Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖
Dziwne, tajemnicze Dziecko, będące bohaterem tej powiastki napisanej zrytmizowaną prozą, poszukuje swoich korzeni, zaginionego ojca. Czasem jest zwykłym, psotnym brzdącem, czasem dzieckiem-obiektem dociekań psychoanalityków, czasem wcieleniem Króla Ducha — i wówczas prowadzi nas przez fantazmatyczne życie narodu polskiego…
A rzecz dzieje się w dawnej stolicy, potem „mieście pogrzebów”, które do tej roli ciągle powoływane bywa, choćby i dziś… no, wczoraj.
- Autor: Andrzej Kijowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dziecko przez ptaka przyniesione - Andrzej Kijowski (nowoczesna biblioteka szkolna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Kijowski
— Ćśś, nie mów pan nic, panie Teofilu, nam słuchać nawet takich rzeczy nie wolno.
— Rachunki, mówisz pan? Kto ich nie ma!
Ściszyli głosy, zapachniał tytoniowy dym:
— Despota...
— Brutal...
— Prawa depcze.
— Rozpędza sejm.
— Czystki w wojsku.
— W policji ciemne elementy.
— Samorząd miast to czysty śmiech.
— Pochlebców zgrają otoczony.
— Siebie tylko słucha.
— Ludzi lży.
— Zasługi ma, lecz...
— Lecz kto ich nie ma?
Podniesiono głosy:
— Trzyma nas w rękach.
— Kto jak nie on?
— Co po nim będzie?
— Trza mu pomóc.
— Chce defilady, niech ją ma.
— Dla miasta dobrze.
— I dla kraju.
— I pan skorzystasz.
— Pomóż nam, panie Teofilu. Pójdziemy panu też na rękę, gdy będzie trzeba zezwolenia na pogrzybek jaki...
— Pogrzybek — ha, ha!
— Dobre, co?
A dziadek.
— Nie.
Zamilkli. Potem chłodno:
— Otwartej chcesz pan opozycji? To inna rzecz. Nas w to nie mieszaj. Pomówić szczerze nikt nie broni, każdy powiedział to, co myśli, lecz pańskie „nie” jest natury innej niż nasze drobne zastrzeżenia. Zostań się z Bogiem. Są jeszcze inne firmy w mieście.
— A nie ma — zaśmiał się dziadek tryumfalnie — chyba że taksówką pojedzie wódz albo specjalnym autem firmy PARADIS lub CONCORDIA. Ha, ha!
— Niewczesne żarty — rzekł serdecznie głos należący do policji. — Nie chciałbym o nich pamiętać, gdy z tego domu wyjdę. Odmowy pańskiej też pamiętał nie będę, ani w jej racje nie chcę wchodzić.
Wstali z szurganiem nóg i brzękiem ostróg. Wtedy „stójcie!” — krzyknąłem i wyskoczyłem spod nóg dziadka jak pies, którego zbudził ruch, więc do nogawek skacze z kłami, by ugryźć albo pożartować.
— A ty co? — zakrzyknął dziadek.
Rzekłem:
— Uczyniłeś mnie, dziadku, dziedzicem firmy na wypadek śmierci twojej — nie malowanym będę właścicielem, to musisz wiedzieć: plany mam ogromne, które w czyn wprowadzę, gdy tylko przyjdzie moja chwila. Dziś tylko niemym jestem świadkiem twoich poczynań — tu ukryty (jamę pod biurkiem ukazałem) towarzyszę myślom i decyzjom twoim, ucząc się władać i posiadać od ciebie oraz przeciw tobie, jak każdy dziedzic i następca, który swych poprzedników depcze, zniesławia lub wielbi w tak przewrotny sposób, by korzyść własną odnieść i siebie wzmocnić kosztem trupa. Uczę się zatem... Do rady jeszcze nie dorosłem, dziecinny rozum w mojej główce, która, choć nienormalnie duża, za ciasna wciąż, by wszystko pojąć, co trzeba, aby życiu sprostać. Do zabaw jeszcze rozum skory, bom dziecko. Lecz w dziecku jest coś, dziadku drogi, co od rozumu potężniejsze, co człek powoli z wiekiem traci, jeśli z dzieciństwem rozbrat bierze i zrywa związki z życiem, zawarte wtedy, gdy patrzał na nie z wysokości waszych, dorośli, stóp i kolan. Ja, dziecko, głosem życia jestem, jam samo życie, jak ono prosty i dziki jak ono. Jeszcze umiem ulegać chęciom, nic mnie nie wstrzymuje i nic nie tłumaczy. Ja cię pouczę, co czynić należy, kiedy miłość twoja ojcowska do chłopca, który z domu odszedł za wodzem, twe zakazy depcząc, i głowę stracił w grzęzawiskach, kiedy miłość, mówię, siła mi nieznana, bo życiu przeciwna, twoich decyzji bierze stery. Nic o miłości jeszcze nie wiem, więc radzić mogę, byś ją deptał. Ty chcesz, dziaduniu, wodza wozić z zamku na Błonia, ty chcesz, by twoje konie w gazetach były i aby zakład twój się wsławił udziałem w święcie kawalerii — chcesz tego, bo w tobie jak w człowieku każdym dziecko wciąż żyje chciwe i ciekawe, dziecko zazdrosne i nieposkromione. Podpiszesz weksle, pożyczysz pieniędzy, nowe konie zakupisz, uszyjesz liberie, odmalujesz powozy, kopyta do glancu każesz wyczyścić i gdy przyjdzie dzień święta, sam konie odstawisz na zamek dla wodza i w pas się pokłonisz, i do końca życia będziesz potem się chwalił państwowym zaszczytem. Tak ja bym postąpił, gdyby mnie pytano. Zrób to samo, gdyż dziecko cię prosi, dziecko twoje, wnuczek, dziecko w tobie wciąż żywe, które miłość twoja gnębi i twój żal zagłusza. A ta miłość, to cierpienie, ach — nie powiem, bo nie umiem, bom za mały na te sprawy, myślę tylko — wybacz dziecku — że ona jest wasza śmierć i słabość, to przez nią upadacie, to przez nią giną wasze plany, wojska, państwa, firmy — wszystkie wasze przedsięwzięcia giną w takich grzęzawiskach, jak ten Bolko, wuj bez głowy... Dajcie władzę dzieciom, mnie ją dajcie, albo bądźcie sami jako ja — prości, chciwi i okrutni.
Czytelniku, sam dobrze rozumiesz, żem tych słów nie powiedział. Ani słowa nie rzekłem, tylko w płacz uderzyłem i dziecinnym bełkotem załatwiłem sprawę:
— Ja chce marsałka! Ja chce na defilade — i tak dalej. Lecz nie to jest ważne, co się wtedy stało, jak się stało, co się było rzekło, wrzasnęło lub co się myślało. Zdarzenia są to cienie znaczeń, a znaczenie mojego płaczu i bełkotu takie było, jak mowa, którą przytoczyłem.
Dziadek uległ dziecinie i przyjął zlecenie.
Dziadek weksle podpisał; zadłużył parcele, które miał za miastem. Cztery siwki kupił od księcia R. z Balic i uprząż paradną; liberie szyć kazał dla wszystkich stangretów: białe, granatowe i czarne, bo — powiadał — rano będzie parada, a wieczorem raut jaki, bal albo opera. Kiedy arcyksiążę do miasta przyjechał (przed wojną to było), trzy rodzaje liberii były w ruchu — trza gotowym być na wszystko, gdy zakład ma służyć dla państwowej gali. Bicze kupił nowe, jak łuki wygięte, modne — mówił — w Wiedniu. I z Wiednia je sprowadził specjalnym kurierem. Wszystkie powozy i karety kazał odnowić. Po podworcu biegał i lagą wygrażał, śpiewał i przeklinał pociągając rum z butelki, której główka złota z kieszeni palta wyglądała jak rękojeść szpady. Ja za dziadkiem krok w krok, w husarskiej zbroi tekturowej ze skrzydłami z piór kogucich. Piękne były te dni końca lata i początku jesieni. Słońce lśniło na niebie jak mosiądz dobrze odczyszczony i niebo, które u nas jest białe w dni upalne, bo siwą mgiełką przesłonione, co dzień zdawało się czyściejsze, bardziej błękitne, jakby dopiero wiosna szła. Jaskółki coraz niżej latały nad nierównym brukiem i coraz przenikliwszy był ich krzyk pod okapami stajen. Strącałem z rąk i twarzy natrętne pasma pajęczyny, jak pocałunki uprzykrzonych bab, co się nad dzieckiem roztkliwiają. Zmartwienia moje i zagadki precz odsunąłem — tak mnie pochłaniał ruch i rwetes; tak wewnętrzna gorączka ustępuje zwykle, gdy zewnętrzny świat w gorączkę wpada. Tu stolarz struga, rymarz łata, kowal jak kowal konie kuje... Tu znów malarze farbą chlapią, ówdzie ślusarze i blacharze. Bliźniaczki szyją, służba pierze, na piętrach płacz, bo w ruinę interes wpada przez wydatki, których nie zwróci żaden zysk. A honor? — mówią — jaki honor? W oknach kamienic oraz w bramie gapie, a także podejrzane typy w paletkach szarych i w kapeluszach miękkich z wstążką. Po gospodarstwie naszym chodzą sobie jakby po swoim, na ręce pracującym patrzą, stukają w koła i w sprężyny, wszędzie wsadzają swoje nosy, a kiedy dziadek huknie: „Co tam? Czego pan jeden z drugim chcesz?”, papierki jakieś pokazują albo odznaki pod klapami, i milknie dziadek, mrucząc „banda”.
W domu ruch i w mieście ruch. Dwanaście tysięcy ponoć koni i ludzi przywieziono pociągami ze wszystkich stron kraju, dwanaście pułków kawalerii, strzelców konnych, szwoleżerów, pionierów, zwiadu i łączności — cała konna armia stanęła w mieście. Koszar i fortów dość tu było z czasów cesarstwa, a jeszcze wszystkich nie starczyło dla tak olbrzymiej koncentracji konnych i ludzkich efektywów. Zajęto wszystkie w mieście szkoły, dzieciom wakacje przedłużono, zabrano stajnie i garaże, składy, remizy. — Wojna prawie — chichotał dziadek, szczęśliwy, bo korzystniejsza od poprzedniej miała być dla jego firmy.
Przyszli i do nas. Noc już była, gdy kopyta po bruku nagle zadzwoniły i przed bramą naszą ostro zaciągnął głos dowódcy:
— Szwaaadron, stój! — i rzuciły się zaraz z wrzaskiem Dubielowe psy.
Nie spałem jeszcze, rozmyślałem nad lepszym urządzeniem świata. Na równe nogi skoczyłem, szarpnąłem story. W sinym świetle gazowych lamp zobaczyłem kwadratowe czapki, strzeliste błyski lanc, koni tłum maści zbłękitniałej w mroku i ułanów, którzy daszki na oczy nasunęli, spuścili głowy, twarze skryli w kołnierzach płaszczy (noc była chłodna, bo wrześniowa), spali chyba, a ja pomyślałem zaraz, że są pozbawieni głów.
W domu krzyk. Stuka Dubiel w okna, do bramy dzwonią, dziadek z pokoju swego ryczy i gdaczą ciotki przerażone:
— Co jest, u licha, spać nie dadzą!
— O Boże, wojsko!
— Kwaterunku nakaz!
— Jaki nakaz? Kto mi śmie w nocy rozkazywać w mym własnym domu?
— Wojsko!
— W dupie mam wojsko w czas pokoju!
— Z komendy miasta rozkaz mamy.
— Ja tu komendant i nie wpuszczę żadnego wojska.
— Ależ, tato...
— Konie moje i stajnie do rządowej dyspozycji dla naczelnego wodza!
Rotmistrz z brzękiem ostróg wszedł do domu. Dziadek go przyjął w bieliźnie, z nastroszoną brwią. Przez drzwi słuchałem ich rozmowy; pan rotmistrz śpiewnie jakoś mówił, bo ze wschodu przybył z pułkiem:
— Ta co pan krzyczysz? Co ja winien? Papirek, panie właścicielu, na dworcu dali, na kwaterę skierowanie — adres się zgadza, taj przyjechał. Chłopaki mi w kulbakach śpią, taż miej pan serce.
— Panie — rzekł dziadek.
— Rotmistrz jestem ...icz — rotmistrz ostrogami brzęknął.
— Bardzo mi tego... Otóż, tego, ja nic nie wiem, że tu ułanów tego...
— Ta co ja winien?
— Stajnie u mnie, panie, pełne.
— Może posuną się koniki?
— Nie posuną się moje, panie, konie, bo je zamówił rząd dla Wodza.
— Jakiego wodza?
— Naczelnego.
— Dziadka znaczy — zdumiony z lekka rzekł oficer.
— Ano dziadka — huknął dziadek. — Furmanów muszę wysztyftować, konie wyczesać, wyrychtować powozy i karety, a pan mi tu kasarnię45 na łeb chcesz tego...
— Ta nie krzycz pan. Chłopaki, mówię, śpią w kulbakach. To co ja zrobię? Taż to noc...
W wielkim gniewie ścisnąłem fałd kotary, która mnie kryła. Znów jak przed laty o głowę syna, dziadek walczył z Wodzem, przeciw wojsku, które odganiał z swego domu. Z zeszytu Bolka powstał naraz obrazek jeden kolorowy, który oglądałem zawsze z płaczem: dworek biały w cieniu zielonych lip — na ganku stoi siwy starzec w żółtym kontuszu i żupanie, w ramionach trzyma dziewczę złote w białej sukience... Starzec płacze, przy nosie trzyma fular w kratę i ręką dziecku ukazuje żołnierzy, którzy nadciągają zwartą kolumną, bijąc w bębny. Wysokie czaka jak kominy, kity białe, na piersiach pasy skrzyżowane; kołnierze u nich malinowe i rabaty, nad nimi malinowy sztandar z białym orłem. A pod obrazkiem napis taki: „Patrzaj, Basiu, mówi stary, łkając w głos, patrzaj, mówi, jak tam nasi w tarabany...”. On ich wita, bo ich kocha, on im swój otworzy dom i odda syna, konie, izby w domu, stajnie, gumna, on — ten starzec na obrazku — jest z historią za pan brat i o nim śpiewa lud piosenkę. Taką mi wizję wuj przekazał w pocztówce, taki wzór historycznych wzruszeń nosiłem w sercu, o takim przebudzeniu śniłem w mej samotności i w sieroctwie. I oto wszystko się powtarza: jest dom i starzec, wojsko, dziecko, i amaranty, orły, konie, lecz wszystko dzieje się na opak, coś się rozprzęgło i popsuło, starzec wygania precz ułanów, a rotmistrz go o nocleg żebrze. Gryzłem kotarę w złości niemej i znowu me sieroctwo czułem, sieroctwo w dziejach i w kulturze — dziedzic nieprawy, pogrobowiec, zgubiony w snach, w symbolach, znakach — w snach, co się nigdy nie sprawdzają, w symbolach pustych, w martwych znakach. Gdybym mógł działać, rozkazywać i świat urządzać wedle marzeń, uczyniłbym na powrót jedność pojedynczego indywiduum i zbiorowości, co je rodzi, domu i kraju, rodzinnych przygód i historii; uczyniłbym świat jak obraz w kolorach złota i purpury albo poemat roztętniony rytmem jak wojska krok miarowym. A tu słuchać muszę tej mowy gnuśnej, niepewnej racji własnych, leniwej, sennej...
— Komplikacja...
— Kłopot taki...
— Niepo, tego, rozumienie...
— Przepraszamy.
— Wyjaśnimy.
— To na razie — dobrej nocy państwu życzę.
I znowu za oknami „szwaaaa... marsz!” rotmistrz krzyknął, ulewa kopyt na bruk spadła, poszły iskry, gdy na tramwajowych szynach pośliznął się podkuty koń; w sinym świetle konie przeszły smugą bladą — błękitno-malinową smugą jak ta, którą o zachodzie słońca widać nad Kościuszki kopcem; metalowe błyski trysnęły z ciemności, śpiące kadłuby pochyliły się nad grzebieniami czarnych grzyw.
— Spać, spać, i zamykać bramę, story spuścić, zgasić światła...
Błonia we wrześniu w roku owym...
Błonia — słowo archaiczne, cudem ocalałe w mowie współczesnej naszego miasta razem z tym, co oznacza: z łąką nadrzeczną, którą ominęło miasto, cofnęło się przed nią, przypadając do jej brzegów, jak stado, które do kąpieli schodzi. Rzeka Rudawa, dopływ Wisły, w wysokich wałów kleszcze wzięta, graniczy Błonia od zachodu; z ich drugiej strony drzewa stoją długim szeregiem. Dwie linie proste, przeciwległe — ochronnych wałów oraz drzew — stanowią ramy krajobrazu. Łąka w tym kadrze rozciągniona46 wzbiera murawą, mleczem żółtym, dziką stokrocią, koniczyną; głos, kiedy krzykniesz, nie doleci z jednego do drugiego krańca, ani kamień, choćbyś z procy strzelił, ani grot z najlepszego łuku, a człowiek wyda ci się mały, jak kamyk, co pod stopą leży. Za Rudawą wzgórze długie, za którym kryje się słońce, gdy swój bieg nad miastem kończy; na wzgórzu kopiec i forteca. Wzgórze to zwane Salwatorem od Zbawcy Świata; zbrojne zarazem i dostojne, cieniste zawsze, olchą porosłe i osiką, która się srebrzy, kiedy wiatr uniesie listków białe brzuszki.
Po stronie rzeki, u stóp wzgórza, ustawiono trybuny piętrowe, nachylone ku Błoniom, zasypane ziarnistą masą ludzkich głów. Powietrze drży nad nimi i snuje się w nim szklany blask. Chorągwie na masztach długie, puszczone wolno, wzbijają się ciężko
Uwagi (0)