Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Ależ nie, proszę pana — odparł Cavalcanti — wcale tak nie uważam: we Włoszech wielcy panowie żenią się przeważnie w młodym wieku, to zresztą logiczne. Życie jest tak krótkie, że należy chwytać szczęście, gdy tylko zapuka do naszych drzwi.
— W takim razie, drogi panie Cavalcanti, zakładając, że pańska propozycja, która przynosi mi zaszczyt, zostanie przyjęta przychylnie przez moją żonę i córkę, z kim będziemy rozmawiać o interesach? Są to, jak sądzę, pertraktacje dość istotne i tylko ojcowie potrafią mówić o nich tak, by wyszły na dobre dzieciom.
— Panie, mój ojciec, człowiek mądry, rozsądny i szanujący konwenanse przewidział tego rodzaju okoliczność, na wypadek gdybym miał zamiar pozostać we Francji. Odjeżdżając, zostawił mi wszystkie dokumenty, które potwierdzają moją tożsamość, oraz list, który w przypadku, jeśli dokonam wyboru zgodnego z jego wolą, zapewnia mi sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, począwszy od dnia ślubu. Jest to, jak mi się zdaje, mniej więcej czwarta część majątku mojego ojca.
— Ja zawsze miałem zamiar — rzekł Danglars — dać mojej córce w posagu pięćset tysięcy franków, zresztą jest ona moją jedyną spadkobierczynią.
— Widzi pan więc — rzekł Andrea — że wszystko układa się jak najlepiej, zakładając, że pani baronowa i panna Eugenia nie odrzucą mojej oferty. W takim razie będziemy mieli sto siedemdziesiąt pięć tysięcy liwrów rocznego dochodu. Przypuśćmy jeszcze jedno: że ojciec zgodzi się wypłacić mi zamiast rocznego dochodu kapitał; nie będzie to łatwe, dobrze wiem, ale może się uda, pan z pewnością lepiej obracałby tymi dwoma lub trzema milionami. Dwa, trzy miliony w rękach zręcznego człowieka mogą przynieść i dziesięć procent zysku na rok.
— Ja zawsze daję tylko cztery procent, a nawet trzy i pół — rzekł bankier — jednak mojemu zięciowi dałbym i pięć, a zyski byśmy dzielili.
— Wybornie, kochany teściu! — rzekł Cavalcanti, nie panując nad swoją, bądź co bądź, nieco prostacką naturą, która — wbrew wysiłkom, jakie czynił — od czasu do czasu dawała o sobie znać pomimo arystokratycznych manier, pod którymi chciał ją ukryć.
Po chwili jednak zreflektował się:
— Przepraszam, przepraszam najmocniej, drogi panie, sama nadzieja doprowadza mnie prawie do szaleństwa, a co dopiero, gdy się ziści?
— Jednak — rzekł Danglars, który nawet nie spostrzegł, kiedy ta bezinteresowna na początku konwersacja przerodziła się w rozmowę o interesach — istnieje z pewnością jeszcze jakaś część pańskiego majątku, której ojciec nie może panu odmówić?
— A to jaka? — zapytał młodzieniec.
— Majątek po pańskiej matce.
— A, naturalnie, majątek po mojej matce, Leonorze Corsinari.
— Ile on może wynosić?
— Przyznam się panu — rzekł Andrea — że nigdy się nad tym nie zastanawiałem, sądzę jednak, że musi wynosić co najmniej jakieś dwa miliony.
Danglars poczuł, jak radość zapiera mu dech w piersiach. Było to uczucie, jakiego doznaje skąpiec, gdy odnajduje zagubiony skarb, albo tonący, który zamiast wciągającej go otchłani, poczuje pod stopami ziemię.
— A więc, panie baronie — rzekł Andrea, oddając bankierowi pełen serdeczności i szacunku ukłon. — Czy mogę mieć nadzieję...?
— Panie Cavalcanti — rzekł Danglars. — Proszę mieć nadzieję i może pan być przekonany, że jeśli żadna przeszkoda z pańskiej strony nie zatrzyma biegu wypadków, może pan uważać naszą umowę za zawartą. Ale — rzekł Danglars, zastanowiwszy się chwilę — jak to możliwe, że pan hrabia de Monte Christo, pana paryski opiekun, nie przyszedł z panem, by złożyć te ofertę?
Andrea lekko się zarumienił.
— Właśnie w tej chwili wracam od hrabiego — rzekł. — Nie da się zaprzeczyć, że jest to człowiek niezwykle czarujący, ale również niebywały oryginał. Bardzo pochwalił moje zamiary, powiedział mi nawet, że, jak mu się zdaje, ojciec bez wahania zgodzi się oddać mi kapitał zamiast renty; przyrzekł nawet użyć swoich wpływów, by dopomóc mi w tej sprawie. Na końcu jednak dodał, że nie chce osobiście się do tego mieszać, i że nigdy nie brał i nie chce brać na siebie odpowiedzialności proszenia o rękę w czyimś imieniu. Muszę mu jednak oddać sprawiedliwość, bo dodał potem, że w tym jednym przypadku — gdzie chodzi o mnie — przykro mu odmawiać, ale pewien jest, iż planowany związek będzie szczęśliwy i dobrany. I mimo tego, że nie chce występować oficjalnie, gotów jest w każdej chwili porozmawiać z baronem o tej sprawie, gdy tylko pan na ten temat wspomni.
— No to świetnie.
— A teraz — rzekł Andrea, uśmiechając się najprzymilniej, jak umiał — kiedy zakończyłem rozmowę z teściem, chciałbym porozmawiać z bankierem.
— A to ciekawe, słucham, o co chodzi? — roześmiał się Danglars.
— Pojutrze będę miał przyjemność odebrać u pana jakieś cztery tysiące franków; hrabia jednak zrozumiał moje położenie, i to, że w tym miesiącu moje wydatki mogą się trochę zwiększyć, a moja kawalerska pensja mogłaby nie wystarczyć, dał mi więc bon na dwadzieścia tysięcy franków, zaznaczając jednak, że nie pożycza mi ich, ale darowuje. Podpisany jego ręką, jak pan widzi. Chyba nie ma pan zastrzeżeń?
— Może mi pan przynieść taki kwitek nawet na milion, i też go chętnie przyjmę — rzekł Danglars, chowając weksel do kieszeni. — Niech pan powie, o której, a mój posłaniec wstąpi jutro do pana i przyniesie dwadzieścia cztery tysiące franków.
— Jeżeli można prosić, to niech pan przyśle pieniądze na dziesiątą rano; im wcześniej tym lepiej, chciałbym wyjechać jutro na wieś.
— Dobrze, o dziesiątej. Mieszka pan nadal w Hotelu Książęcym?
— Tak.
Nazajutrz, z największą punktualnością przynoszącą chlubę precyzyjności bankiera, młodzieńcowi przyniesiono dwadzieścia cztery tysiące franków. Andrea właśnie wychodził. Wychodząc, zostawił dwieście franków dla Caderousse’a.
To wczesne wyjście miało uchronić go od spotkania z niebezpiecznym przyjacielem; z tego też powodu wrócił do domu późną nocą.
Ledwie jednak wszedł na dziedziniec, spotkał się z portierem hotelowym, który czekał na niego z czapką w ręku.
— Panie — rzekł. — Był tu ten człowiek.
— Jaki człowiek? — zapytał niedbale Andrea, jakby nie pamiętał o kogo chodzi, a pamiętał aż nazbyt dobrze.
— Ten, któremu ekscelencja wypłaca pensyjkę.
— A tak! Ten stary sługa mojego ojca — rzekł Andrea. — No dobrze, i oddałeś mu dwieście franków, które dla niego zostawiłem?
— Tak, ekscelencjo, oczywiście.
Andrea kazał nazywać się ekscelencją.
— Ale on — ciągnął portier — nie chciał ich przyjąć.
Andrea zbladł i tylko dzięki panującym ciemnościom nikt tego nie dostrzegł.
— Jak to! Nie chciał ich przyjąć? — spytał lekko zmienionym głosem.
— Nie. Chciał tylko widzieć się z ekscelencją. Odpowiedziałem, że pan wyszedł, on jednak nalegał, wreszcie dał się przekonać i oddał mi dla pana ten opieczętowany list.
— Zobaczmy — rzekł Andrea.
Przeczytał przy świetle latarni swojego faetonu:
Wiesz, gdzie mieszkam. Czekam na ciebie jutro o dziewiątej rano.
Andrea obejrzał pieczątkę, czy nie była uszkodzona i czy ktoś ciekawy nie zajrzał do listu, był on jednak tak dokładnie złożony, pozaginany na bokach i na rogach, że nie dało się go przeczytać bez naruszenia pieczęci, a ta wyraźnie była nietknięta.
— Bardzo dobrze — rzekł. — Biedaczysko! To taki poczciwy człowiek.
Odszedł, zostawiając portiera, który tak był podbudowany tymi słowami, że nie wiedział, kogo ma obdarzyć większym uwielbieniem — młodego pana czy starego sługę.
— Wyprzęgaj natychmiast i przyjdź do mnie — rzekł Andrea do stajennego.
Andrea skoczył do swojego pokoju i natychmiast spalił list Caderousse’a, tak że został z niego tylko pył.
Gdy skończył tę czynność, wszedł stajenny.
— Jesteś tego samego wzrostu co ja, mój Piotrze — rzekł Andrea — i masz, zdaje się nową liberię, którą ci wczoraj przyniesiono?
— Tak, panie.
— Mam interes do jednej gryzetki, i nie chciałbym, aby wiedziała kim jestem i jakie mam pochodzenie; pożycz mi liberię i przynieś mi swoje papiery, w razie gdybym potrzebował przespać się w oberży.
Piotr spełnił rozkaz.
Pięć minut potem Andrea, w przebraniu i nierozpoznany przez nikogo, wychodził z hotelu. Wsiadł do dorożki i kazał się zawieźć do oberży Pod Czerwonym Koniem, w pobliżu bramy Picpus.
Nazajutrz wyszedł z oberży i tu także nikt nie zwrócił na niego uwagi. Udał się przedmieściem Świętego Antoniego, a następnie bulwarem aż na ulicę Ménilmontant i zatrzymał się przed bramą trzeciego domu na lewo. Nie było widać stróża, więc rozejrzał się za kimś, kto mógł mu udzielić potrzebnych informacji.
— Czego to szukasz, mój piękny chłopcze? — spytała handlarka owocami siedząca naprzeciwko.
— Pana Pailletin byłego piekarza, mateczko — odpowiedział Andrea.
— W głębi podwórza, na lewo, trzecie piętro.
Andrea poszedł we wskazanym kierunku, a na trzecim piętrze pociągnął z uczuciem rozdrażnienia za zajęczą łapkę wiszącą u drzwi. Odezwał się dzwonek.
Po chwili w okratowanym okienku pojawił się Caderousse.
— O, jesteś punktualny.
I odsunął rygiel.
— E, do diabła! — rzekł, wchodząc, Andrea.
Rzucił czapką od liberii, a że nie trafił na krzesło, czapka upadła na ziemię i potoczyła się po pokoju.
— No, no, mój mały, nie złość się — rzekł Caderousse. — Widzisz, pomyślałem o tobie, no popatrz tylko, przygotowałem ci śniadanko; same rzeczy, za którymi przepadasz, ale pal licho!
Rzeczywiście Andrea poczuł zapachy dolatujące z kuchni, które mimo swej plebejskości nęciły zgłodniały żołądek. Była to mieszanina świeżego tłuszczu z czosnkiem, co zwiastowało kuchnię prowansalską pośledniego gatunku; czuło się też smażoną rybę, ale najsilniejszy był ostry zapach gałki muszkatołowej i goździków. Wszystkie te zapachy parowały z dwóch nakrytych półmisków, stojących na dwóch piecykach i z rondelka, który skwierczał w piecu.
W drugim pokoju Andrea dojrzał dość czysty stół z dwoma nakryciami i dwiema butelkami wina zapieczętowanymi jeszcze na zielono i na żółto, była też prawie pełna karafka wódki, a na fajansowym talerzu sałatka owocowa ułożona z artyzmem na liściu kapusty.
— No i co, jak ci się to podoba, mój mały? — rzekł Caderousse. — Nieźle pachnie? Do diabła! Wiesz dobrze, że byłem wtedy dobrym kucharzem! Pamiętasz, jak oblizywano palce po moich potrawach? A ty pierwszy kosztowałeś zawsze wszystkich moich sosów i nie gardziłeś nimi.
I zaczął obierać resztę przygotowanej cebuli.
— Ładnie, ładnie — rzekł Andrea zirytowany. — Jeżeli jednak wezwałeś mnie, żebym zjadł z tobą śniadanie, to niech cię diabli wezmą!
— Mój synku — rzekł sentencjonalnie Caderousse. — Przy jedzeniu można pogawędzić. Jaki też z ciebie niewdzięcznik, czy nie jest ci miło zobaczyć się z przyjacielem? Ja, widzisz, aż płaczę z radości.
Caderousse rzeczywiście płakał; trudno było jednak stwierdzić, czy z radości, czy od cebuli, którą obierał dawny oberżysta z Pont-du-Gard.
— Cicho bądź, ty obłudniku — rzekł Andrea. — Już widzę, jak mnie kochasz.
— Niech mnie diabli wezmą, lubię cię bardzo. Mam jakąś słabość do ciebie i nic na to nie poradzę. To silniejsze ode mnie.
— Nie przeszkodziło ci to jednak wezwać mnie do siebie, pewnie chodzi o jakieś nowe machlojki.
— E, daj spokój — rzekł Caderousse, wycierając szeroki nóż o fartuch. — Gdybym cię nie lubił, czy zgodziłbym się na to nędzne życie, na które mnie skazałeś? Popatrz tylko, masz na sobie liberię swojego służącego, masz więc służącego, a ja go nie mam i muszę sam obierać jarzyny. Krzywisz się na moją kuchnię, bo jadasz przy stole Hotelu Książęcego albo w Café de Paris. A przecież ja także mógłbym mieć służącego; mógłbym mieć własne tilbury, ja także mógłbym jadać, gdzie bym zechciał. Dlaczego więc odmawiam sobie tego wszystkiego? Bo nie chcę robić kłopotów mojemu małemu Benedetto. Sam przyznaj, że mógłbym... prawda? — i bardzo wymowne spojrzenie Caderousse’a uzupełniło niedokończone zdanie.
— No dobrze — powiedział Andrea — przypuśćmy, że mnie kochasz, dlaczego więc domagasz się, żebym przychodził do ciebie na śniadanie?
— Żeby się z tobą zobaczyć, mój mały.
— Po co chciałeś się ze mną zobaczyć? Przecież już ustaliliśmy wszystkie warunki.
— Mój drogi przyjacielu, czy jakikolwiek testament może się obejść bez kodycylu? Ale przyszedłeś tu przede wszystkim na śniadanie, czy tak? No to usiądź sobie wygodnie i zacznijmy od sardynek i świeżego masła, które masz tu, na listku winnym, specjalnie dla ciebie, ty niecnoto. Aha! Rozglądasz się po moim pokoju, cztery wyplatane krzesła, obrazki po trzy franki sztuka. Co robić? To nie Hotel Książęcy.
— Już ci się, widzę, nie podoba — rzekł Andrea. — Już nie jesteś szczęśliwy, a wcześniej marzyłeś tylko o tym, żeby wyglądać na byłego piekarza.
Caderousse westchnął.
— No i czego ci jeszcze brakuje? Twoje marzenie się ziściło.
— No właśnie, mój drogi Benedetto, wiesz, jakie jest to marzenie: były piekarz jest człowiekiem bogatym, ma rentę.
— Do licha, masz ją, przecież daję ci co miesiąc dwieście franków.
Caderousse wzruszył ramionami.
— To upokarzające, otrzymywać pieniądze w ten sposób, z przymusu. Darowizna, która w każdej chwili może zostać zatrzymana, która dziś jest, a jutro może jej nie być. Wiesz przecież, że muszę oszczędzać na wypadek, gdyby twoje tłuste lata nagle się skończyły. A fortuna, mój przyjacielu, jest bardzo zmienna, jak mawiał kapelan... pułku. Wiem, że udaje ci się wszystko jak mało komu, ty nicponiu. Żenisz się z córką Danglarsa.
— Co ty gadasz!?
— A tak, z córką Danglarsa! Czy o to ci chodzi, że nie powiedziałem „z córką barona Danglarsa”? To prawie jakbym powiedział „hrabia Benedetto”... Przecież Danglars to mój były przyjaciel, i gdyby tylko nie popsuła mu się pamięć, zaprosiłby mnie na twoje wesele... Bo musisz wiedzieć, że on był na moim... Tak, tak, był na moim! Do kroćset! Nie był wtedy taki nadęty i nie zadzierał tak nosa; był sobie po prostu zwykłym subiektem u poczciwego pana Morrela. Nie raz
Uwagi (0)