Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Noirtier wskazał okiem tacę, na której stała karafka z lemoniadą i szklanka. Karafka nie była pełna, bo pół godziny temu trochę lemoniady wypił pan Noirtier.
— Napij się, kochany Barrois — rzekła dziewczyna. — Napij się, mój drogi, bo widzę, że już oczami pijesz tę lemoniadę.
— To prawda — rzekł Barrois — że umieram z pragnienia i że chętnie wypiłbym za zdrowie państwa szklankę lemoniady.
— To wypij — rzekła Valentine — i zaraz wracaj.
Barrois wyniósł tacę i ledwie znalazł się na korytarzu, przez niedomknięte drzwi widać było, jak przechylając do tyłu głowę, duszkiem wypił całą szklankę napełnioną przed chwilą przez Valentine.
Valentine i Morrel żegnali się właśnie w obecności Noirtiera, gdy wtem dał się słyszeć odgłos dzwonka na schodach od apartamentu pana Villeforta.
Zwiastowało to czyjąś wizytę. Valentine spojrzała na zegar.
— Już dwunasta — rzekła. — Dziś sobota, dziadziu, to na pewno lekarz.
Noirtier dał znak, że faktycznie powinien to być lekarz.
— Przyjdzie tu, trzeba więc, aby pan Morrel wyszedł, czy tak, dziadziu?
— Tak — odpowiedział starzec.
— Barrois — zawołała Valentine. — Barrois! Chodź tutaj!
Z daleka dał się słyszeć głos starego sługi:
— Już idę, panienko.
— Barrois odprowadzi pana do drzwi — rzekła Valentine do Morrela. — I teraz niech pan, panie oficerze, nie zapomni jednej rzeczy, że mój dziadek zalecił panu nie czynić nic, co mogłoby nas skompromitować.
— Obiecałem czekać — rzekł Morrel — i czekać będę.
W tej chwili wszedł Barrois.
— Kto to dzwonił? — zapytała Valentine.
— Pan lekarz d’Avrigny — rzekł Barrois, chwiejąc się na nogach.
— Cóż to, co ci jest, mój Barrois? — zawołała Valentine.
Starzec nie odpowiedział, spojrzał tylko na swojego pana przerażonym wzrokiem, a kurczowo zaciśniętą ręką usiłował znaleźć jakieś oparcie, by nie upaść.
— On zaraz upadnie! — zawołał Morrel.
I rzeczywiście, Barrois drżał coraz mocniej; rysy twarzy zmieniły mu się pod wpływem konwulsyjnych drgnięć mięśni i zwiastowały silny atak nerwowy.
Noirtier, widząc Barroisa w takim stanie, zaczął nerwowo mrugać oczami, a w jego wzroku pełnym życia i przenikliwości, malowały się wszystkie uczucia miotające jego sercem.
Barrois zrobił kilka kroków w kierunku swego pana.
— O mój Boże! Boże... Panie! Co mi jest? Ja okropnie cierpię... nic już nie widzę — krzyknął Barrois. — Tysiące ogni spala od środka moją czaszkę. Nie dotykajcie mnie, nie dotykajcie mnie!
Wzrok starca stawał się coraz ostrzejszy i coraz bardziej błędny, głowa przechyliła mu się w tył, a ciało zaczęło sztywnieć.
Valentine przerażona krzyknęła; Morrel ogarnął ją ramionami, jakby chciał obronić od jakiegoś niebezpieczeństwa.
— Panie doktorze, panie doktorze! — krzyknęła Valentine stłumionym głosem. — Do nas, na ratunek!
Barrois obrócił się, zrobił trzy kroki w tył, potknął się i upadł wprost pod nogi Noirtiera. Opierając się ręką o jego kolana wołał:
— Mój panie! Mój dobry panie!
W tym samym momencie, zwabiony krzykami, ukazał się na progu pan Villefort.
Morrel puścił na pół omdlałą Valentine, cofnął się, i zniknął w kącie pokoju, schowany za portierą. Blady, utkwił nieruchomy wzrok w konającym nieszczęśniku.
Noirtier wrzał cały ze zniecierpliwienia i trwogi; całą swoją duszą rwał się, by biec starcowi na pomoc. Był on przecież bardziej jego przyjacielem niż sługą. Widać było, jak okrutną walkę stacza w nim właśnie życie ze śmiercią. Na czole starca nabrzmiały żyły, a wokół oczu niektóre mięśnie jego twarzy drgały jeszcze w skurczach.
Barrois ze zmienioną twarzą, z oczami nabiegłymi krwią, z szyją wygiętą do tyłu, wyciągnięty był na podłodze. Jego ręce biły o ziemię, a nogi miał tak zesztywniałe, że łatwiej byłoby je na pół złamać, niż zgiąć.
Z ust wytoczyło mu się trochę piany; pojękiwał boleśnie.
Villefort stał przez chwilę osłupiały, wpatrując się z wytrzeszczonymi oczami w tę scenę.
Morrela nie dostrzegł. W czasie tej krótkiej chwili, kiedy niemo obserwował scenę, twarz jego pobladła, a włosy zjeżyły się na głowie:
— Doktorze! Doktorze! — krzyknął, rzucając się ku drzwiom. — Prędzej!
— Proszę mamy! Proszę mamy! — zawołała Valentine macochę, wybiegając na schody. — Prędzej! I niech mama weźmie sole trzeźwiące!
— Co tam się stało? — odezwał się metaliczny i opanowany głos pani de Villefort.
— Ach, prędzej, niech mama przyjdzie!
— Ale gdzie jest lekarz? — wołał Villefort. — Gdzie on jest?
Pani de Villefort schodziła powoli, a schody skrzypiały pod jej stopami. W jednym ręku trzymała chustkę, którą ocierała sobie twarz, w drugiej miała flakonik z solami angielskimi.
Wszedłszy, spojrzała najpierw na Noirtiera, którego twarz pomimo naturalnego w podobnych okolicznościach wzruszenia, nie przejawiała żadnych znamion choroby; potem wzrok jej przeniósł się na konającego. Zbladła i przeniosła wzrok ze sługi na pana.
— Ależ na miłość boską! Żono, gdzie jest lekarz? — zawołał Villefort. — Wszedł przecież do ciebie. To jakiś apoplektyczny atak, trzeba upuścić krew, żeby go uratować.
— Jadł coś przed chwilą? — zapytała pani Villefort, zmieniając temat.
— Matko — rzekła Valentine. — Nie jadł dziś śniadania, ale bardzo dużo się nabiegał od rana, bo załatwiał interesy. Jak wrócił, wypił tylko szklankę lemoniady.
— O! A dlaczego nie napił się wina? — zdziwiła się pani de Villefort. — Lemoniada jest bardzo niezdrowa.
— Lemoniada była pod ręką, w karafce u dziadunia; biedny Barrois bardzo chciał się napić i wypił, co było.
Pani de Villefort zadrżała. Noirtier przenikliwie na nią spojrzał.
— Jaki on ma krótki oddech — rzekła.
— Moja żono, pytałem, gdzie jest lekarz — rzekł Villefort. — Na miłość boską, odpowiedz!
— W pokoju Edwarda, który jest trochę niezdrów — odpowiedziała pani de Villefort, nie mogąc już dłużej zwlekać z odpowiedzią.
Villefort wypadł na schody i pobiegł po lekarza.
— Weź to ode mnie — rzekła pani Villefort, oddając flakonik Valentine. — Ja wracam do siebie, bo krew mu na pewno puszczą, a ja nie znoszę widoku krwi.
I wyszła za swoim mężem. Morrel wyszedł ze swojego ukrycia, gdzie dotąd nikt go nie dojrzał, tak wielkie było ogólne poruszenie.
— Wychodź prędko, Maksymilianie — rzekła Valentine — i czekaj, aż cię wezwę. Idź już, idź!
Morrel zapytał wzrokiem Noirtiera. Noirtier, który zachował zimną krew, dał znak, potwierdzający słowa wnuczki, przycisnął więc rękę Valentine do serca i wymknął się chyłkiem przez korytarz. Niemal w tej samej chwili, drugimi drzwiami, weszli lekarz i pan Villefort.
Barrois zaczął odzyskiwać przytomność. Kryzys minął, był w stanie wyjąkać parę słów i usiłował się podnieść, przyklękając na jednym kolanie.
Lekarz d’Avrigny i pan Villefort przenieśli Barroisa na kanapę.
— Co pan zaleca, doktorze? — zapytał Villefort.
— Niech mi tu przyniosą wodę i eter. I niech ktoś pobiegnie po terpentynę i emetyk.
— Już! — rzekł Villefort.
— A teraz niech wszyscy wyjdą.
— Ja też? — zapytała nieśmiało Valentine.
— Tak! Panienka przede wszystkim! — rzekł ostro lekarz.
Valentine spojrzała ze zdziwieniem na pana d’Avrigny, pocałowała dziadka w czoło i wyszła.
Lekarz, zachmurzony, zamknął za nią drzwi.
— Doktorze, proszę patrzeć, on już przychodzi do siebie; widać był to tylko lekki atak.
Pan d’Avrigny uśmiechnął się ponuro.
— Jak się czujesz, mój Barrois?
— Trochę lepiej, panie doktorze.
— Czy mógłbyś wypić tę szklankę wody z eterem?
— Spróbuję, ale niech mnie pan nie dotyka. Bo zdaje mi się, że jeśli mnie pan dotknie, choćby końcem palca, atak natychmiast powróci.
— Wypij to.
Barrois wziął szklankę, podniósł ją do zsiniałych ust i wypił prawie do połowy.
— Gdzie cię boli? — zapytał lekarz.
— Wszędzie, czuję jakby okropne skurcze.
— A ćmi ci się w oczach?
— Tak, panie.
— W uszach ci szumi?
— Okropnie.
— Kiedy cię to napadło?
— Niemal w tej chwili.
— A wczoraj, przedwczoraj nic nie czułeś?
— Nic.
— Co dzisiaj jadłeś?
— Nic nie jadłem, wypiłem tylko szklankę lemoniady od pana i nic więcej.
I ruchem głowy wskazał na pana Noirtier, który nieporuszony siedział w swoim fotelu i obserwował tę okropną scenę, nie tracąc z niej żadnego słowa i ani żadnego ruchu.
— Gdzie jest ta lemoniada? — zapytał natychmiast lekarz.
— W karafce, w kuchni.
— Czy chce pan żebym poszedł i przyniósł ją tutaj, doktorze? — zapytał Villefort.
— Nie trzeba, niech pan tu zostanie i postara się, aby chory wypił resztę tej wody. Ja sam po nią pójdę.
D’Avrigny skoczył do drzwi, otworzył je i zbiegając po schodach dla służby, o mało nie przewrócił pani de Villefort, która także szła do kuchni.
Pani de Villefort krzyknęła.
D’Avrigny zupełnie nie zwrócił na to uwagi i kierowany jedną myślą zbiegał po kilka schodów naraz. Wpadł do kuchni i spostrzegł karafkę, która opróżniona w trzech czwartych, stała na tacy.
Rzucił się na nią jak orzeł na swoją zdobycz.
Pobiegł znowu na górę i zdyszany wpadł do pokoju.
Pani de Villefort wracała powoli po schodach do swoich pokojów.
— Czy to była ta karafka? — zapytał lekarz. — I to ta sama lemoniada, którą piłeś?
— Tak mi się wydaje.
— Jaki smak miała?
— Gorzki.
Lekarz nalał kilka kropel lemoniady na dłoń, dotknął jej wargami, wypłukał nimi usta, jakby kosztował wina, po czym wypluł do kominka.
— Niewątpliwie ta sama — rzekł. — Czy pan także ją pił, panie Noirtier?
— Tak — odpowiedział starzec.
— I także pan czuł, że była gorzka?
— Tak.
— Och, panie doktorze — zawołał Barrois. — Znowu mi to wraca! O Boże wszechmogący, zlituj się nade mną!
— Gdybym miał jakiś środek, żeby wpuścić mu powietrze do płuc — rzekł lekarz rozglądając się wkoło — może w ten sposób zapobiegłbym uduszeniu. Ale nie ma nic! Nic!
— O, mój panie! — krzyczał Barrois. — Pozwoli mi pan tak umrzeć? Umieram! Boże mój! Umieram!
— Pióro, pióro, dajcie pióro! — zawołał lekarz.
Spostrzegł pióro na stole.
Próbował włożyć pióro w usta chorego, który w konwulsjach daremnie starał się zwymiotować, ale szczęki miał tak zaciśnięte, że włożenie pióra okazało się niemożliwe.
Ten atak był dużo silniejszy od pierwszego. Barrois zsunął się z kanapy na ziemię i zesztywniał.
Lekarz, nie mogąc w żaden sposób ulżyć jego cierpieniu, pozostawił go na podłodze i zbliżył się do Noirtiera:
— Jakże się pan czuje, dobrze? — zapytał pospiesznie cichym głosem.
— Tak.
— Lekko w żołądku, czy czuć jakiś ciężar? Lekko?
— Tak.
— Czy tak jak po pigułce, którą pan bierze co niedziela, jak panu zaleciłem?
— Tak.
— Czy Barrois przyrządził dla pana lemoniadę?
— Tak.
— Czy to pan pozwolił mu się jej napić?
— Nie.
— Czy pan de Villefort?
— Nie.
— Pani de Villefort?
— Nie.
— Więc zapewne Valentine?
— Tak.
Wtem Barrois wydał z siebie westchnięcie i jego szczęki rozwarły się z chrzęstem, co zwróciło uwagę lekarza; zostawił pana Noirtier i pobiegł do chorego.
— Mój Barrois — rzekł lekarz — czy możesz mówić?
Barrois niezrozumiale wybełkotał kilka słów.
— Spróbuj mój przyjacielu, postaraj się.
Barrois otworzył przekrwione oczy.
— Kto zrobił lemoniadę?
— Ja.
— Czy od razu po zrobieniu zaniosłeś ją do pana?
— Nie. Zostawiłem w oficynie, bo mnie zawołano.
— Kto ją tu przyniósł?
— Panna Valentine.
Lekarz klepnął się w czoło.
— O mój Boże! Mój Boże — mruknął do siebie.
— Panie doktorze, panie doktorze — zawołał Barrois, czując, że zbliża się trzeci atak.
— Przyniosą mi dziś ten emetyk, czy nie? — krzyknął lekarz.
— Oto przynoszę całą szklankę — rzekł Villefort, wchodząc.
— A kto go przygotował?
— Chłopiec aptekarski, który ze mną przyszedł.
— Napij się.
— Nie mogę, doktorze, już za późno; gardło mam ściśnięte; duszę się! Moje serce! I głowa!... Co za piekło!... Długo jeszcze będę tak cierpiał?
— Nie, mój przyjacielu — rzekł lekarz. — Za chwilę przestaniesz cierpieć.
— Ach rozumiem! — zawołał nieszczęśnik. — O mój Boże, zmiłuj się nade mną!
Wydał z siebie krzyk i upadł na wznak jakby powalony piorunem.
Lekarz przyłożył rękę do jego serca, a do ust zbliżył lusterko.
— I co? — zapytał Villefort.
— Niech pan idzie do kuchni i każe mi natychmiast przynieść syropu fiołkowego.
Villefort wyszedł w jednej chwili.
— Niech pan się nie obawia, panie Noirtier — rzekł lekarz. — Przeniosę chorego do innego pokoju i upuszczę mu krew; przecież tego rodzaju ataki to przerażający widok.
Wziął Barroisa pod ręce i przeciągnął go do sąsiedniego pokoju; ale natychmiast wrócił do Noirtiera, by zabrać resztę lemoniady.
Noirtier przymknął prawe oko.
— Valentine? Pragnie pan widzieć Valentine, czy tak? — zapytał lekarz. — Zaraz powiem, żeby ją do pana przysłano.
Villefort już wracał i lekarz spotkał go na korytarzu.
— No i jak? — zapytał.
— Chodźmy — rzekł lekarz.
I wprowadził Villeforta do pokoju.
— Wciąż jeszcze nieprzytomny? — zapytał prokurator.
— On umarł.
Villefort cofnął się kilka kroków, złapał się za głowę i patrząc na zmarłego, rzekł z niekłamanym współczuciem:
— Umarł tak prędko...
— Tak, bardzo prędko, prawda? — rzekł lekarz — Ale nie powinno to pana dziwić, bo i państwo de Saint-Méran poumierali prędko. O, w tym domu bardzo prędko się umiera, panie Villefort!
— Jak to — zawołał prokurator struchlały i zmieszany jednocześnie. — Znowu pan wraca do tej okropnej historii?
— Znowu, drogi panie, znowu! — rzekł uroczyście d’Avrigny. — Bo ta historia wciąż zaprząta moje myśli i może być pan pewien, że tym
Uwagi (0)