Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
Miasto nasze lubiło pogrzeby. Kiedyś było stolicą, później być przestało, bo król stąd wyjechał i dwór z sobą zabrał. Zwyczaj tylko pozostał, że na zamku naszym królowie brali korony, a potem wracali już prochem, w krypcie spocząć, w podziemiach katedry.
Miasto żyło tylko wtedy, gdy umierał król — ceremonią żyło, świętem, pompą — zresztą spało, czekając, aż się nowy cykl wypełni. Każdy chciał w pogrzebie kroczyć, kiedy przyjdzie wielki dzień. Na to trzeba było jakiś kostium mieć, godność oraz należeć do kompanii, która tradycyjnie miejsce bierze w pstrym orszaku: stąd więc u nas zatrzęsienie bractw i cechów, korporacyj5 i towarzystw, chórów, orkiestr, honorowych straży, syndykatów, związków, klubów; stąd gust szczególny maskarady, umiłowanie ostentacji oraz gapiostwo. Miasto stare, było jak starzec, co żyje wspomnieniem świetniejszych czasów, i jak dziecko zarazem, co czeka na święto.
Dubiel o pogrzebach swoich opowiadał jak żołnierz, co bitwy wspomina. Królów dawno nie chowano w naszym mieście, bo ich już nie stwarzał kraj rozcięty na trzy części, z których każda w innej stronie miała tron. Lecz pogrzeby nie ustały — cykl wciąż trwał i wciąż zwożono tutaj zwłoki jakieś, którym naprzeciw wychodził lud przebrany w swoje kostiumy stare, by znów przeżyć radość żałoby i parady. A to poeta był lub wódz, albo inny duch potężny, w którym osierociały kraj monarchę-ojca uczcić pragnął.
— W koni sześć my go wieźli, a na każdym kapa srebrna i w uszach rajery6 — jak — he, he — u dam... Ja w kołpaku z kitą i w czamarze, w siodle siedzę i prowadzę wóz czy ten, jak mówili, rydwan — a to były jakby schody, jakby ołtarz albo tron. Trumna srebrna — co się nastękały chłopy, gdy ją podźwigały w górę — trumna, mówię, na tych schodach, czyli na rydwanie, który moje konie ciągły7 — rzeźbiona w orły i korony, i na łapach lwich. A to już był proch, paniczku, garstka tego... Wiem, bo pisał o tym „Czas”8. Nic nie było w środku, kiedy otwarli grób: próchno pono i włosów pukiel — złoty albo siwy.
— A kto to był, Dubielu?
— Ten proch? Już nie pomnę, bo do nazwisk nie mam głowy, a w pogrzebach wielum sławnych chodził9. Ten, com go wtedy wiózł10, od stu lat już, pono11, nie żył — tak pisało — ale jeszcze raz go chować chcieli, bo gdy pomarł, nie wiedzieli ludzie oni12, co go znali, kto to był. Skrył się, uciekł, czy nakłamał tak o sobie — tego nie wiem — panicz lepiej wiedzieć będzie, w szkole o nim pewnie uczą. Wtedy wspomni panicz, żem go wiózł13 — ten, znaczy, odgrzebany proch. Proch — powtarzał, głową kręcąc — i koni sześć, srebra, drzewa, sukna huk, i biskupy, i sokoły, bractwa, cechy, strzelcy. A co księży!... I ludu moc. A płakali! Dzwony biły...
Bajał Dubiel, jak to zwykle baje gmin. Stangreta władze umysłowe stępione były alkoholem, który od lat wielu płynął w jego krwi. Policzki jego barwił czerwony kwiat upleciony z drobnych żyłek, który siniał, kiedy Dubiel wpadał w uniesienie albo w złość.
— Dzwony! — chrypił14. — A Zygmunt, dzwon królewski, ten największy pono w świecie, to ci mówię — jako organ grał. I śpiewał chór. W kwiatach i chorągwiach miasto całe. I płakali, i płakali. Jadę, konia w pysku trzymam, kości moje połamane bolą, wszystko boli, bo to taki pogrzeb trwa a trwa. Myślę: zlecę i stratują znowu, w bok odwloką, już nie złożą drugi raz. Nikt nie spojrzy nawet w kupkę kości utarzaną w końskim łajnie, w kwiatach, wstęgach, co nimi był bruk zasłany — ani nie usłyszą krzyku, bo w ten proch, który wiezę15, patrzą wszyscy. A w oczach ciemno, z nieba leci skwar na moje sukna czarne, na mój upiórzony łeb. Myślę: ty się, Dubiel, trzymaj mocno, ty się nie złam, to jest jakbyś teatr grał. Ludzie patrzą, żagwie płoną, świece w oknach i w latarniach gaz — choć to dzień był — cisza taka, tylko płacz i śpiew z daleka, i kopyta klapu-klap po bruku. Nie psuj, mówię, Dubiel, gry, nie upadaj, nie umieraj. Ludzie płaczą — nie przeszkadzaj, ludzie milczą — nie krzycz, zęby ściśnij, końską grzywę malowaną srebrem mocno w garście chwyć, i przetrzymaj. Tak pod zamek zajechalim16, pod tę górę, co ją panicz zna.
— Wawelską! — wykrzyknąłem w ogniach cały, chociaż mi to opowiadał chyba setny raz.
— Jakże! Jak tam stromo, to już panicz dobrze wie. Konie jak wryte w miejscu staną, ani rusz dalej. Poskoczyli ludzie pchać. Wczepili się w koła, ramionami rydwan wsparli, jękli „hej!” i „rup!” — rydwan drgnął! Konie moje w pianie całe, chrapią, w miejscu tupią... Ja mojemu brzuch do krwi ostrogą orzę, uzdą szarpię, pięścią tłukę w kark, „wio, malutkie! — wołam — wio”. Poszły im spod kopyt skry jakby z kuźni. Na kolana pada lewy, za nim mój... Skoczą ludzie, szory17 chwycą, ciągną, szarpią. Krzyczę: — „Puszczaj jeden z drugim, zlezę, będzie lżej”. — „Siedź — odkrzykną — my ciągniemy”. — Poszło jakoś... Droga pusta, bo już orszak poszedł w górę i tam czeka w bramie pod kratą podniesioną, pod orłami kamiennymi... Zamek w górze, a na wałach ludu mrowie — patrzą. I ten dzwon, jak burza, jak ulewa, jak Dunajec wiosną, gdy się wścieknie i zalewa kraj — panicz nie wie, ja to wiem, bom jest z podkarpackich stron — tak ten dzwon na łeb się walił... Tak te konie w iskrach, w pianie, w jęku szły... Tak mnie ciągli18, tak mnie wiedli w bramę, na wawelski dwór, gdzie czekali w czerni, w bieli i w purpurze... Berła, szpady i łańcuchy... Krzyże, gwiazdy, wstęgi, pióra. Orły — kończył w zamyśleniu — orłów kupa...
— I co było dalej? — pytałem niecierpliwie.
— Nic nie było. Pochwalił mnie pan, bo dla firmy to był honor. W gazetach stało, kto dał konie.
— Ale czyś wyjechał w górę?
— Nie — ze wstydem odparł furman. — Zaparły się te czorty wściekłe. Żołnierze trumnę wytaskali19...
— A potem?
— Nic, powiadam. Jeszczem nieraz chodził20, tak...! I pójdę znów, jak będzie trzeba.
Głową kiwał i zwitkę bibułkową ślinił.
— A dziadek?
— Co dziadek?
— Dostał syna?
— Jakiego syna?
— Przecież prosił?
— Kogo prosił?
— Mówił Dubiel!
— Co mówiłem?
— Że płakał i wygrażał, i babkę zadręczał, aż — i nie skończył Dubiel.
On chichotał i kółka z dymu puszczał.
— Więc, Dubielu? Mów, bo dziadkowi powiem, żeś nakłamał.
Ja rodziców nie miałem; ciotki mnie chowały, dwie bliźniaczki, i dziadek, od lat kilku wdowiec. Kto jest moją mamą, a kto tatą? Dlaczego braci nie mam ani sióstr? Skąd się wziąłem i kiedy na ten świat przyszedłem? Wszystko, co dawne i początkowe, wzbudzało w sercu mym niepokój, szukałem śladów moich własnych, abym mógł wrócić, skąd przybyłem. Zdawało mi się, żem jest więźniem, zakładnikiem może, porwanym dzieckiem. Na górnych piętrach kamienicy pod Panną mieszkały pozostałe ciotki z mężami i gromadą dzieci. Nie wolno mi było z nimi mówić ani bawić się, nawet gdy zbiegały na dół. Wołano wtedy:
— Mały! Do domu! Wracaj zaraz!
Zawsze jedna z bliźniaczek miała mnie na oku. I dzieci tamte, kuzynki moje (chłopców nie było wśród nich wcale) — uciekały, kiedym się zjawiał. Kto jestem, że mnie tak pilnują i taki wzbudzam strach czy wstręt? Pytałem Dubiela, a on o pogrzebach bajał albo o wojsku. Czasem tylko, gdy pijany był bardziej niż zwykle, palnął coś tajemniczego, jak o tym synu, którego dziadek pragnął, gdy już był stary. Palnął, żałował potem, a gdym go nudził, bajał znowu, aby mi zamącić w głowie:
— Ano słuchaj: kiedy tak ją dręczył — babkę niby twoją — rzekła mu jednego dnia...
— Skąd to wiesz?
— Przede mną pan tajemnic nie ma!
— Więc wszystko mów!
— Przyszła rano we łzach cała i powiada: sen miałam, Teofilu, sen dziwny dziś miałam. Szłam przez ogród, płacząc, i o syna prosiłam Panienkę Najświętszą, opiekunkę naszą... Aż nagle nad sobą łopot usłyszałam, jakby skrzydeł ogromnych, i sęp albo orzeł — orzeł pewnie, bo biały (mówił Dubiel) ze szponów upuścił pisklę czarne, ślepe. I głos przemówił do mnie słodki jak muzyka: „Podnieś je i przyjmij”.
— I co? — wykrzyknąłem.
— I tyś się narodził.
— Komu? Babce?
— He, he! — jakże? Mamie twojej.
— A gdzie mama?
— Umarła.
— Tak zaraz?
— To się zdarza.
— A tata?
— Jest gdzieś w świecie.
— Gdzie? Mów mi zaraz!
— Będziesz mi tu głos podnosił? Będziesz krzyczał, rozkazywał? Marsz do domu, dziadka pytaj albo cioć. Ja tutaj mam robotę... — i ręce mu się trzęsły, kiedy swe postronki zbierał.
Sam nie wiem, kiedy po raz pierwszy pomyślałem o moim początku. Dzieckiem wszak szczęśliwym byłem: zabawek miałem wiele i wolności tyle, żem jej zużyć nie umiał. Miałem czaka i hełmy z blachy i tektury, półpancerze błyszczące niklem i pozłótką, szablę z frędzlą i gardą, mieczyk oraz strzelbę, która łoskot sprawiała gromki, jak prawdziwa. Bęben miałem i trąbę oraz konia z ceraty na czerwonych biegunach; żołnierzy ołowianych pudła pełne, nakręcane koleje, klocki kamienne firmy Anker, z których wieże wznosiłem jak ja sam wysokie, i kredek stosy z fabryki Iskra i Karmański — wszystko miałem, com zechciał, i swobodę, powietrze, i przestrzeń, i czas. Od porannego do wieczornego mycia zębów słyszałem zachęty: — Baw się, boś dziecko, pij mleko, bo zdrowe, krzycz i hałasuj, kiedy masz ochotę, biegaj sobie nago (lecz ręką części wstydliwych nie tykaj), czytaj troszeczkę, rysuj ile wlezie (smaruj jak umiesz, na formę nie zważaj), wyzwalaj z siebie tajemne pragnienia, śpiewaj fałszywie, pleć, co ślina niesie, dzieckiem bądź co sił, kwitnij na potęgę.
Tak mi mówiono. Natura moja, przez dziadka i ciocie nadzorowana czule, prężyła dzielnie, by tak rzec, ramiona, dom nasz zaciszny napełniając wrzawą i siejąc wokół chwackie spustoszenie. Zasmarowałem już całe wagony papieru, nie darowałem białym drzwiom i szafom, ścianom, futrynom ani szybom, by nie tamować niszczących skłonności, co zgodne z naturą.
Nad wychowaniem moim czuwał lekarz-specjalista, pan doktór Kraft. Łagodny, smutny, siwy pan przyjmował mnie raz w miesiącu w jasnym gabinecie, gdzie pełno było szkła i rur. Ściany zdobiły rysunki dzieci w jasnych ramkach: Mama i tata, Moje Miasto, Czym chcę być, Moja książeczka. Tata zęby szczerzył jak wilk i łapy długie miał, do nóg — a te znów wielkie jak łopaty. Mama cała w różowej farbie upaprana, a na bulwiastej głowie żółty pióropusz — czyli włosy. Zielony potwór to wojskowy, czarny — policjant czy kolejarz, kwadraty całe dziurkowane — to domy, miasta i koleje, zielone kupy to przyroda, i inne jeszcze bohomazy w kolorach barszczu i budyniu, sadzy, krochmalu oraz guana zbierał łagodny doktór Kraft, który naukowo badał twórczość dzieci. I ja także znosiłem moje malowidła, które oglądał, marszcząc brwi.
— Co to? — pytał, wskazując kałuże rozmazanych farb.
— To dzień — mówiłem — to noc, lato — mówiłem — dom, podwórko.
— Hm — głową kręcił — a dlaczego pustka taka we dnie i w nocy, w domu, w polu? Dlaczego dzieci nie malujesz, dziadunia, siebie i zwierzątek?
— Bo ja — odpowiadałem bystro — sam się zwykle bawię.
— Ach, sam... A jak się bawisz?
— Dobrze. Polecenie pana doktora, abym od narzędzi ostrych nie stronił i lęku w sobie nie wytworzył przed długim i spiczastym kształtem, wykonałem: obrusy wszystkie pokrajałem, firanki ściąłem i skłułem mebli tapicerskie części; sztychem niejednym zagroziłem ciociom — lubię, kiedy krzyczą, lubię ich łezki i palców kiwanie. Dręczenia zwierząt też nie zaniedbałem. Z fuzyjką moją, wiatrem ładowaną do stajen się skradam i salwę oddaję, która przy żłobach zamieszanie sprawia. Łają mnie furmani i Dubiel wygraża, ale dziadka wola drogę mi toruje. Przez podwórze pędzę pierzaste watahy, szablą i lancą kłując, gdzie popadnie. Dzień mam pracowity. Jedzeniem pluję i służbę obrażam, w łazience brudzę, higienie urągam, a kiedy kto w poprzek mym pragnieniom stanie, „pozwólcie dziecku”, płacząc rzewnie, proszę.
— Hm — pytał doktór — lęki jakieś odczuwasz?
— Żadnych.
— Moczysz się?
— Czasem.
— Rysujesz klucze?
— Chciałbym, lecz nie umiem.
On pytał dalej:
— Boisz się schodów? Zjeżdżasz po poręczy? Jaki kolor lubisz, a który ciało twoje gęsią skórką marszczy? Wymień zapach, w którym marzyć zwykłeś o rzeczach zdrożnych — nie wstydź się, mów śmiało. Jeśli odpowiesz inaczej, niż chcemy, potwierdzisz tylko to, co dawno wiemy.
— To po co pytać?
— Abyś odpowiadał. Tajemnic w tobie nie ma żadnych, tylko nieposłuszeństwo możesz przeciwstawić światu, który zewnątrz ciebie i wewnątrz jednej jest natury. Ty jesteś tylko punkt krytyczny, w którym materia psychiczna ze stanu symboli w akt przechodzi. Stanie się to mimo ciebie lub z twoją pomocą. Twoje przyzwolenie nic nie zmienia, tobie tylko daje złudzenie wolności, a w nim całe twoje szczęście osobiste.
— Niezupełnie rozumiem.
— Nic dziwnego, jesteś jeszcze malutki. Tym śmielej wyznaj wszystko, gdyż winy w tobie nie ma żadnej. Śpisz w nocy?
Nie spałem. Bliźniaczki do snu mnie kładły, okrywały łóżko ciemną chustą z frędzlami, aby noc była dla mnie głębsza jeszcze i abym w nią calutki wpadł: odmawiały nade mną i ze mną
Uwagi (0)