Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— E, nie pleć! Zazdrość całkiem przesłoniła ci oczy.
— Niech i tak będzie, Benedetto mio, ale ja wiem, co mówię. A być może, że pewnego dnia i ja założę niedzielne ubranie, stanę przed jakąś bramą i zawołam „Otwierać”. Tymczasem siadaj i jedzmy już.
Caderousse dał przykład i zaczął z apetytem zajadać, zachwalając kolejno każdą podawaną gościowi potrawę. Andrea wreszcie zaczął mężnie odkorkowywać butelki, zajadać prowansalską zupę i pałaszować zapiekanego w czosnku i oliwie dorsza.
— No jak, mój bratku — rzekł Caderousse. — Widzę, że przestajesz się już dąsać na swojego dawnego ochmistrza. I co, smakuje ci, łotrze?
— A tak, tak — odpowiedział Andrea, którego młodość i wigor sprawiły, że górę nad wszystkim wziął wilczy apetyt. — Nie rozumiem, jak człowiek, co potrafi przyrządzić takie frykasy i je jada, może żalić się, że życie mu doskwiera.
— Wiesz dlaczego? Bo jedna myśl zatruwa mi to szczęście.
— Jaka myśl?
— To, że żyję na koszt przyjaciela. Ja, co zawsze umiałem, i to dobrze, zarobić na siebie.
— Ho! Ho! Nie przejmuj się, doprawdy — rzekł Andrea. — To co mam, wystarczy dla dwóch. Nie obawiaj się.
— Nie mogę się nie przejmować. Wierz mi albo nie, ale mówię ci, że pod koniec każdego miesiąca mam wyrzuty sumienia. Do tego stopnia, że wczoraj w żaden sposób nie mogłem przyjąć tych dwustu franków.
— I chciałeś ze mną pomówić, ale czy to chodzi o twoje sumienie?
— Jak najbardziej. I oprócz tego przyszła mi do głowy jedna myśl.
Andrea zadrżał. Zawsze drżał, gdy słyszał o nowym pomyśle Caderousse’a.
— Bo to takie niemiłe — rzekł następnie — tak czekać i czekać na koniec miesiąca.
— No cóż — rzekł filozoficznie Andrea, by przekonać się, do czego zmierza Caderousse. — Czy nasze życie nie jest ciągłym czekaniem? A ja na przykład, co robię innego? Czekam. Uzbrajam się w cierpliwość i czekam.
— Tak, ale ty nie czekasz na nędznych dwieście franków, ale na jakieś pięć, sześć, być może dziesięć, a nawet i dwanaście tysięcy; czort cię tam wie, bo ty skryty jesteś. Ty zawsze coś tam miałeś pochowane, jakieś sakiewki, skarbonki, bo próbowałeś okpić swojego biednego przyjaciela Caderousse’a. Na szczęście, wspomniany przyjaciel Caderousse miał nosa.
— Dałbyś już spokój, znowu zaczynasz te swoje brednie — rzekł Andrea — gadasz i gadasz ciągle o starych rzeczach! Na co ci to, pytam, klepiesz tylko w kółko o jednym.
— Dlatego, widzisz, że ty masz lat dwadzieścia jeden i mógłbyś szybko zapomnieć stare czasy; ja mam lat pięćdziesiąt i jestem zmuszony, by wszystko pamiętać. Ale mniejsza o to, wróćmy do interesów. Chciałem ci powiedzieć, że gdybym był na twoim miejscu...
— To co?
— Poprosiłbym, żeby wypłacono mi za pół roku z góry, pod pretekstem, że chciałbym kandydować w wyborach i kupić folwark, a potem zniknąłbym z moją półroczną wypłatą.
— No popatrz, popatrz — rzekł Andrea. — Może to i niezła myśl...
— Mój drogi przyjacielu — rzekł Caderousse. — Jadaj w moim domu i słuchaj rad, a ręczę, że na dobre ci to wyjdzie i fizycznie, i duchowo.
— No dobrze — rzekł Andrea — ale dlaczego ty sam nie korzystasz z rad, które dajesz? Dlaczego nie weźmiesz pieniędzy za kwartał z góry, za cały rok nawet i nie ulotnisz się, na przykład do Brukseli? Zamiast udawać byłego piekarza, wyglądałbyś na bankruta, to przecież robi dobre wrażenie.
— Co ty u diabła? Chcesz, żebym uciekał, mając przy sobie jedyne tysiąc dwieście franków?
— Ho ho, przyjacielu — rzekł Andrea. — Jaki ty się zrobiłeś wymagający! Przed dwoma miesiącami umierałeś z głodu.
— Apetyt rośnie w miarę jedzenia — odparł Caderousse, wyszczerzając zęby jak śmiejąca się małpa albo jak tygrys, który pomrukuje. — Otóż — dodał, odgryzając tymi, pomimo wieku, białymi i ostrymi zębami olbrzymi kęs chleba — mam plan.
Plany Caderousse’a przejmowały zawsze Andreę jeszcze większą trwogą niż jego pomysły; pomysł był dopiero zarodkiem, a plan — realizacją.
— Ciekawy jestem twojego planu — rzekł. — Musi być interesujący.
— Dlaczego nie? A plan, dzięki któremu udało nam się wymknąć z pewnego pensjonaciku, kto wymyślił, ha? Zdaje się, że ja, a i plan nie był taki zły, skoro tu jesteśmy?
— Wcale nie przeczę — odpowiedział Andrea. — Czasami masz szczęśliwe pomysły; no, ale jakiż to plan?
— Powiedz mi — rzekł następnie Caderousse — czy mógłbyś, nie tracąc nic z własnej kieszeni, zdobyć dla mnie jakieś piętnaście tysięcy franków?... Nie, to za mało, piętnaście tysięcy, za te pieniądze nie mógłbym stać się przyzwoitym człowiekiem, potrzeba mi co najmniej trzydzieści tysięcy.
— Nie — odpowiedział oschle Andrea. — To niemożliwe.
— Nie zrozumiałeś mnie chyba dobrze, jak mi się zdaje — odpowiedział Caderousse lodowato, ale spokojnie. — Powiedziałem ci przecież, że bez żadnej straty dla ciebie.
— Chciałbyś może, żebym kradł? Żebym popsuł szyki nie tylko sobie, ale i tobie, a potem żebyśmy znowu tam trafili?
— Mnie jest wszystko jedno — rzekł Caderousse. — Niech mnie złapią. Ja mam taką dziwną naturę, że mi czasem nudno bez starych kolegów; ale ty nie masz serca, najchętniej byś ich już nigdy nie oglądał!
Andrea nie zadrżał, ale już tym razem zbladł.
— No, no, Caderousse, nie gadaj głupstw.
— Możesz być spokojny, mój mały Benedetto; wskaż mi tylko jakiś sposób na zdobycie tych trzydziestu tysięcy franków, ale tak, żebyś się do niczego nie musiał mieszać, sam to załatwię! Tylko tyle.
— Dobrze! Zobaczę, postaram się — rzekł Andrea.
— A tymczasem dasz mi w tym miesiącu pięćset franków. Coś mnie napadło i koniecznie chciałbym przyjąć sobie służącą!
— Dobrze! Dostaniesz pięćset franków — odparł Andrea. — Ale to, Caderousse utrudni mi życie... Ty nadużywasz...
— Ale, tam! Przecież czerpiesz z worków, które nie mają dna.
Andrea tak jakby czekał na te słowa, w jego oku pojawił się błysk, który jednak natychmiast zgasł.
— To prawda — odpowiedział. — Mam wspaniałego opiekuna.
— O tak, dobry opiekun — rzekł Caderousse. — Ile on ci daje na miesiąc?
— Pięć tysięcy franków — rzekł Andrea.
— To znaczy tyle tysięcy, ile ty mi dajesz setek — skwitował Caderousse. — Nie ma co, zawsze powtarzam, że tylko bękart ma szczęście. Pięć tysięcy franków na miesiąc... Co ty z tym do diabła robisz?
— Ech, dobry Boże, od razu się rozchodzi. Co do jednego się zgadzamy, chciałbym mieć jakiś kapitał.
— Kapitał... tak... rozumiem... Każdy chciałby mieć jakiś kapitał.
— A tak, i ja go będę miał.
— A skąd go weźmiesz? Od twojego księcia?
— Tak, od mojego księcia; niestety, muszę zaczekać.
— Na co zaczekać? — zapytał Caderousse.
— Na jego śmierć.
— A to dlaczego?
— Bo jest dla mnie jakiś zapis w jego testamencie.
— Na ile?
— Na pół miliona.
— Tylko tyle? Kłaniam się uniżenie.
— Mówię ci, że tyle.
— E tam, to niemożliwe.
— Dobrze. Wyjawię ci więc pewną tajemnicę. Otóż, wydaje mi się...
Andrea zamilkł i rozejrzał się.
— Wydaje ci się... Nie bój się, do diabła, nie ma tu nikogo.
— Wydaje mi się, że odnalazłem ojca.
— Twojego prawdziwego ojca?
— Tak.
— Ale nie chodzi o Cavalcantiego?
— Nie, tamten już odjechał. Prawdziwego, jak mówisz.
— I tym ojcem jest...
— Mój drogi, tym ojcem jest hrabia de Monte Christo.
— Do diaska!
— Tak; rozumiesz, teraz wszystko jest jasne. Nie może tak od razu się do tego przyznać, ale podstawił pana Cavalcantiego, żeby mnie uznał za syna i wypłaca mu za to pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Pięćdziesiąt tysięcy franków za to, żeby być twoim ojcem! Jak mogłeś nie pomyśleć o mnie, ty niewdzięczniku?
— A czy ja mogłem o tym wiedzieć; to wszystko się działo, kiedy byliśmy tam.
— A racja. I mówisz, że w testamencie jest...
— Zapis dla mnie na pół miliona.
— O, łaskawy ojciec, poczciwy ojciec, najzacniejszy z ojców! — wykrzykiwał Caderousse, wywijając talerzem, który trzymał w obu rękach.
— I powiedz jeszcze teraz, że ja coś przed tobą kryję!
— Niech mnie Bóg broni! To zaufanie dodaje ci zacności w moich oczach. Twój ojciec-książę jest więc bogaty, szalenie bogaty?
— Na to wygląda. Podobno sam nawet nie wie, ile ma.
— A to możliwe?
— Przecież, do licha, dobrze widzę, a bywam u niego, kiedy zechcę. Pewnego dnia posłaniec od bankiera przyniósł mu pięćdziesiąt tysięcy franków w pugilaresie tak grubym jak twoja sakiewka, a wczoraj sam bankier przyniósł mu sto tysięcy franków w złocie.
Caderousse oniemiał; zdawało mu się, że słowa młodzieńca pobrzękują niczym metal i że słyszy w nich sypiące się kaskadami dukaty.
— I ty bywasz w tym domu? — zapytał prostodusznie.
— Kiedy mi się zechce.
Caderousse zamyślił się na chwilę. Widać było, że chodziła mu po głowie jakaś uporczywa myśl. Po czym rzekł:
— Jak ja bym chciał to wszystko widzieć — westchnął głośno — jakie to wszystko musi być pięknie!
— To prawda — rzekł Andrea. — To wszystko jest zachwycające.
— Nie mieszka on czasem na Polach Elizejskich pod trzydziestym?
— Tak. Przepiękny dom, na uboczu, z dziedzińcem i ogrodem, nie widziałeś jeszcze czegoś podobnego.
— O, z pewnością; ale mnie nie obchodzi, jak wygląda z zewnątrz, ciekawy jestem, jak wygląda w środku. Słuchaj, musisz mnie tam kiedyś wziąć ze sobą.
— Co ty wygadujesz! Pod jakim pretekstem?
— Racja; ale takiego narobiłeś mi apetytu, że aż mi ślinka cieknie. Muszę to zobaczyć i znajdę na to jakiś sposób.
— Caderousse, nie rób głupstw!
— Ech, do diabła! Muszę więc zadowolić się samą wyobraźnią.
— I wierz mi, że tak będzie najlepiej.
— Opowiedz mi jednak choć trochę, jak to wygląda. Czy to duże mieszkanie?
— Ani duże, ani małe.
— A jaki ma rozkład?
— Do pioruna! Daj mi kawałek papieru i atrament, to ci narysuję plan.
— To masz, proszę! — ożywił się Caderousse.
I wyjął ze swojego starego biurka arkusz białego papieru, kałamarz i pióro. Andrea, z ledwie dostrzegalnym uśmiechem, wziął pióro i zaczął rysować.
— Jak ci mówiłem, dom stoi w ogrodzie, a przed nim jest dziedziniec. O tak, widzisz?
I Andrea naszkicował linie ogrodu, dziedzińca i domu.
— A mury wysokie?
— Jakieś osiem do dziesięciu stóp. Nie więcej.
— Ale nieostrożność — zauważył Caderousse.
— Na dziedzińcu są drzewa pomarańczowe w donicach, trawniki i klomby z kwiatami.
— A stajnie gdzie?
— Po obu stronach bramy, o, tak jak tutaj, widzisz?
I Andrea rysował dalej.
— A jak wygląda parter? — spytał Caderousse.
— Parter — jadalnia, dwa salony, sala bilardowa; schody do sieni i schody dla służby.
— A okna?
— Okna wspaniałe, tak piękne, tak szerokie, że mówię ci, pewien jestem, że człowiek twojej postury mógłby się zmieścić z łatwością w jednej szybce.
— A gdzie śpi służba?
— W osobnym domu. Jest to prześliczny budynek, który znajduje się po prawej stronie od wejścia. Trzymają tam drabiny, na piętrze są pokoje dla służby i dzwonki do każdego pokoju.
— O do diabła, są dzwonki!
— Co mówisz?
— Ja? Nic. Mówiłem, że sporo kosztuje założenie takich dzwonków; a powiedz mi, na co im one?
— Dawniej był tam pies, który w nocy pilnował dziedzińca, ale zawieźli go do Auteuil. Wiesz, do którego, byłeś tam.
— A, tak.
— Mówiłem mu i to jeszcze wczoraj: „To nierozsądnie z pana strony, hrabio, bo kiedy jedzie pan z całą służbą do Auteuil, dom zostaje bez opieki”. „I co z tego?” on na to, a ja: „To z tego, że pewnego dnia ktoś pana okradnie”.
— I co odpowiedział?
— Odpowiedział: „A co mnie to obchodzi, że mnie okradną?”.
— Posłuchaj Andrea, a jest tam może jakiś mechaniczny sekretarzyk?
— Jaki sekretarzyk?
— No taki, co jak złodziej się do niego zbliży, to zatrzaskuje się za nim krata i pozytywka zaczyna grać jakąś melodię. Mówiono mi, że na ostatniej wystawie było coś takiego.
— Jest tam zwyczajny, mahoniowy sekretarzyk, przy którym zawsze widziałem kluczyk.
— I nikt go nie okrada?
— Nie, ludzie, którzy tam służą, są mu bardzo oddani.
— Musi tam coś być w tym sekretarzyku, co?... jakieś pieniądze? Gdzie on stoi?
— Może i są... ale kto go tam wie. Na pierwszym piętrze.
— Naszkicuj mi też syneczku, plan pierwszego piętra, tak mniej więcej, jak parteru.
— Nic łatwiejszego.
I Andrea znowu wziął pióro.
— Na pierwszym piętrze, o tu, popatrz, jest przedpokój i salon. Na prawo od salonu jest biblioteka i gabinet; na lewo od salonu sypialnia i gotowalnia. Otóż właśnie w gotowalni znajduje się ów sławetny sekretarzyk.
Caderousse rozmarzył się.
— I on często wyjeżdża do Auteuil? — zapytał.
— Dwa, trzy razy na tydzień. Ma tam jechać na przykład jutro i zostać na noc.
— A niech go! To jest dopiero życie! — wykrzyknął Caderousse. — Dom w mieście, dom na wsi!
— Oto, co znaczy być bogatym.
— A będziesz tam na obiedzie?
— Prawdopodobnie.
— Jak jesteś tam na obiedzie, to i na noc zostajesz?
— Jeśli tylko mam na to ochotę. U hrabiego jestem przyjmowany, jakbym był we własnym domu.
Caderousse tak spojrzał na młodzieńca, jakby chciał mu wydrzeć jakąś prawdę ukrytą w najgłębszych zakamarkach serca. Ale Andrea wyjął z kieszeni pudełko hawańskich cygar, wziął jedno, podpalił spokojnie i bez emocji zaczął wypuszczać kłęby dymu.
— Kiedyż chcesz te
Uwagi (0)