Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Hrabia wstał, podszedł do niej, wziął za rękę i rzekł po grecku:
— Odpocznij, drogie dziecko i niech pokrzepi cię myśl, że Bóg karze zdrajców.
— Potworna historia — rzekł Albert przerażony bladością Hayde. — Teraz wyrzucam sobie, że byłem ciekawy w tak okrutny sposób.
— Nic nie szkodzi — odpowiedział Monte Christo.
I kładąc rękę na głowie dziewczyny, rzekł:
— Hayde jest odważną kobietą, i często opowiadanie o tych tragicznych wypadkach przynosi jej ulgę.
— To dlatego, mój panie — odpowiedziała żywo dziewczyna — że moje cierpienia przypominają mi o twojej dobroci.
Albert spojrzał z zaciekawieniem na dziewczynę, nie opowiedziała bowiem jeszcze tego, co najgoręcej pragnął usłyszeć: jak stała się niewolnicą hrabiego.
Hayde wyczytała to samo pragnienie z oczu obu mężczyzn. I podjęła opowiadanie:
— Gdy moja matka odzyskała zmysły, znajdowałyśmy się przed obliczem seraskiera.
— Zabij mnie — rzekła matka — nie pozwól zhańbić honoru wdowy po Alim.
— Nie do mnie powinnaś się zwracać — odparł Kurszyd.
— Do kogo więc?
— Do twojego nowego pana.
— Kim on jest?
— Oto on.
— I w tej chwili Kurszyd wskazał na jednego z tych, którzy najbardziej przyczynili się do śmierci mojego ojca — dodała dziewczyna z ponurym gniewem.
— A więc — zapytał Albert — stałyście się własnością tego człowieka?
— Nie — odpowiedziała Hayde. — Nie miał śmiałości zatrzymać nas przy sobie. Sprzedał nas handlarzom niewolników, którzy podążali do Konstantynopola. Przebyłyśmy Grecję i umierające dotarłyśmy do bram sułtana. Kłębiący się tłum ciekawskich rozstąpił się; nagle moja matka, przenosząc wzrok w kierunku, w którym zwrócone były spojrzenia tłumu, krzyknęła i padła, pokazując mi wiszącą nad bramą głowę.
Pod głową tą widniał napis:
Oto głowa Alego Tebelina, paszy Janiny.
Płacząc, starałam się podnieść moją matkę: już nie żyła!
Zaprowadzono mnie na targ i sprzedano bogatemu Ormianinowi, który przyjął nauczycieli i kazał mnie uczyć, a gdy miałam trzynaście lat, sprzedał mnie sułtanowi Mahmudowi.
— Od którego ja — rzekł Monte Christo — odkupiłem ją, jak już panu mówiłem, za szmaragd podobny do tego, w którym trzymam pastylki haszyszu.
— Jesteś dobry i wielki, mój panie — rzekła Hayde, całując dłoń hrabiego — jestem szczęśliwa, że należę do ciebie.
Albert był oszołomiony tym wszystkim, co usłyszał.
— Niech pan wypije swoją kawę — rzekł hrabia. — Opowieść skończona.
Franz wyszedł z pokoju Noirtiera chwiejąc się na nogach i tak znękany, że serce Valentine ścisnął żal.
Villefort, który przez cały czas wyjąkał zaledwie kilka słów zaszył się w swoim gabinecie, a dwie godziny potem odebrał list następującej treści:
Po tym, co się okazało, pan Noirtier de Villefort nie może się spodziewać, aby związek między jego rodziną i rodziną pana d’Epinay mógł dojść do skutku. Pan Franz d’Epinay przerażony jest faktem, że pan de Villefort, który musiał znać opowiedziane dziś wypadki, nie uprzedził go o nich.
Ktokolwiek widziałby w tej chwili, jak ten cios zdruzgotał prokuratora, nie uwierzyłby, że był on już na ten cios przygotowany. On sam nigdy by nie pomyślał, że jego ojciec posunie się do tego stopnia w swojej szczerości albo raczej bezwzględności, by opowiedzieć podobną historię. To prawda, że pan Noirtier miał raczej wzgardliwy stosunek do opinii swojego syna, nigdy też nie przedstawił mu jasno przebiegu zdarzeń, Villefort myślał więc zawsze, że generał de Quesnel, czy też jak kto woli — baron d’Epinay, w zależności od tego, jak się nazywał, czy jak nazywali go inni, został zamordowany, a nie zginął w pojedynku.
List ten tak ostry, choć napisany przez młodego człowieka, do tej pory pełnego szacunku, zranił śmiertelnie dumę Villeforta.
Ledwie wszedł do gabinetu, pojawiła się tam również jego żona.
Wyjście Franza wezwanego do pana Noirtier tak dalece wszystkich zdumiało, że położenie pani de Villefort, która została sama z notariuszem i świadkami, z minuty na minutę stawało się coraz bardziej kłopotliwe. W końcu pani Villefort powzięła decyzję i wyszła, oświadczając, że idzie sprawdzić, co się stało. Pan de Villefort oznajmił jej tylko, że na skutek rozmowy, jaką przeprowadził z ojcem i z panem d’Epinay, narzeczeństwo Valentine z Franzem zostało zerwane.
Nie sposób było przekazać taką wiadomość oczekującym, dlatego też, wchodząc, pani de Villefort oświadczyła jedynie, iż spisanie intercyzy musi zostać odłożone na kilka dni, bo pan Noirtier dostał na początku spotkania ataku apopleksji. Wiadomość ta, jakkolwiek nieprawdziwa, wydała się zebranym osobliwie pasować do dwóch poprzednich nieszczęść tego samego rodzaju; słuchacze, spojrzeli po sobie zdziwieni i odeszli, nie rzekłszy ani słowa.
Valentine tymczasem, nieco przestraszona, ale szczęśliwa, uściskała i podziękowała słabemu starcowi, co jednym ruchem zerwał cały ten łańcuch, jak się jej zdawało niemożliwy do zerwania i poprosiła następnie o pozwolenie odejścia do siebie, by móc wypocząć. Noirtier skinieniem zezwolił jej na to.
Valentine jednak, zamiast wrócić do siebie, przeszła przez korytarz i małymi drzwiczkami czmychnęła do ogrodu. Pośród tylu zdarzeń, tak nieprzerwanie po sobie następujących, jej serce ogarnęła głucha trwoga. Obawiała się, że lada chwila przyjdzie Morrel blady i groźny jak laird Ravenswood z Łucji z Lammermooru.
W rzeczy samej powinna była iść już do kraty ogrodowej. Maksymilian domyślał się już przebiegu zdarzeń. Widział, jak Franz wraz z panem Villefort opuszczali cmentarz, i poszedł za nimi; widział jak Franz wszedł, widział także, jak wyszedł, po czym wrócił znowu z Albertem i Château-Renaudem. Przeczuwał już, że nie może mieć żadnych złudzeń. Udał się więc w umówione miejsce, gotowy na wszystko i pewien, że przy najbliższej sposobności Valentine przybiegnie na spotkanie. Nie zawiódł się. Wypatrując przez szparę dojrzał w końcu dziewczynę, która nie stosując żadnych środków ostrożności, biegła ku niemu. Już pierwszy rzut oka na nią sprawił, że Maksymilian uspokoił się, a po pierwszym słowie podskoczył z radości:
— Ocaleni! — wykrzyknęła Valentine.
— Ocaleni! — powtórzył Morrel, nie dowierzając swojemu szczęściu. — Ale kto nas ocalił?
— Mój dziadek. O, pokochaj go, drogi Morrelu!
Morrel przysiągł, że będzie kochać starca z całej duszy. Przysięga nie była trudna, bo w tej chwili nie kochał go jak przyjaciela, czy jak ojca, ale wielbił jak bóstwo.
— Jak to się mogło stać? — zapytał Morrel. — Jakiego użył środka?
Valentine otworzyła już usta, by wszystko opowiedzieć. Pomyślała jednak, że w głębi tej strasznej tajemnicy jest przecież coś, co nie dotyczy tylko jej dziadka.
— Opowiem ci wszystko później.
— Kiedy?
— Gdy zostanę twoją żoną.
Zamknąwszy temat tym sposobem, mogła Maksymiliana owinąć sobie wkoło palca; przystał więc na to, że na razie musi się zadowolić tym, co mu opowiedziała. Nie chciał jednak odejść, dopóki Valentine nie przyrzekła, że przyjdzie na spotkanie również nazajutrz wieczorem.
Świat nagle zmienił się w jej oczach. Łatwiej było jej teraz uwierzyć, że wyjdzie za Maksymiliana, niż jeszcze przed godziną uwierzyć, że nie będzie poślubiona Franzowi.
W tym czasie pani de Villefort udała się do Noirtiera.
Noirtier spojrzał na nią ponurym i surowym wzrokiem, jakim miał zwyczaj ją witać.
— Drogi ojcze — rzekła. — Nie muszę ci oznajmiać, że narzeczeństwo Valentine zostało zerwane, ponieważ zerwanie to dokonało się tutaj.
Noirtier siedział niewzruszony.
— Nie wiedziałeś jednak ojcze — rzekła następnie pani de Villefort — że ja byłam zawsze przeciwna temu małżeństwu, i że miało być ono zawarte wbrew mojej woli.
Noirtier spojrzał na synową, oczekując wyjaśnień.
— Teraz gdy małżeństwo, które napawało cię taką odrazą, zostało zerwane, ośmielę się przedstawić ojcu prośbę, bo ani mój mąż, ani Valentine nie odważą się z nią zwrócić.
Noirtier zapytał wzrokiem, jaka to prośba.
— Przychodzę cię prosić, ojcze — ciągnęła pani Villefort — ponieważ ja jedna mogę zwrócić się do ciebie o to jako osoba całkiem niezainteresowana; otóż przychodzę cię prosić, abyś przywrócił swojej wnuczce cały majątek, nie mówię o przywróceniu łask, bo wiem, że tego nigdy jej nie odmówiłeś.
Na chwilę we wzroku Noirtiera pojawiło się wahanie; szukał przyczyn uzasadniających tę prośbę, ale ich nie znalazł.
— Czy mogę mieć nadzieję — rzekła pani de Villefort — że twoje zamiary, ojcze, są zgodne z moją prośbą?
— Tak — odpowiedział Noirtier.
— W takim razie — rzekła pani de Villefort — odchodzę wdzięczna i uszczęśliwiona.
Nazajutrz Noirtier kazał wezwać notariusza, pierwszy testament został zniszczony, a spisany nowy, w którym zapisywał cały majątek Valentine, pod warunkiem, że wnuczka nie opuści dziadka.
Kilka osób obliczyło, że panna Villefort, dziedziczka państwa de Saint-Méran łącznie z majątkiem swojego dziadka będzie miała w przyszłości około trzystu tysięcy liwrów rocznego dochodu.
W tym czasie, gdy u państwa de Villefort ważyły się losy planowanego małżeństwa, hrabia Morcerf złożył wizytę panu Danglars.
Dla okazania Danglarsowi szacunku Morcerf włożył na siebie paradny mundur generalski, przypiął do niego wszystkie swoje ordery i kazał zaprzęgnąć najlepsze konie.
Tak wystrojony pojechał na ulicę Chaussée d’Antin i kazał oznajmić swoje przybycie Danglarsowi. Danglars obliczał właśnie miesięczny bilans. Nie był to najlepszy moment: od jakiegoś czasu owe obliczenia wprawiały bankiera w zły humor. I dlatego na widok swojego dawnego przyjaciela, Danglars przybrał wyniosłą minę i rozparł się wygodnie w fotelu.
Morcerf przeciwnie, zwykle nadęty, dziś był wesoły i serdeczny. Naturalnie był pewny, że jego propozycja spotka się z jak najlepszym przyjęciem i nie bawiąc się w dyplomację, od razu przystąpił do rzeczy.
— Oto przyszedłem baronie, by załatwić to, co już od dawna chodzi nam po głowach i o czym już kiedyś rozmawialiśmy...
Morcerf spodziewał się, że po tych słowach bankier rozpromieni się, wyniosłość jego tłumaczył sobie bowiem własnym długim milczeniem; niewiarygodne, ale twarz Danglarsa stała się jeszcze bardziej nieprzystępna i oziębła.
Oto dlaczego Morcerf przerwał w połowie zdania.
— O czym to kiedyś rozmawialiśmy, hrabio? — zapytał bankier, jakby starając się na próżno zrozumieć, o co generałowi chodzi.
— O, widzę — rzekł hrabia — że jest pan formalistą, mój szanowny panie, i przypominasz mi, iż ceremonia musi się odbywać według wszelkich obrządków. Bardzo dobrze! Proszę mi darować, ale ponieważ mam tylko jednego syna i pierwszy raz w życiu myślę o ożenieniu go, więc nie mam w tym jeszcze dostatecznej wprawy, ale... przechodzę do rzeczy.
To powiedziawszy, Morcerf wstał, uśmiechając się sztucznie, ukłonił się głęboko i rzekł:
— Baronie, mam zaszczyt prosić pana o rękę pańskiej córki, panny Eugenii Danglars, dla mojego syna, wicehrabiego Alberta de Morcerf.
Danglars jednak, zamiast przyjąć to oświadczenie przychylnie, czego też spodziewał się Morcerf, zmarszczył brwi i nie prosząc nawet hrabiego, który stał przed nim, by znowu usiadł, rzekł:
— Panie hrabio, zanim panu odpowiem, muszę się namyślić.
— Jak to namyślić?! — zawołał Morcerf coraz bardziej zdziwiony. — Przez osiem lat, odkąd po raz pierwszy mówiliśmy o tym związku, mało miał pan czasu do namysłu?
— Panie hrabio — rzekł Danglars. — Codziennie zdarza się coś, co sprawia, że raz podjęte i przemyślane decyzje wymagają ponownego rozważenia.
— Pan wybaczy — przerwał Morcerf — ale czy my nie odgrywamy tutaj jakiejś komedii?
— Jak to komedii?
— Widział się pan z hrabią de Monte Christo?
— Widuję się z nim bardzo często — rzekł Danglars, poprawiając żabot — to mój dobry przyjaciel.
— Otóż ostatnio, kiedy go pan widział, powiedział mu pan, iż chyba zapomniałem o wspomnianym małżeństwie lub wykazuję w tym względzie niezdecydowanie.
— To prawda.
— Dlatego też przyszedłem. Nie zapomniałem i nie jestem niezdecydowany, jak pan widzi, skoro przychodzę tu i nalegam, by dotrzymał pan słowa.
Danglars nic nie odpowiedział.
— Czyżby właśnie zmienił pan zdanie? — dodał Morcerf. — Czy też zmusił mnie pan do powtórzenia mojej prośby, by dla własnej przyjemności mnie upokorzyć?
Danglars zrozumiał, iż jeśli dalej będzie prowadził rozmowę tonem takim, jakim ją rozpoczął, skutki mogą być dla niego opłakane.
— Panie hrabio — rzekł. — Ma pan prawo dziwić się mojej rezerwie, rozumiem to. Niech mi pan jednak uwierzy, że mnie samego bardzo to martwi; ale zmuszają mnie do tego nader ważne okoliczności.
— Co za puste słowa, mój kochany panie — rzekł hrabia. — Mógłby pan nimi zbyć pierwszego lepszego; ale ja nie jestem pierwszym lepszym i kiedy ktoś taki jak ja, przychodzi do kogoś i przypomina o danym słowie, a ten ktoś słowa nie dotrzymuje, mam prawo w miejsce pustych słów żądać wyjaśnienia powodów.
Danglars był tchórzem, nie chciał jednak za takiego uchodzić. Uraził go też ton Morcerfa.
— Toteż, kochany hrabio, powodów mi nie brakuje — odpowiedział — ale...
— Co pan przez to rozumie?
— Że trudno by mi je było wyjawić.
— Rozumie pan jednak — rzekł Morcerf — że nie może mnie zadowolić pańskie milczenie; i jedna tylko rzecz zdaje się być oczywista w całej tej sprawie: odmawia pan związania się z moją rodziną.
— O nie, bynajmniej, proszę pana — rzekł Danglars. — Ja tylko wstrzymuję się na razie od ostatecznej decyzji. To wszystko.
— Nie sądzę jednak, by pan przypuszczał, że ulegnę pańskim kaprysom i będę spokojnie, z pokorą oczekiwał, aż mnie pan przywróci do łask i względów?
— Jeżeli więc, panie hrabio, nie chce pan czekać, możemy uznać nasze projekty za niebyłe.
Hrabia, z natury dumny i porywczy, przygryzł wargi do krwi, by nie wybuchnąć. Zrozumiał jednak, że w podobnych okolicznościach byłoby to śmieszne z jego strony. Kierował się już ku wyjściu z salonu, gdy wtem rozmyślił się nagle i zawrócił.
Jego czoło zachmurzyło się, ale nad jego obrażoną dumą zaczęły brać górę oznaki jakiegoś niejasnego niepokoju.
— Niech pan posłucha, drogi panie Danglars —
Uwagi (0)