Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
— Nie mam zeszytu, ach, dziaduniu!
— Wiem, że go pod poduszką chowasz. Ja go zabrać każę, spalę, bo wiem dobrze, czym to pachnie — tu głos załamał się starcowi. Czerwony z gniewu spuścił szybę i w głos wykrzyknął:
— Do domu wracaj! Mam dość tych, panie, trąb.
— Och — płakałem — wybacz, dziadku. — A skrycie pomyślałem: „Figę znajdziesz. Dobrze skryłem”.
Aż do samego domu dziadek na brzeżku ławki siedział z ręką na klamce, na wpół ode mnie odwrócony, zły jak chrzan. Po rękawie go gładziłem i rączkami dwiema chciałem objąć:
— Dziaduniu, nie gniewaj się, zeszytu już nie ma, zginął gdzieś... podarłem... strzałki porobiłem z jego kart, obrazki zasmarowałem, zniszczyłem...
Nie odpowiadał ani twarzy nie odwrócił w moją stronę, główką laski w ścianę stukał, a na to „wio” i „hep” krzyczał Dubiel, i świstał jego bat nad koniem, i głośniej nasza trumna grała. Nie zdążył stangret dobrze zahamować przed domem, a dziadka furia zniosła precz — przez kafelkową sień prawie biegł z lagą do szturmu pochyloną. W palcie, w melonie do pokoju mego wpadł, za nim ja, bliźniaczki za mną, jak zwykle jednakowe w czarnych spódnicach, w bluzkach w pasy. Dziadek lagą z łóżka zdjął kapkę muślinową jak kożuch z mleka i na podłogę rzucił, sapiąc.
— Co ojciec! — wrzasnęły ciotki. — Prane świeżo!
Za kapką w ślad poduszki poszły, kołdra, kocyk — do materaca musiał schylić się i oburącz dźwignąć pasiaty22 płat. Przy tej robocie spurpurowiał i zaklął głośno, gdy drucianą siatkę zobaczył, na niej paprochów trochę i więcej nic.
— Gdzie to jest? — groźnie ryknął.
— Zasmarowany, stargany — bąkałem — do śmieci poszedł.
— Łżesz23!
— Ale co? Na Boga! — wołały ciotki, ręce łamiąc, a dziadek za piecem lagą gmerał, szafę grabił, zabawki moje rozrzucał i gniótł, żołnierzy moich lżył bezwstydnie i uniformom cześć odbierał.
Aż znalazł! Nie to, co chciał, lecz małą cząstkę, ślad, namiastkę: pocztówkę małą, w bladych kolorach, za szybkę serwantki wsuniętą ukradkiem, pocztówkę groszową, z której ku niemu spojrzał ponuro spod brwi ściągniętych jego sobowtór w siwym mundurze, na szabli wsparty. Portrecik zaraz w strzępy poszedł w dziadkowych palcach i gruby kalosz zdeptał szczątki.
— Co ojciec — krzyknęły ciotki, ręce łamiąc — wodza bezcześcisz i sam się narażasz! Niechby kto zobaczył... — story zaraz spuściły, ja udałem gorzki płacz, a dziadek jak przez łzy przemówił:
— Wodza gdzieś mam... Niech mi dziecko zwróci...
I z pokoju wyszedł, kaloszami człapiąc, pochylony. Bliźniaczki krótko zaszlochały, w dłoniach twarze ukrywszy.
Dubiela zastałem w stajni, kantar24 czyścił, na kolanach go trzymając, jakby lirę.
— Dubielu — zawołałem — co to znaczą słowa dziadka: niech mi dziecko zwróci — on, wiesz kto...
Dubiel ramionami ruszył.
— Ja tam nie wiem — rzekł niechętnie.
— Musisz wiedzieć — zakrzyknąłem.
— Umrzeć muszę — odparł stróż — i o stajnię mieć staranie. Słuchać, co pan mówi, muszę, czasem wypić kieliszeczek, przespać się i na noc spuścić psy. Ot, co muszę.
— A ja muszę wiedzieć, skąd się na tym świecie wziąłem.
— Ty? Zwyczajnie — jako każdy z nas. Ktoś cię znalazł i odchuchał, nadał imię, ubrał, no i chodzisz.
— Ale kto? Kto mnie znalazł, a kto rzucił?
— Nie zawracaj, panicz, głowy.
— Powiedz: dziadek jakieś dziecko miał przede mną?
— Może miał, ja tam nie wiem.
— Syna? Córkę?
— Córek to on dosyć ma.
— Więc syna?
— Ja nic nie wiem.
— Ach, więc tak!
— Co?
— Syna miał.
— Może.
— I stracił?
— Skoro miał, a nie ma teraz...
— Uciekł? Zginął? Czy porwany?
— Kto by tam porywał dzieci!
— Więc uciekł?
— Wracaj do zabawek, młody panie. To nieładnie męczyć tak starego.
— Ile lat miał?
— Bo ja wiem... Siedemnasty rok mu szedł, gdy... Odejdź, dziecko.
— Gdy napisał: żegnajcie, starzy, idę za nim...
— Co? Jak napisał? Gdzie napisał? Skąd to wiesz?
— Wiem — wykrzyknąłem.
— To po co pytasz?
— Żebyś odpowiedział.
Dubiel zwiesił głowę.
— Kasztana najlepszego wziął ze stajni i poszedł za wąsatym wodzem — w bój, jak śpiewano wtedy... W boju padł — i skończona piosnka. Ej, ty Boże mocny — blaszkami końskiej liry brzęknął. — Pan do komendanta tego, co to rządzi nami dzisiaj, szedł o chłopca prosić. Samem wiózł go do pałacu, gdzie kwaterą stał ten wódz, co wtedy bogiem był młodzieży. Panny, to ci mówię... ale co ty tam zrozumiesz! Widziałem go tak jak ciebie, bo go pan przed bramą dopadł, gdy wychodził. Taki sobie — człek nieduży, przygarbiony trochę, mundur na nim szary, zmięty, i bez gwiazdek, bez orderów. W naszym wojsku kapral lepszy wygląd miał. Myślę sobie: co w nim widzą? A tu koło niego tłok i krzyki: „niech nam żyje”, „komendancie, prowadź”... Głupi naród — myślę sobie — ale, czuję, coś się dzieje ze mną, gardło ściska, serce bije, jak wtedy, kiedym przed cesarzem spadł, albo pod tą górą, pod zamkową, kiedy koń mój — wiesz... A pan — twój dziadek znaczy — do człowieka tego przystępuje, nic nie zważa na te baby zwariowane i na adiutantów w sznurach... Dziecko — mówi — poszło, konia skradło, każ mu pan do domu wrócić, nie gub dzieci, na co to się zda — ta krew niewinna i rodziców łzy... Płakał pan przed komendantem. Wojna — mówi — mocarstw, wojna świata, nie nasza, po co wleczesz pan tę garstkę na stracenie, sławę sobie pan budujesz z naszych strat... — Rzekł komendant: — Idź pan płakać gdzieś w ukryciu, jak dziadowie twoi, którzy nie skąpili synów krwi i własnych łez nie żałowali. Od lat, mówi, stu dwudziestu tak giną nasze dzieci, a dlatego pan i ja po polsku dzisiaj rozmawiamy, i dlatego na tę wojnę, którą toczy świat, syn pański za własną sprawę idzie, bliższą mu niż dom rodzinny. Szczęśliwy chłopiec — mówił jeszcze — lepszą cząstkę wybrał niż ci, co czekać będą, aż ich rozkaz obcy w okopy pogna w mundurze obcym, z obcą bronią. Ja wam daję (tu podniósł głos, bo już go cały słuchał tłum) sposobność własnej wojny, zwycięstwa lub przegranej własnej. Ludzki los wam zgotowałem, gdy ludy w bydło zamienione ślepo pod wojny nóż się kładą... — Tak do twojego dziadka mówił wódz, co go też dzisiaj dziadkiem zowią, bo jest już stary.
A pan bez pożegnania odszedł i w pościg ruszył za chłopakiem — ja z nim. Pojechali my na Jędrzejów, Kielce, Końskie, Łódź — szlakiem ułanów, między pruskie armie, bo ich tam zagnano. I nie znaleźli... Guldenami sypał pan na prawo, lewo, na pocztach pytał i w komendach. Spod Łodzi my wracali z wojskiem, bo się akurat odwrót zaczął. Jesień była. Błota takie, że po osie zapadały koła. Aż nam zabrali konie do taborów, a my furgonem, za trenami pociągnęli w nasze strony. Blisko domu, w jakimś mieście małym, w Wolbromiu chyba czy w Olkuszu, patrzymy: siwe czaka, burki z baranimi kołnierzami, orły z blachy. Ot, i nasi. Pytamy: nigdy taki nie był w szwadronie, nie znają, chyba imię zmienił, jak to w zwyczaju wtedy było w tym wojsku, do którego każdy skądciś zbiegł. Imię — mówią — zmienił. Więc gdzie jest? Mógł, powiadają, zginąć. Nad Nidą, mówią, były jatki, nawet taki jeden młody, jakże mu było? Kmicic? Grom? Sokół czy Sęp, czy inny ptak? Szrapnelowy zegar głowę mu zdjął, gdy w bagnie chłopcu koń ugrzęznął...
Zagrała trąbka do wsiadania, zadzwonił bruk pod kopytami, a my zostali... Płakał pan, jak dziecko dał się poprowadzić, do domu wrócił jakby chory. W gniew nagły wpadł: palić kazał pamiątki wszystkie po paniczu Bolku. — Nie miałem — mówi — syna, nigdy nie żył, nie dała Panna czysta syna... Płakał i palił książki, papiery i ubrania... Piękny był chłopak, głowę miał złotą... Ech...
Wierzchem dłoni przetarł oczy i dokończył:
— Idź, paniczu, do swoich zabawek. Nie powiadaj nikomu, żem ci mówił. To niedawno było — lat temu tyle prawie, ile ty ich teraz masz.
Umilkł. Tupały konie, obrok chrupiąc, pachniała stajnia amoniakiem, sianem i skórą. Na dworze zapadł listopadowy, wczesny zmierzch, za murem policyjnych koszar zagrała trąbka. Do domu szedłem, postać nową witając w państwie mojej wyobraźni: wuja młodego z głową ściętą, którego miejsce w świecie żywych ja zająłem — czyj naprawdę syn? Czyjej miłości dziedzic prawy?
W domu spokój. Łóżeczko moje ciotki zasłały, rozprostowały kapkę zmiętą, żołnierze na swych półkach stali zastygli w marszu, w biegu, w cwale; pancerze, czaka i rynsztunki na swoich miejscach. Cisza, ciemno, w swej kancelarii dziadek śpi i o klientach śni.
W ściennym zegarze nieruchomym mój schowek miałem. Między wagami opadłymi tkwił zeszyt w czarną tekturę oprawiony, z czerwonym kartek brzegiem. Poznaję teraz pismo drobne — poznaję dłoń, która wklejała pocztówki kolorowe, ramki wokół kreśląc czerwone albo czarne — na radość lub żałobę. Poznaję starą ortografię sprzed ćwierci wieku, dzieje serca odczytuję z tych kart, które zapisywał trochę ode mnie starszy chłopiec. Ileż razy ten zeszyt oglądałem nocą w latarki elektrycznej świetle, gdym nie mógł albo nie chciał spać!...
Jest jakiś czar szczególny w historii, gdy się ją ujmie w zwięzły schemat, jak to uczynił ten chłopak, zanim nad Nidą w błotach padł. Jest to może czar uproszczenia, może dziecinny tryumf nad zawiłością rozwikłaną; radość taka, jaką sprawia małemu majsterkowi klucz przypadkowo przymierzony do drzwi zamkniętych — choćby donikąd prowadziły, aż dech zapiera, kiedy zamek zgrzytnie i skrzydło nieruchome drgnie, dostęp do strychu otwierając, składu rupieci, albo przejście tajemne w wysokim murze czy parkanie.
Ślusarka taka równie wdzięczna jest w sprawach ducha. Są wśród chłopców wielcy lingwiści, reformujący gramatykę, są prawnicy, którzy składają konstytucje państw tylko w tym celu utworzonych, teolodzy, którzy w zdaniach paru demaskują sekrety nieba, wynalazcy, z których każdy rozpoczyna od wzoru na nieskończony ruch, oraz bezwzględni urbaniści, którzy ogromne miasta w trzy dni burzą i we trzy stawiają potem w kształtach gwiazd, kół lub kwadratów; są dyktatorzy, którzy ludy całe przenoszą z jednego krańca świata w drugi, topią lodowce, zmieniają biegi rzek i morskich prądów, bogaczom biorą, biednym dają, opornych wyganiają precz — a srogi jest ich gniew, bo „wyciąć w pień” zbuntowane miasto, albo lud oporny w jasyr pognać to dla nich tyle, co muchę zgnieść palcami lub dropsa miętowego zgryźć. Ani czas, ani materia oporu im nie stawią wcale, bo chłopcy w rachuby ich nie biorą, gdy układają swoje plany. Świat w planach chłopców jak drut cynowy gnie się, łamie — i ku zniszczeniu biegnie pierwsza człowiecza myśl, zanim pozna miłość, a z nią sekret klęsk.
Chłopak w zeszycie opowiadał historię kraju. O tym, jak wzrastał, jak sąsiednie ziemie zgarniał i scalał, wygrywał wojny, królów i królowe dawał krajom innym. Aż osłabł, upadł, zniknął wreszcie — przykład jedyny w nowych czasach politycznego kidnaperstwa. Mówią jedni, że nadmiar go wolności zgubił, którą rozszerzał wraz z granicą, zamiast — wzorem innych państw — ciśnieniu zewnętrznemu wewnętrzny odpowiednik stworzyć (rzecz to znana, że państwo duże sroższym dla swoich jest więzieniem niżeli małe, a najsroższym takie, co słabym będąc sił nabiera). Inni mówią, że na odwrót, wolności mało było tutaj, bo jej dla wszystkich nie starczyło: od jej nadmiaru mniejszość spuchła, reszta zmarniała od jej braku, skamieniała i na dno całość pociągnęła. Anarchia — mówią — kraj zgubiła, bo król był tutaj najmniej wolny. Kłamstwo — odpowiadają drudzy — i potwarz nawet, bo naród pragnął władzy, prawa i ładu, lecz mądrych królów mu zabrakło i mężów stanu; dowód w tym, że gdy się taki zjawił przecie — posłuch znajdował i tłuszczę wnet przemieniał w rozumny i posłuszny lud. Spisek mocarstw młodych klęskę sprowadził na mocarstwo stare — nowe metody walki i rządzenia wzięły górę nad przestarzałą republiką, czy też — na odwrót — odmłodzoną w ostatnich latach swego życia, zjednoczoną na hasło z jakobińskich klubów, z ulic Paryża, z pól pod Valmy, z bezwładu przebudzoną nadejściem myśli nowej, groźnej dla despotycznych tronów, myśli, która z nierządnego ludu czyniła naród nowoczesny — młodą zatem, rewolucyjną republikę kładły do grobu siły stare, by na wiek cały odwlec klęskę własną — tak niektórzy sądzą. Lecz nic pewnego: może to prawo dziejów i wszelkiej działalności prawo, które żyć długo nie pozwala ustrojom i cywilizacjom, linię wzrastania załamało i sprowadziło do upadku — prawo przyrodzone wszelkiej energii, która w skupieniu jednym czas określony pozostaje, by ulec wkrótce rozproszeniu i skupić się na nowo w układzie innym... A może los, który tylko raz się spełnia w jednym istnieniu poszczególnym — a może Bóg, który do ludu swego mówi językiem przypowieści, swoich wyroków sekret zwierzył w historii kraju wybranego — czy wreszcie cykl kosmiczny odejścia i powrotu wypełnił się w naocznych dziejach, wcielając w polityczną formę mit uwiedzionej Prozerpiny? Pytań tyle i odpowiedzi w polskiej sprawie, ile polityk, filozofii religii, mistyk, literatur, ile myśli, uniesień oraz aberracji urodził dziewiętnasty wiek, a następnemu w spadku zlecił sprawę rozstrzygnąć. Pisali o tym Russo25, Mably26, Fichte27 i Engels28, poeta Hugo29, heretyk Lamennais30, Rosjanin Hercen31, Włoch Mazzini32, pisali Spengler33 oraz Toynbee34 (między wierszami), Mircea Eliade
Uwagi (0)