzekł:
— Na mieście mówią, słyszał ojciec?... o jakimś nowym zarządzeniu w sprawie pogrzebów.
— Że hę?
— Zakaz, mówią, odprowadzania zwłok na cmentarz będzie wydany.
— Jak? — dziadek zwrócił powoli głowę w stronę zięcia.
— Mówię, com słyszał.
— To znaczy — dziadek rzekł — umierać już nie będzie wolno?
— Ha, ha — nieszczery śmiech wybuchnął i zgasł.
— Głupstwa gadasz — dokończył dziadek i łaskawie dodał: — moje dziecko.
— Nie! — podjął wuj nieustraszony. — Zwłoki mają być z domu odwożone prosto na cmentarz, tak by uwagi nie zwracały.
— Bez orszaku — wtrąciła odpowiednia ciotka, wspierając wuja.
— Ale czym? — podniósł głos właściciel firmy, która z żałobnej ostentacji czerpała główne swe dochody. — Tramwajem? Taczką czy hyclowską budą?
— W zarządzeniu o tym nie mówią — trochę strapiony rzekł dyskutant, lecz wtedy drugi z zięciów zabrał głos:
— Przepraszam, nieścisła informacja. Zarządzenie to ogólnej jest natury — tyczy zebrań, pochodów oraz demonstracji, na które trzeba zezwolenia władz. Otóż pogrzeby wyłączone były z zakazu. Tę klauzulę wyjątkową władza dziś znosi, ergo, aby pogrzeb odprawić wedle obyczaju dawnego, z domu żałoby, ulicami, jak dotąd było, konieczne będzie zezwolenie.
— No to co? — warknął dziadek.
— Uważam — odparł pierwszy wuj — że to jest zmiana...
— Istotna — wtrącił drugi.
— Obyczaju — pierwszy rozwinął zręcznie temat.
— Oraz naszej, że się tak wyrażę, roli — drugi postawił kropkę nad i.
— Wszystko się zmieni — wykrzyknęła opozycyjna ciotka pierwsza, wsparta przez drugą.
— Zakład wszelki sens utraci.
A potem wujowie uderzyli frontem:
— Zakład CONCORDIA (konkurencja) kupuje auta pogrzebowe!
— PARADIS za CONCORDIĄ idzie w ślad; już konie sprzedał, karawan pójdzie do lamusa.
— Do ślubów młodzież nie chce karet, autami jeździ elegancki świat.
— Ojcze, pomyśl i pojmij ducha nowych czasów.
— O przyszłość zadbaj dzieci, wnuków.
— Konie nas zjedzą i furmani — sprzedaj to wszystko póki czas...
— I zakład przestaw na motory...
— Taksówki...
— Szybki transport zwłok...
— Spedycję...
— Albo autobusową linię własną stwórz — komunikację miejską wesprzyj.
— Jaka zasługa!
— I interes.
Ucichli, bo wciąż milczał stary.
— Powiedz coś, ojcze — szepnęła któraś z ciotek starszych, bliźniaczki sięgnęły do rękawów po chustki, które miały w pogotowiu, papierośnice w rękach wujów wydały suchy trzask, ogniki zapalniczek błysły i pierwszy gacek nad głowami rozpoczął nocny rajd.
— Nie zmienię nic, póki żyję — spokojnie odparł szef rodziny.
— Lecz umrzesz kiedyś — palnął jeden z wujów, nad miarę, widać, podniecony.
— Gdy umrę — dziadek głos podniósł i jak bicz nad głowami nam go zwiesił — zakład weźmie ten, kto zachowa wszystko tak, jak było. Gdyby co zmienił, prawo straci.
— Ojciec bredzi! Takiej formuły prawnej nie ma.
— Nie ma formuły? A to będzie! A jeśli nie...
— To co?
Dziadek zarzęził coś chrapliwie, lagę podniósł i jakby z flinty do mnie zmierzył jej końcem gumą osłonionym.
— To on dziedzicem będzie — wnuk!
Cisza zapadła, jakby wszystkim płachtę kto z góry zrzucił na łby. Skromną zrobiłem minę i pomyślałem:
„Ja wam dam”.
A wtedy ciotka — nie wiem która — wydała okrzyk przeraźliwy zemsty, szaleństwa i rozpaczy — jakby kapłanka bóstwa zelżonego — zasłony losu zdarła nagle i uderzyła w dzwon tragedii:
— Wnuk! — Co dziadka swego ma za ojca!
Gacki nad nami skrzyżowały swe szybkie loty, jak myśli czarne, niespokojne; za murem trębacz niewidzialny zagrał fanfarę. Rodzina grzebała się niemrawo, jak ryby w sieci. Pierwsze zerwały się bliźniaczki i do domu pomknęły, łkając w chustki. Za nimi reszta: ciotki z pięter, kuzynki — milczkiem bez chichotów, i wujowie odwrót zamknęli, wlokąc za sobą smugę dymu. My dwaj siedzieli nieruchomi jak dwaj widzowie, co zostali w teatrze po skończeniu sztuki — czekają na następny akt, gdy już pokrowcami służba osłania krzesła. A wtedy w furtce Dubiel stanął:
— Dziesiąta, panie. Psy spuszczał będę, do domu trzeba panom wracać.
I odparł dziadek:
— Ano trza, Dubielu. Chodź, moje dziecko.
Bliźniaczki krzykiem i groźbą do snu chłopca gnały, jak owcę do zagrody; naraz dziadek zjawił się w dziecinnym pokoju i cicho, jak na niego, rzekł:
— Zostawcie... ja go uśpię.
Opuścił siatkę i na brzegu łóżka usiadł w burym szlafroku, z kołnierzem w górę postawionym, jak szyldwach, co obozu strzeże w wietrzną noc. Przez chwilę milczał, potem dłonią policzków moich szukał i jej grzbiet chłodnawy przytknął do skóry rozpalonej.
— Dobrze tak? — spytał.
— Dobrze, dziadku.
Nie pytał o nic; ani o to, com w dzień robił, czegom się uczył, jak się bawił, czy się cieszyłem czymś ostatnio, czy też do smutku mam powody; nie pytał o to, czym jest zdrowy, czy wszystko mam, czego do szczęścia mi potrzeba. Nie pytał o nic, nigdy, i teraz pytań nie zadawał, ale czekał — czekał chyba, aż ja pytanie mu postawię. Tak pomyślałem, więc spytałem:
— Dziadku... to prawda?
— Słucham, dziecko.
— Prawda, że do sierot pójdę, jeśli nie zasnę?
Naprzeciw naszych okien był dom zwany schroniskiem — piętro miał jedno, wejście z boku jak do klasztoru, z ręcznym dzwonkiem. Nad wejściem, w niszy półokrągłej, stał Józef — święty mąż Panny, z Dzieckiem w ręku i kamienną lilią jak szablą u ramienia. Mąż w sukni długiej, z brodą, kędzierzawy, w okna naszego domu patrzał, nieco w górę, ku niszy, w której Panna stała, węża depcząca. Uśmiechy skryte skrzyżowali nad siecią tramwajowych drutów — uśmiechy tak podobne, jakby bratem byli i siostrą; tę samą rękę każdy pozna w rysunku figur — i w fasadzie domku styl podobny. (Podobieństwa te łatwo wytłumaczyć tym, że zakład równocześnie powstał wraz z domem pod Panną: z tej samej pracowni pochodził projekt i z kasy tej samej fundusz oddany księżom na sieroty — z dziadkowej kasy dobroczynnej — gdy wotum na intencję syna ślubował Pannie i Mężowi.)
Przy schronisku były ogrody. Z naszych okien, choć parterowe, widać było grządki i szklarnie, i bladych chłopców w szarych kitlach, co doglądali kwiatów, warzyw, dźwigali kosze, wodę lali z olbrzymich konwi i kompost rozrzucali z ręcznych wózków, które ciągnęli sami, jak koniki. — Zamykać okna — kompost wożą — krzyczano u nas, kiedy mdłym zapachem powiał z przeciwka wiatr zachodni. — Jeżeli będziesz nieposłuszny, nie zechcesz jeść, pacierza jak trzeba nie odmówisz albo nie zaśniesz przed Dubiela gwizdkiem, pójdziesz do sierot (do sierót —
Uwagi (0)