Darmowe ebooki » Powieść » Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:
pacierze, opiece Panny powierzały, Anioła Stróża upraszając, aby mi był ku pomocy; całowały mnie czule, nocnik ustawiały na wysokim krzesełku, abym sięgnąć mógł łatwo, kiedy tylko zechcę. Odchodziły człapiąc pantoflami i szep­cząc do siebie:

— No, spokój nareszcie.

— Może zaśnie.

— Nie zaśnie. Uciekajmy, żeby nas nie wołał.

I zamykały cicho drzwi.

Odgarniałem fałdy czarnej chusty i na pokój pa­trzałem. Przez zaciągnięte story z gęstej materii ko­loru zbutwiałego drzewa prószyło światło blade ulicz­nych latarń; mieszkanie było na parterze, wysokim dosyć, tak że gazowa lampa na żelaznym słupie, aku­rat była tuż przy szybie; jej błękitny płomyk drgał czasem i przygasał, by znów za chwilę się rozżarzyć, a ja myślałem, że już świta. Pragnąłem zawsze noc przeczekać, zobaczyć dzień, jak wstaje, i móc powie­dzieć ciotkom, kiedy przyjdą: nie spałem wcale całą noc. Naprzeciw łóżka, na białej ścianie, wisiał zegar szafkowy. Tykał kiedyś głośno, wahadłem poruszał i godziny wybijał; zatrzymały go ciotki, by mnie nie rozbudzał. Lśniły tarcze wahadeł i wagi spuszczone na dno oszklonej szafki. Pod zegarem komoda czarna, serwetą nakryta. W niej moje zabawki: wojsko i ar­maty, czaka, klocki i farby. Na komodzie figurka Panny w białym gipsie bardzo starannie wyrzeźbio­na — kopia dokładna tej, co domu strzeże z wyso­kiej niszy. Panna biała i zabawki, nieruchomy zegar, nikły blask z ulicy — taki obraz w oczach miałem, gdy ze snem walczyłem, jak z aniołem: spać nie chciałem.

Nie był to kaprys ani zła wola ze strony upartego dziecka, ale nadzieja, że noc przyniesie rozwiązanie zagadki, która mnie dręczyła. Wiedziałem, że nie może człowiek żyć, jeśli rodziców nie miał nigdy. Miałem ich zatem, skoro żyję, i oni żyją gdzieś we świecie. Dlaczego kryją ich przede mną lub mnie przed nimi dziadek, ciotki, pan doktór Kraft i nocny stróż? Czy mnie nie szuka ojciec, któremu zabrano mnie przez zemstę albo za karę, czy nie krąży nocą w pobliżu domu, czekając, aż się pośpią wszyscy, a wtedy w okno moje zastuka cicho i „otwórz” krzyknie głośnym szep­tem... Kiedy dziesiąta biła w odległych pokojach, a w koszarach policji trąbka grała na ciszę nocną, Du­biel psy swoje spuszczał z łańcucha. Głośno gwizdał przy tym — gwizd długi, po nim krótkie cztery, aby ostrzec każdego, kto by na podworzec wchodził, że psy biegają na wolności. Ten gwizd odbierał mi na­dzieję: na poduszki opadałem z żalem, lecz i z ulgą: nic się dzisiaj nie stanie — myślałem — wszystko będzie, jak było, do jutra, do rana. I zabawę zaczyna­łem we wszystko, czegom pragnął: w ucieczkę bawi­łem się, porwanie przez ojca, w ojca, który porywa, w matkę, która czeka, byłem dziadkiem, co broni, Du­bielem, co strzeże, i kimś czwartym, potężnym, który wszystkich godzi, karze i nagradza.

Aż zabawa mnie zmęczyła. Pościel miałem zmiętą i rozgrzaną, chustka na podłogę spadła, zdyszany by­łem i spocony od gonitw, bójek i przemówień, którem odgrywał; kiedy pomysłów mi zabrakło oraz sił do dalszych przygód, snu pragnąłem, sen wzywałem, za­klinałem, aby przyszedł, aby przy mnie stał. Ale nie wracał: odpędzony, z dala ode mnie błądził nocą — mój czarny anioł obrażony. Słyszałem zewsząd jakieś głosy, stąpania, skrzypienie otwieranych drzwi, a z cie­niów, co się po pokoju kładły, lęgły się cienie nowe, obce. Wszystko, czego pragnąłem i co stwarzałem, gdym się bawił, żyło teraz nieposłuszne mej władzy twórczej. Stukał do okna ojciec, wołał uśpiwszy czuj­ność psów i stróża, a jego ludzie zbrojni dom otaczali, aby mnie porwać i wywieźć do innego miasta, gdzie matka czeka. Ja spać chciałem, tu, na miejscu, w po­bliżu Panny i zabawek, i żyć jak żyłem — w niepew­ności, czekaniu, żalu i zabawie. — Ratuj — wołałem do figurki białej — tyś mą matką, innej nie chcę, i ojca innego mieć nie pragnę — poza dziaduniem.

Pogodzony, zapłakany, w sen zapadałem jak w pu­łapkę przez ciotki dawno zastawioną.

Dziadek i ja, wnuczek, jednaką mieliśmy złość do ciotek, czyli do bab, jak powiadał.

— Mały — krzyczał ze swej kancelarii, gdy mu co dopiekło — zbieraj się, jedziemy precz od bab.

Dusił dzwonki, których klawiaturę całą miał nad biurkiem. Zbiegali się stangreci, ilu ich tam wszyst­kich było: Staszek, Ignac, Wojtek, Dubiel.

— Który wolny?

Wszyscy wolni, śmiech powiedzieć, bo tak ten inte­res szedł, że stangreci w karty grali cały boży dzień.

— Dubiel — wołał dziadek na starego, co czarne konie miał w opiece. — Zaprzęgaj, pojedziemy se gdzie w świat. Weź karetkę. Czy wymyta?

— Jakże, panie...

— A kopyta pastą, durniu, wymaż. Niech się świcą...

— Jak psu jajka — kończył Dubiel, co rozkazy dziadka znał jak pacierz.

— No.

I ruszali — starzec, dziecko, stangret, konik — za­gniewani na ten babski, panie, świat.

— W górę! — wołał dziadek, wychyliwszy głowę przez okno karetki; podobna była do trumny, gdyby trumnę w sztorc postawić na dwóch osiach. Czarna była, lśniąca, okna z boku miała dwa i podłużne trze­cie, z tyłu, na plecach lekko przygarbionych. Stan­gret siedział wysoko, tak że głowa w kaszkiecie pła­skim sterczała nad dachem jak kurek, co wskazuje stronę, z której wieje wiatr. Czarny koń, w dyszle dwa ujęty jakby w szczypce, klapki czarne miał na oczach, by nie gapił się byle gdzie, nie strachał, tylko prosto biegł. Blady promień wplatał się w szpry­chy kół i drżał w nich jakby srebrne źdźbło. Kopy­tami świecącymi koń przebierał i nad jego grzbietem smętnie zwisał bat z pstrą kitajką. W środku ciemno trochę, ciasno, i ciepło od dziadka sapiącego. Mru­czało coś w podwoziu, trzeszczały ścianki, szybki cicho dzwoniły, zachodząc przeźroczystą mgłą.

— W górę! — wołał dziadek, chociaż ulica nie wzno­siła się ani trochę, opadała nawet nieco, bo miasto leżało w kotlinie, a dom nasz stał na Piaskach, na wydmie dawnej, opodal dawnych murów miejskich.

— Jak to w górę, dziadziu? — pytałem uparcie za każdym razem, gdy rozkaz taki usłyszałem.

— No, w miasto, w rynek — odpowiadał jeszcze gniewny — a głupich pytań nie zadawaj, bo dobrze wiesz.

— A dlaczego tak? Wcale nie jedziemy w górę.

— Miasto jest górą.

— A nieprawda!

— Prawda, bo tak ludzie mówią, odkąd żyję.

— A dlaczego?

— Co dlaczego?

— No, tak mówią...

— Góra — mówił — czy ja wiem. To może władza, tron...

— Królewski?

— No.

— Przecież dawno nie ma króla.

— To będzie.

— Tu? W naszym mieście?

— A czemu nie?

— Inne czasy, dziadziu.

— Inne czasy, inne czasy — ja ci dam. Głupcy mówią tak jak ty. — Baby... Ja ci powiem, słuchaj, dziecko: co kiedyś było, musi powrócić, wszystko się wraca, wszystko powtarza, nic nie umiera, życie jest kołem, jak to miasto nasze i jak ta ziemia cała, jest kuliste. Głupcy mówią inaczej, baby głupie mówią, żebym konie sprzedał i karetki, i powozy, karawany. Powiadają, że już tego nie chce nikt, bo czasy przy­szły inne. Automobil — mówią — jest dla nowych czasów koń. Śmierdziel taki... Więc mi mówią: tak­sówki, ojciec, kup i do stajni wstaw, a jak nie, to nas twoje konie zjedzą. A niech zjedzą — czerwieniał z gniewu — głupie baby. Jeszcze kupię...

— Co kupisz, dziadziu? Powozy? Konie?

— A coś myślał? Przeciem nie dla kur te stajnie stawiał lat dwadzieścia temu ledwie, przed samą woj­ną... Jak stawiałem! Sczeznę ja i ty rozsypiesz się na proszek, a te moje stajnie przetrzymają wiek, co mówię, wieki dwa, może trzy, i więcej, jak zamek... przetrzymają, mówię, bo w niczym nie są gorsze od tego, co budował król. I mury te, com postawił, będą wieki stać, i dom, w którym tyś się rodził...

Zabiło serce moje.

— Ja się rodziłem?

Zmieszał się dziadek, w wąsy dmuchnął.

— Jakże inaczej? Przecież kura cię nie zniosła ani inny ptak.

— Właśnie, dziadziu, spytać chciałem...

— Nic nie pytać! Przez okienko sobie patrz — krzyczał gniewnie — ja się zdrzemnę.

— Jaki, dziadziu, ptak?

— Żaden ptak, żaden ptak, będziesz duży, to się do­wiesz, w szkołach cię nauczą o tym, teraz dość, ja śpię — drżały mu ręce, gdy melonik na nos wciskał i podnosił kołnierz palta.

Kłapał konik po nierównym bruku, kołysała się ka­retka, czasem szarpnął kary i uskoczył w bok. Dziadek spuszczał wtedy szybę, na tył głowy melon zsuwał, lżąc stangreta:

— Trzymaj w pysku, durniu głupi, i uważaj na te diabły!

Diabły — czyli samochody, których bał się koń.

A dziadek zasypiając znowu mruczał:

— Wszystko przejdzie. Moda taka dziś, jutro inna, a com zbudował, to zostanie. Jeszcze wrócą do mnie, prosić będą, żebym woził końmi. Bo co koń, to koń.

W rynku Dubiel stawał przed Hawełką. Sklep to był znany w mieście, stary; kawą pachniał i świeżą skórką z pomarańczy. Nad półkami w poprzek ściany wielbłądy karawaną szły ku oazie z palm zielonych. W sklepie mrok był, tłok i krzyk:

„Prosz... uprzejmie... Służ... uprzejmie... Cał... rączki uprzejmie...” — a nad wejściem złoty napis HAWEŁKA na czarnym, szklanym tle. Sklep ten znałem, bom bli­źniaczkom nieraz towarzyszył przy sprawunkach. Z dziadkiem do sklepu nigdy nie wchodziłem, bo on z karetki nie wysiadał. Dubiel tylko z kozła złaził, a dziadek niecierpliwie patrzył za nim, mrucząc:

— Guzdrze się21.

Za powrotem Dubiel krył pod płaszczem coś i przez okno panu wręczał:

— Zamknij oczy — mówił do mnie stary pan.

Mrużyłem powieki i słuchałem, jak strzela korek i płyn bulgocze w gardle dziadka. Pachniało potem tak w karetce, jakby w kuchni, w dzień, kiedy się ciasto piecze. To był rum.

— Wio, jedziemy! — wołał dziadek głosem jasnym, odmłodzonym, laską stukał w podłogę karetki dywani­kiem wyścielaną i śpiewał:

Miała baba koguta, koguta, koguta, 
Wsadziła go do buta, do buta — bęc! 
 

Jak stary film przesuwa się miasto w wąskim oknie karetki, gdy je dziś wspominam: jakby snuł się dym ulicą albo jakby właśnie zmierzch zapadał. Czy to mgła, co ściele się w kotlinie, tak je mroczy, albo może szyba stara, zmatowiała, taki obraz mi oddała, czy to w końcu czas światło gasi, kolor zmywa? Widzę litery złote, na szkle malowane, gięte z drutu, z rurek szkla­nych, próbuję czytać, uciekają, zanim wyraz cały złożę: GŁOGO — MAURI — WEDEL — BANK HAN — BRACIA — SZARSKI — i nową piosnkę dziadek nuci:

Przy samowarze siedzi moja Ata  
A w samowarze Szarskiego herbata... 
 

Godła aptek widzę: orzeł biały, w trójkącie oko promieniste, złoty lew i złoty słoń, i inne godła nad bramami: rak, trzy korony, dwaj Murzyni. Bramy dziwne: jedna w głowy ludzkie cała, druga w ćwieki, tutaj czarny nagi tors balkon trzyma, ówdzie rząd baranich głów. Szary mur, tynk odpada, spodem cegła jakby blizna stara, na tym plakat CYRK PRZY — reszta zdarta i kredą hasła gryzmolone PRECZ Z ONR ŻYDA BIJ.

Ludzi widzę — cały tłum — ale tylko głowy, czap­ki, kapelusze — tyle pomieściła klisza stara. Głowy wi­dzę czarne, dęte, jakby jakieś bulwy krągłe, jakby dynie lub melony. Widzę głowy kwadratowe w krzyż przecięte srebrną nicią, głowy daszkiem lśniącym osło­nione, z promienną gwiazdką nad oczami i pisklęciem uskrzydlonym u szczytu rogatych czół. Głowy w skrzy­dła białe strojne i welony, głowy jak kokardy zwiew­ne, głowy w kwiatach, dżetach, piórkach albo skryte w płaskim cieniu głowy-grzyby; głowy-brody: w kłębie włosów smutne oczy, smutny nos, a nad brodą toczek czarny z daszkiem krótkim, jakby ptasi czub.

Nagle kolor, światło, dźwięk — jakby biało-czarny film zamienił się w technicolor of 20-th Century Fox: chorągwie biało-czerwone z okien zwisają deszczem spłukane, girlandy z lampek i choiny drżą na wietrze, orkiestry brzęczą wśród pochodni smolnych i po mo­krym bruku chrzęści miarowy krok. Spośród dymów, złotych trąb, proporców, orłów, z okien wystawowych i balkonów, patrzy na mnie wzrok posępny starca, który zmarszczył brew i wydął wąs. Dłonie obie wsparł na szabli, jak na lasce dziadek mój, kiedy gniewa się lub duma. Twarz ta sama i gest ten sam, ten sam mars na czole i cień w zszarzałych oczach. Dziadek ze mną, tu, w karetce, czkając rumem o wskrzeszeniu firmy śni, na baby mruczy, klnie stangreta — dziadek w świa­tłach, w słońcu trąb, wśród grzmotu bębnów, z szablą w dłoni lub buławą, w czapce z orłem, wstęgą błękitną przepasany stoi, w fotelu siedzi, albo konno stąpa na tle chmur skłębionych, w złotych ramach i girlandach, jesiennym wiatrem kołysany. Dziadek tu i dziadek tam. Za rękaw ciągnę czarne palto.

— Hę?

— Święto jakieś, dziadku.

— U nas ciągle, panie, święto.

— Popatrz, wojsko idzie.

— Na paradę — niech se idzie.

— Popatrz, portret!

— Widzę. Stary już jest, tak jak ja.

— Czy on naprawdę wszystkim rządzi? Wojskiem, szkołą i koleją, pocztą, bankiem i policją, każdą rzeczą i każdym z nas?

— A bo co takiego? Cóż ci oczy tak latają, rączki drżą i głosik tak się łamie, jakbyś płakać chciał czy co?

— Nie wiem, dziadku. Jakiś urok na mnie rzuca jego wzrok ponury i jego wąs, i jego brew, i jego szabla, i buława, i jego koń, i mundur siwy... Może dlatego, żem sierota, ojca nie znam, więc szukam jego wyobra­żeń i miłość moją ofiaruję symbolom władzy i ojco­stwa.

— Jakim symbolom, co ty pleciesz?

— Tak mi powiedział doktór Kraft.

— To babskie wychowanie, panie, ja z tym skończę.

— Ach, nie mów o nim źle, dziaduniu, on mnie rozumie. Powiedz jeszcze: to jemu wszystko zawdzię­czamy?

— Komu znaczy?

— Dziadkowi, to jest marszałkowi, szefowi państwa, który królem byłby pewnie, gdyby się czasy nie zmie­niły?

— Co mu zawdzięczamy, mówisz?

— Życie i wolność.

— Co za bzdury!

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz