Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Franz opadł bezwładnie na fotel.
Villefort otwarł drzwi i uciekł: obawiał się, że byłby zdolny zadławić w straszliwym starcu tę resztkę istnienia, która wciąż jeszcze tliła się w jego sercu.
Pan Cavalcanti, ojciec Andrei, odjechał, by ponownie podjąć służbę, jednakże nie w armii Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austriackiego, lecz przy ruletce w Lukce, miejscowości kuracyjnej, gdzie należał do najgorliwszych dworzan.
Nie trzeba dodawać, iż z najdokładniejszą skrupulatnością wybrał, co do grosza, całą sumę przyznaną mu na podróż oraz wynagrodzenie za godny i pełen majestatu sposób, w jaki odegrał rolę ojca.
Wraz z tym odjazdem Andrea otrzymał wszystkie papiery świadczące o tym, że miał honor być synem margrabiego Bartolomea i margrabiny Leonory Corsinari. Zadomowił się mniej więcej w tym paryskim towarzystwie, które tak łatwo przyjmuje cudzoziemców i obchodzi się z nimi, ceniąc każdego nie wedle tego, kim jest, ale wedle tego, za i kogo chce uchodzić. Wreszcie — czegóż to w Paryżu wymaga się od młodzieńca? Żeby używał w miarę poprawnego języka, przyzwoicie się ubierał, grał śmiało i płacił złotem. Nie ulega wątpliwości, że od cudzoziemca wymagają mniej jeszcze niż od Paryżanina. Już po dwóch tygodniach więc Andrea zdobył sobie wcale niezłą pozycję; nazywano go panem hrabią, mówiono, że ma pięćdziesiąt tysięcy liwrów rocznego dochodu i powiadano, iż ojciec jego jest w posiadaniu niezmiernych skarbów ukrytych gdzieś w kamieniołomach Saravezza.
Pewien uczony, przy którym była mowa na temat tychże kamieniołomów, zapewnił, iż je widział, co nadało ogromnej wagi niepewnym dotychczas stwierdzeniom i nabrały one odtąd rzeczywistego charakteru.
Tak się sprawy miały w kręgu paryskiej socjety, do którego wprowadziliśmy naszego czytelnika, gdy pewnego wieczoru Monte Christo odwiedził pana Danglarsa. Nie zastał go w domu, zaproszono więc hrabiego do baronowej, która naturalnie wizytę przyjęła.
Od obiadu w Auteuil i wypadków, które po nim nastąpiły, pani Danglars reagowała swego rodzaju niespokojnym drżeniem, ilekroć wymawiano nazwisko Monte Christo.
Kiedy brzmienie jego nazwiska nie było zwiastunem przybycia samego hrabiego, wtedy to bolesne uczucie wzmagało się jedynie, jeśli zaś hrabia zjawiał się, otwarta jego osoba, oczy błyszczące, uprzejmość, grzeczność nadzwyczajna dla pani Danglars, rozpraszały najmniejsze cienie jej obaw. Zdawało się baronowej rzeczą niepodobną, aby człowiek o tak zachwycającej powierzchowności mógł w stosunku do niej żywić jakieś złe zamiary; zresztą najbardziej nawet zepsute serce nie wierzy w zło, którego nie może usprawiedliwić jakimś interesem. Zło bezużyteczne i bezpodstawne odstręcza samo przez się jako niedorzeczność.
Gdy hrabia wszedł do buduaru, dokąd wprowadziliśmy już raz naszego czytelnika, zastał baronową, jak niespokojnie przeglądała rysunki swojej córki, pokazane już wcześniej młodemu panu Cavalcanti. Jak zwykle zadrżała na wzmiankę nazwiska hrabiego, ale mimo zmieszania przyjęła go z uśmiechem.
Hrabia jednym rzutem oka pojął całą scenę.
Przy baronowej, która w pozycji półleżącej spoczywała na kozetce, siedziała Eugenia; Cavalcanti stał.
Ubrany na czarno niczym bohater Goethego, w lakierowanych trzewikach i ażurowych białych pończochach, przeciągał białą, dosyć starannie wypielęgnowaną ręką po swoich blond włosach, wśród których pobłyskiwał diament; w próżności swej bowiem, młodzieniec, mimo rad hrabiego, nie oparł się pokusie włożenia go na mały palec.
Ruchowi temu towarzyszyły zabójcze spojrzenia wymierzone w pannę Danglars oraz czułe westchnienia wysyłane w tę samą stronę.
Panna Danglars nie zmieniła się wcale; wciąż była piękna, zimna i szydercza. Żadne spojrzenie, żadne z westchnień Andrei nie uszło jej uwagi; rzekłbyś jednak, że ześlizgiwały się jak po pancerzu Minerwy.
Eugenia skłoniła się chłodno hrabiemu i korzystając z pierwszych konwencjonalnych zdań rozmowy, zniknęła w swoim salonie do nauki, skąd wkrótce dały się słyszeć dwa wesołe głosy połączone z dźwiękami fortepianu. Monte Christo zrozumiał, że panna Danglars woli towarzystwo panny Ludwiki d’Armilly, swojej nauczycielki śpiewu, od towarzystwa jego i pana Cavalcanti.
Rozmawiając z panią Danglars i udając, że jest całkowicie pod urokiem tej konwersacji, hrabia przyglądał się zachowaniu pana Andrei: Andrea podszedł do drzwi i z uwielbieniem nasłuchiwał dochodzącej zza nich muzyki, nie mogąc się zdobyć na przekroczenie progu.
Wkrótce powrócił bankier. Pierwsze jego spojrzenie przeznaczone było dla Monte Christa, ale już następne dla Andrei. Żonę powitał w sposób typowy dla niektórych mężów, którego to sposobu żaden kawaler pojąć nie zdoła, dopóki nie ukaże się obszerny kodeks małżeńskich stosunków.
— Cóż to, panny nie zaprosiły pana do swojego towarzystwa? — zapytał Danglars Andrei.
— Niestety nie — odpowiedział Andrea, wzdychając bardziej jeszcze wymownie niż poprzednio.
Danglars natychmiast podszedł do drzwi salonu i otworzył je. Dziewczęta siedziały przy fortepianie na jednej kanapce. Każda z nich grała jedną ręką; ćwiczenie to powtarzały często i doszły już do niezwykłej wprawy w jego wykonywaniu. W ramie otwartych drzwi tworzyły jakby pełen uroku obraz rodzajowy, podobny do tych, jakie się często maluje w Niemczech.
Ludwika była drobną, szczupłą blondynką o wyglądzie wróżki. Miała bujne, kręcone włosy opadające puklami na nieco przydługą szyję, w czym przypominała Madonny z obrazów Perugina. Oczy miała jakby przymglone zmęczeniem. Mówiono, że ma słabe płuca i że pewnego dnia umrze, śpiewając operową arię.
Monte Christo rzucił szybkie i ciekawe spojrzenie w głąb tego gyneceum; pierwszy raz widział pannę d’Armilly, chociaż tak często mówiono o niej w tym domu.
— Czyżbyśmy zostali wykluczeni z towarzystwa muzycznego? — zapytał baron córkę.
Poprowadził młodzieńca do saloniku i czy to przypadkiem, czy umyślnie, zamknął drzwi za Andreą w taki sposób, że ani Monte Christo, ani baronowa ze swoich miejsc nie mogli już nic więcej dojrzeć; ale skoro sam pan Danglars go tam wprowadził, pani Danglars nie zwróciła na to uwagi.
Wkrótce też hrabia usłyszał głos Andrei śpiewającego przy akordach fortepianu jakąś korsykańską piosenkę.
Gdy hrabia przysłuchiwał się z uśmiechem piosence — zapomniał o Andrei, a przyszedł mu na myśl Benedetto — pani Danglars zaś wychwalała przed nim opanowanie męża, który tego ranka z powodu bankructwa w Mediolanie stracił jakieś trzysta do czterystu tysięcy franków.
Rzeczywiście, pochwała była zasłużona, hrabia bowiem, gdyby nie dowiedział się o tym od samej baronowej, czy też w jakiś inny, tylko sobie znany sposób, nie wyczytałby niczego z twarzy barona.
„To dobrze — pomyślał hrabia w duchu. — Zaczyna ukrywać swoje straty, a jeszcze przed miesiącem chełpił się nimi”.
Po czym rzekł głośno:
— Droga pani, pan Danglars tak dobrze zna giełdę, że zawsze zdoła odzyskać, to co stracił.
— Widzę, że podziela pan powszechne, choć błędne przekonanie — rzekła pani Danglars.
— Jakież to przekonanie? — zapytał Monte Christo.
— Że pan Danglars gra na giełdzie, podczas gdy on wcale nie gra.
— A tak! Rzeczywiście przypominam sobie, że pan Debray mówił mi... a właśnie, co się z nim dzieje? Nie widziałem go od trzech czy czterech dni.
— I ja go nie widziałam — rzekła pani Danglars z osobliwym spokojem. — Ale zaczął pan jakieś zdanie i nie dokończył.
— Jakie zdanie?
— Że pan Debray mówił panu...
— A tak... pan Debray mówił mi, że to pani oddaje się demonowi gry.
— Tak, przyznaję, że przez jakiś czas sprawiało mi to przyjemność — rzekła pani Danglars — ale już mnie to nie bawi.
— I niesłusznie, proszę pani. Mój Boże, fortuna kołem się toczy; ja, gdybym był kobietą, a przypadkiem jeszcze żoną bankiera, oczywiście nie przestawałbym ufać szczęściu mego męża, bo jak sama pani wie, w spekulacjach wszystko zależy od szczęścia. Ale, jak powiadam, chociaż ufałbym zupełnie szczęściu mego męża, jednak chciałbym sobie zapewnić niezależny majątek, nawet gdyby przyszło mi zaryzykować wszystko, powierzając swoje interesy nieznanej mi osobie.
Pani Danglars mimo woli zarumieniła się.
— Proszę tylko pomyśleć — rzekł Monte Christo, udając, że niczego nie spostrzegł. — Wczoraj podobno ktoś zrobił całkiem niezły interes na akcjach neapolitańskich.
— Nie mam ich — odpowiedziała żywo baronowa — i nigdy ich nie miałam. Ale doprawdy, przestańmy już mówić o giełdzie, panie hrabio, wyglądamy bowiem jak dwaj maklerzy giełdowi; pomówmy raczej o tych biednych Villefortach, tak ciężko doświadczanych przez los.
— Cóż im się stało? — zapytał Monte Christo z dobrze udaną naiwnością.
— Musiał pan o tym słyszeć. Kilka dni po śmierci pana de Saint-Méran przyjechała margrabina, po czym i ona zmarła.
— A tak — rzekł Monte Christo. — Słyszałem o tym, ale jak powiada Klaudiusz w Hamlecie, takie jest prawo natury: rodzice umierają przed dziećmi i dzieci po nich płaczą, po czym same umrą przed własnymi dziećmi i również będą opłakiwane przez swoich potomków.
— Ale to jeszcze nie wszystko.
— Jak to nie wszystko?
— Otóż, z pewnością wie pan, że mieli wydać córkę za mąż...
— Za pana d’Epinay... czy małżeństwo nie doszło do skutku?
— Podobno wczoraj rano d’Epinay zwrócił dane im słowo.
— Doprawdy?... A znane są przyczyny tego zerwania?
— Nie.
— Coś podobnego! Jakże pan de Villefort znosi wszystkie te nieszczęścia?
— Jak zawsze, ze spokojem filozofa.
W tej chwili wszedł pan Danglars.
— Jak to — rzekła baronowa — zostawiłeś pana Cavalcanti samego ze swoją córką?
— I z panną d’Armilly — rzekł bankier — Za kogóż ty ją masz?
Po czym, zwracając się do Monte Christa, rzekł:
— Czarujący młodzieniec ten książę Cavalcanti, nieprawdaż, hrabio? Tylko czy on rzeczywiście jest księciem?
— Za to nie mogę ręczyć — odpowiedział Monte Christo. — Jego ojca przedstawiono mi jako margrabiego, pan Andrea zatem powinien być hrabią; zdaje mi się jednak, że on sam nie wykazuje wielkich pretensji do tego tytułu.
— A to czemu? — zaoponował baron. — Jeżeli jest księciem, to nie ma racji, że się tym nie chlubi. Należy cenić swą godność. Ja sam nie lubię bardzo, gdy ktoś się wypiera własnego pochodzenia.
— Ale pan jest prawdziwym demokratą — rzekł z uśmiechem Monte Christo.
— Zauważ jednak, na co się narażasz — rzekła baronowa — gdyby pan de Morcerf przyszedł tu przypadkiem, zastałby pana Cavalcantiego w pokoju, do którego, on — narzeczony Eugenii, nigdy nie otrzymał prawa wstępu.
— Dobrze się wyraziłaś moja droga, że przypadkiem — odpowiedział bankier — bo też rzeczywiście chyba przypadek musiałby sprawić, by tak rzadki gość się tu zjawił.
— A jednak, gdyby przyszedł i zastał tego młodzieńca u naszej córki, byłby raczej niezadowolony.
— On! Dobry Boże! Bardzo się mylisz, moja droga, pan Albert nie zaszczyci nas raczej uczuciem zazdrości o swoją narzeczoną, aż tak bardzo jej nie kocha. Zresztą, co mnie obchodzi, czy będzie zadowolony czy nie.
— A jednak sprawy zaszły już tak daleko...
— O tak, sprawy zaszły już bardzo daleko, tak daleko, że na balu u swojej matki pan de Morcerf raz tylko zatańczył z moją córką, a pan Cavalcanti tańczył z nią trzy razy i wicehrabia wcale tego nie zauważył.
— Pan wicehrabia Albert de Morcerf! — zaanonsował lokaj.
Baronowa pospiesznie wstała. Chciała pójść do saloniku, by powiadomić córkę, ale pan Danglars przytrzymał ją za ramię.
— Daj spokój — rzekł.
Baronowa spojrzała na niego zdziwiona.
Monte Christo udał, że nie widział całej tej sceny.
Albert wszedł, a wyglądał dziś pięknie i był wyjątkowo radosny. Ukłonił się szarmancko pani Danglars, barona powitał poufale, a hrabiego przyjaźnie; następnie zwrócił się do baronowej:
— Czy wolno mi zapytać panią, jak samopoczucie panny Eugenii?
— Wyśmienicie, proszę pana — odpowiedział żywo pan Danglars — Właśnie w tej chwili zajęta jest muzyką w saloniku z panem Cavalcanti.
Albert pozostał niewzruszony i obojętny; może w duchu się zirytował, ale czuł na sobie spojrzenie Monte Christa.
— Pan Cavalcanti śpiewa bardzo pięknym tenorem — rzekł — a panna Eugenia ma wspaniały sopran, nie wspominając nawet, że gra na fortepianie jak sam Thalberg. To musi być prześliczny koncert.
— Rzeczywiście, zgadzają się wybornie — odparł Danglars.
Albert, zdawało się, nie dostrzegł tego dwuznacznika, tak grubiańskiego, że pani Danglars się zarumieniła.
— Ja także — rzekł następnie młodzieniec — jestem muzykalny, tak przynajmniej twierdzili moi nauczyciele; dziwna rzecz jednak, bo jak dotąd głos mój nie zgodził się z żadnym głosem, a zwłaszcza z sopranem.
Danglars uśmiechnął się z lekka, co miało znaczyć: „A złość się, złość!”.
— Toteż książę z moją córką wzbudzili wczoraj powszechny zachwyt — rzekł, licząc zapewne, że w ten sposób osiągnie swój cel. — Nie było pana wczoraj, panie de Morcerf?
— Jaki książę? — zapytał Albert.
— Książę Cavalcanti — odpowiedział Danglars, tytułując uparcie młodzieńca w ten właśnie sposób.
— A, przepraszam — rzekł Albert. — Nie wiedziałem, że jest księciem. Aha, to książę Cavalcanti śpiewał wczoraj z panną Eugenią? Rzeczywiście musiało to być zachwycające, i mocno żałuję, że nie słyszałem. Nie mogłem jednak skorzystać wczoraj z państwa zaproszenia, musiałem bowiem towarzyszyć matce mojej w odwiedzinach u pani baronowej de Château-Renaud, gdzie występ mieli śpiewacy niemieccy.
Po chwili milczenia Albert jak gdyby nigdy nic zapytał:
— Czy mógłbym złożyć moje uszanowanie pannie Eugenii?
— Za chwilkę, za chwilkę, błagam — rzekł bankier, zatrzymując młodzieńca. — Niech pan posłucha jeszcze tej cavatiny, ta, ta, ta, ti, ta ti, ta, ta.... zachwycające, skończą za sekundę: wspaniale! Bravo! Bravi! Brava!
I bankier począł zapalczywie klaskać.
— Istotnie — rzekł Albert. — Było to prześliczne, chyba nie można lepiej znać muzyki swego kraju, niż zna ją książę Cavalcanti. Nazwał go pan księciem, jeśli się nie mylę? Zresztą, choćby nawet nie był księciem, z pewnością nim zostanie, we Włoszech to nic trudnego. Ale, wracając do naszego urzekającego duetu, może by pan zrobił nam przyjemność, baronie i nie mówiąc nic córce ani panu Cavalcanti, że słucha ich ktoś obcy, poprosiłby pan, aby zaśpiewali inny jeszcze kawałek. Tak
Uwagi (0)