Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Nawet od razu, jeśli je przy sobie masz.
Andrea wyjął z kieszeni dwadzieścia pięć ludwików.
— Złoto? — rzekł Caderousse. — O nie, bardzo dziękuję!
— Jak to, nie chcesz? Gardzisz złotem?
— Przeciwnie, bardzo szanuję złoto. Ale go nie chcę.
— Głupcze, przecież zarobisz, jak je wymienisz; pięć sous na sztuce.
— Bardzo możliwe, ale potem właściciel kantoru będzie śledzić poczciwego Caderousse’a, weźmie go za fraki i każe mu się wytłumaczyć, co za dzierżawcy płacą mu należności złotem. Nie, syneczku, wolne żarty! Dawaj mi zwyczajne pieniądze, okrągłe srebrniki z wizerunkiem jakiegokolwiek monarchy. Z pięciofrankówką w kieszeni może chodzić każdy człowiek na świecie.
— Ale ja nie mam przy sobie pięciuset franków w monecie, musiałbym chyba wynająć tragarza.
— No dobrze, to zostaw je u twojego portiera, to porządny człowiek, a ja po nie przyjdę.
— Niech i tak będzie, zostawię ci te pieniądze, wyjeżdżając jutro do Auteuil.
— Rozumiem, że mogę na ciebie liczyć?
— Niewątpliwie.
— Bo, rozumiesz, chciałbym już dziś wynająć sobie służącą.
— Zaczekaj no; ale pamiętaj, że na tym koniec! Nie będziesz mnie więcej męczył?
— Nigdy!
Caderousse zasępił się tak bardzo, że Andrea aż przeląkł się tej nagłej zmiany. By to zatuszować, zaczął udawać jeszcze większą wesołość i swobodę.
— Jaki jesteś wesoły — rzekł Caderousse. — Można by pomyśleć, że masz już w rękach ten spadek.
— Niestety, jeszcze nie! Ale przyjdzie dzień, w którym go odbiorę...
— A wtedy?
— Wtedy nie zapomnę o przyjaciołach. Więcej nie powiem.
— A rzeczywiście, masz przecież dobrą pamięć.
— Co ty gadasz? A ja myślałem, że chcesz zedrzeć ze mnie jakiś okup.
— Ja? Z ciebie? Co za pomysł! Ja, przeciwnie, chcę ci jeszcze dać przyjacielską radę.
— Jaką radę?
— Żebyś zostawił tutaj ten diament, który masz na palcu. Chcesz, żeby nas złapali? Chcesz nas obu zgubić. Jak można robić takie głupstwo? Wkładasz liberię, przebierasz się za służącego, i nosisz na palcu diament warty jakieś pięć tysięcy franków.
— Do licha! Dobrze oszacowałeś. Dlaczego nie zostałeś taksatorem?
— Znam się na diamentach, miałem kiedyś jeden.
— A chwal się, chwal! — rzekł Andrea, nie gniewając się o ten nowy szantaż, czego obawiał się Caderousse, i zdjął pierścionek z palca.
Caderousse przyjrzał się z bliska diamentowi, i Andrea od razu się domyślił, że bada, czy kanty szlifu są odpowiednio ostre.
— To fałszywy diament — rzekł Caderousse.
— E, nie żartuj sobie — odpowiedział Andrea.
— No nie gniewaj się, można to sprawdzić.
Caderousse podszedł do okna i przejechał kamieniem po szybie. Szyba zazgrzytała.
— Confiteor! Przyznaję! — rzekł Caderousse, wkładając pierścionek na mały palec. Pomyliłem się, ale ci złodzieje jubilerzy, tak dobrze umieją teraz fałszować kamienie szlachetne, że człowiek nie ma nawet ochoty okradać ich sklepów. Jeszcze jedna gałąź przemysłu sparaliżowana!
— Czy na tym koniec? — rzekł Andrea. — Może chciałbyś mnie jeszcze o coś poprosić i sobie wziąć? Doprawdy, nie krepuj się.
— Nie, jesteś przecież w gruncie rzeczy dobrym kompanem. Nie zatrzymuję cię dłużej i postaram się wyleczyć z moich ambicji.
— Ale zapamiętaj sobie, że jeśli sprzedasz ten diament, możesz napytać sobie tej samej biedy, co gdybyś sprzedawał złoto.
— Nie sprzedam go, bądź spokojny.
„Będę, ale nie dziś, tylko pojutrze” — pomyślał Andrea.
— Szczęściarz z ciebie, łotrze! — rzekł Caderousse. — Idziesz teraz do swojej służby, koni, powozów i do swojej narzeczonej. Mam tylko nadzieję, że dostanę od ciebie jakiś prezent ślubny w dniu, kiedy poślubisz córkę mojego przyjaciela Danglarsa.
— Mówiłem ci już, że coś ci się w głowie uroiło i pleciesz.
— Jaki ma posag?
— Powtarzam ci...
— Milionik?
Andrea wzruszył ramionami.
— Dobry i milion — rzekł Caderousse. — I tak nigdy nie będziesz miał tyle, żeby ci wystarczyło na moje potrzeby.
— Dziękuję ci — odparł młodzieniec.
— No, nie złość się! To z dobrego serca — rzekł Caderousse, śmiejąc się rubasznie na całe gardło. — Czekaj, odprowadzę cię.
— Nie fatyguj się.
— Muszę.
— A to dlaczego?
— Bo widzisz, drzwi te kryją w sobie pewien sekret. Rozwaga podpowiedziała mi, że przezorność nigdy nie zaszkodzi. Zamek firmy Huret i Fichet, rozpracowany i udoskonalony przez Kaspra Caderousse. Taki sam ci zmajstruję, kiedy zostaniesz kapitalistą.
— Dziękuję — odrzekł Andrea. — Uprzedzę cię o tym tydzień wcześniej.
Rozstali się. Caderousse stał na schodach i obserwował chłopaka, dopóki ten nie zszedł na dół i nie zniknął w bramie. Potem wpadł szybko do pokoju, zatrzasnął drzwi i z miną doświadczonego architekta zaczął oglądać plan, który mu zostawił Andrea.
— Poczciwy Benedetto — rzekł do siebie. — Sądzę, że się nie pogniewa, jeśli ktoś przyspieszy chwilę, w której odziedziczy te pół miliona franków, i podziękuje mu jak przyjacielowi.
Nazajutrz po przytoczonej rozmowie hrabia de Monte Christo rzeczywiście pojechał do Auteuil, zabierając ze sobą Alego i kilkoro służących. Wziął też konie — chciał je wypróbować.
Dzień wcześniej hrabia nawet nie myślał o wyjeździe do Auteuil, o czym tym bardziej nie mógł mieć pojęcia Andrea. O wyjeździe tym przesądziło przede wszystkim przybycie Bertuccia, który wrócił z Normandii, przywożąc wiadomości o domu i korwecie. Dom był zakupiony, a korweta już od tygodnia stała na kotwicy w małej przystani; wszelkie formalności zostały dopełnione i załoga składająca się z sześciu ludzi tylko czekała, by wypłynąć w morze.
Hrabia pochwalił gorliwość Bertuccia i kazał mu poczynić przygotowania do rychłego wyjazdu, albowiem mieli jeszcze pozostać we Francji nie dłużej niż miesiąc.
— Bardzo możliwe — rzekł hrabia — że będę musiał w jedną noc dojechać do Tréport. Dlatego chcę, aby po drodze w ośmiu miejscach czekały na mnie przygotowane konie. Zrobię wtedy pięćdziesiąt mil w dziesięć godzin.
— Ekscelencja już raz wyraził to życzenie — rzekł Bertuccio — i konie są gotowe. Sam je kupiłem i porozstawiałem w najdogodniejszych miejscach, to jest po wsiach, w których nikt się zwykle nie zatrzymuje.
— Dobrze — rzekł Monte Christo. — Zabawię tu jeszcze dzień albo dwa, przygotuj więc wszystko jak należy.
Gdy Bertuccio miał odejść, aby wydać rozporządzenia dotyczące tego pobytu, drzwi się otwarły i wszedł Baptysta, trzymając na pozłacanej tacy list.
— Co ty tu robisz? — zapytał hrabia, spostrzegłszy, że Baptysta cały okryty jest kurzem. — Zdaje mi się, że cię nie wzywałem?
Baptysta zbliżył się bez słowa do hrabiego i podał mu list.
— Ważny i pilny — rzekł.
Hrabia rozpieczętował list i przeczytał:
Ostrzegam Pana de Monte Christo, że jeszcze tej nocy do jego domu na Polach Elizejskich zakradnie się pewien mężczyzna, by wykraść papiery znajdujące się w sekretarzyku stojącym w gotowalni. Wiadomo, że Pan Hrabia de Monte Christo, znany ze swej odwagi, nie zechce zawiadomić policji, mogłoby to bowiem narazić na bardzo poważne nieprzyjemności autora tego listu. Pan Hrabia sam będzie mógł wymierzyć sprawiedliwość, zaczaiwszy się w drzwiach z sypialni do gotowalni albo w samej gotowalni. Zbyt duża ilość ludzi i jawne środki ostrożności mogą spłoszyć złoczyńcę, tak że Pan Hrabia nie będzie miał okazji, by poznać nieprzyjaciela, którego przypadkiem odkrył autor tego listu. Nie będę również w stanie ponownie uprzedzić Pana Hrabiego, gdyby po pierwszym nieudanym włamaniu złoczyńca odważył się na drugą próbę.
W pierwszej chwili hrabia pomyślał, że to tylko zwyczajny podstęp, złodziejska pułapka: ostrzegano go przed mniejszym niebezpieczeństwem, aby wystawić na prawdziwe.
Już więc chciał zanieść list komisarzowi policji, nie bacząc na zalecenie anonimowego przyjaciela, a może właśnie ze względu na to zastrzeżenie, gdy wpadła mu nagle do głowy myśl, że może to być jakiś jego osobisty wróg, którego tylko on sam potrafi rozpoznać i wyciągnąć z tego korzyść dla siebie.
Znamy już dobrze hrabiego. Nie potrzebujemy więc mówić, że ów człowiek o niespotykanej odwadze i energii był gotów, aby stawiać czoła niemożliwemu z zuchwałością właściwą tylko ludziom nieprzeciętnym.
— Nie chcą ukraść mi żadnych papierów — stwierdził Monte Christo — chcą mnie zabić. To nie rabusie, a mordercy. Nie chcę, aby prefekt policji mieszał się do moich prywatnych spraw. Do licha, jestem na to wystarczająco bogaty, po co mam obciążać budżet jego administracji?
Hrabia przywołał Baptystę.
— Wrócisz zaraz do Paryża — rzekł — i sprowadzisz tu wszystkich moich służących. Dziś wszyscy będziecie mi potrzebni w Auteuil.
— I nikt, panie hrabio, nie ma zostać w domu? — zaniepokoił się Baptysta.
— Zostanie odźwierny.
— Ale niech pan hrabia raczy pomyśleć, jaka odległość dzieli jego domek od pałacu.
— I co z tego?
— Mogliby okraść cały dom, a on nie usłyszy nawet szmeru.
— Kto mógłby to zrobić?
— No, rabusie.
— Głupiec z ciebie, mości Baptysto. Złodzieje mogliby okraść mój dom, a i tak mniej wyprowadziłoby mnie to z równowagi, niż gdyby źle wykonano jakiś mój rozkaz.
Baptysta skłonił się.
— Słyszałeś — rzekł hrabia. — Masz przywieźć tu wszystkich swoich kolegów, co do jednego, ale niech wszystko w domu zostanie bez zmian, pozamykajcie tylko okiennice na parterze.
— A na piętrze?
— Wiesz przecież, że nigdy nie są zamykane. Odejdź!
Hrabia zapowiedział, że zje obiad u siebie i że chce by usługiwał mu tylko Ali. Zjadł ze spokojem obiad — i ze zwykłą sobie wstrzemięźliwością; po obiedzie dał znak Alemu, aby poszedł za nim. Wyszli przez furtkę i spacerowym krokiem przeszli przez Lasek Buloński na drogę do Paryża. O zmroku stanęli naprzeciw domu na Polach Elizejskich.
Wszędzie panowały ciemności, tylko w mieszkaniu odźwiernego, odległego o czterdzieści kroków od domu, jarzyło się słabe światełko.
Monte Christo oparł się o drzewo i wzrokiem, który go tak rzadko mylił, jął sondować aleje; badał przechodniów i lustrował sąsiednie ulice, by upewnić się, czy nikt nie czai się w pobliżu. Po dziesięciu minutach przekonał się, że nikt na niego nie czatuje.
Podbiegli natychmiast z Alim do furtki i przemknęli się do domu. Schodami dla służby, od których hrabia miał przy sobie klucz, dostali się do sypialni. Nie drgnęła nawet jedna firanka; nawet odźwierny nie mógłby się domyślić, że do pustego domu zawitał jego główny lokator.
W sypialni hrabia dał Alemu znak, by tu pozostał, a sam poszedł do gotowalni i obejrzał ją dokładnie. Wszystko tu było jak zawsze. Szacowny sekretarzyk stał na swoim miejscu, w zamku tkwił kluczyk. Zamknął sekretarzyk na dwa spusty, wziął klucz, podszedł do drzwi sypialni, odsunął podwójną zasuwkę i wrócił.
Przez ten czas Ali ułożył na stole broń, o którą poprosił go hrabia: krótki karabinek i parę pistoletów o podwójnych lufach, które były tak niezawodne, jak pistolety używane w pojedynkach. Tak uzbrojony, hrabia miał w swoich rękach życie pięciu ludzi.
Było już prawie wpół do dziesiątej. Hrabia z Alim zjedli naprędce po kawałku chleba, popili hiszpańskim winem, po czym Monte Christo uniósł nieco w górę płótno jednego z obrazów, aby przez niewidoczną szparę obserwować drugi pokój.
Miał przy sobie pistolety i karabin, Ali natomiast trzymał w ręku małą arabską siekierkę. Takiej samej używano już za czasów wypraw krzyżowych.
Przez jedno z okien sypialni hrabia mógł obserwować ulicę.
Tak upłynęły dwie godziny.
Zapadły zupełne ciemności, lecz obaj — Ali dzięki swym wrodzonym zdolnościom, a hrabia dzięki tym, które w sobie wyrobił — byli w stanie dostrzec w tych ciemnościach najdrobniejsze ruchy gałązek drzew na dziedzińcu.
Światełko w mieszkaniu odźwiernego dawno już zgasło.
Należało się spodziewać, że złoczyńcy, jeśli rzeczywiście miało nastąpić jakieś włamanie, wedrą się przez schody na parterze, a nie przez okno.
Monte Christo domniemywał, że chodziło tu o jego życie, a nie o pieniądze.
A więc złoczyńcy zakradną się najpierw do sypialni, dokąd mogą się dostać albo przez schody dla służby, albo przez okno w gotowalni. Postawił więc Alego przy drzwiach wiodących na schody, a sam zaczaił się przy gotowalni.
Zegar Inwalidów wybił trzy kwadranse po jedenastej. Zachodni wiatr przyniósł w wilgotnych powiewach ponure dźwięki trzech uderzeń.
Gdy cichło echo ostatniego uderzenia, hrabiemu wydało się, że słyszy lekki szmer od strony gotowalni; po tym pierwszym szmerze, albo raczej zgrzytnięciu, nastąpiło drugie zgrzytnięcie, potem trzecie, a przy czwartym hrabia wiedział już, o co chodzi. Silna i wprawna ręka nacinała szybę diamentem.
Hrabia poczuł, że serce zabiło mu mocniej.
Nawet ludzie najbardziej zahartowani w niebezpieczeństwie, jeśli są na nie przygotowani, nie mogą pohamować drżenia serca i dreszczu przebiegającego im ciało. Uświadamia im to różnicę pomiędzy snem a rzeczywistością, pomiędzy zamiarem a jego wykonaniem.
Mimo to hrabia uprzedził Alego jednym tylko skinieniem; ten, zrozumiawszy, iż niebezpieczeństwo nadciąga od strony gotowalni, przysunął się o krok do pana.
Monte Christo aż palił się z ciekawości, kim są wrogowie i ilu ich rzeczywiście jest.
Okno, przy którym majstrował włamywacz, znajdowało się naprzeciw szpary, przez którą hrabia obserwował gotowalnię. Utkwił wzrok w oknie: rysował się za nim niewyraźny cień jakiejś postaci.
Po chwili szyba pociemniała jeszcze bardziej, jakby ktoś zakrył ją z zewnątrz papierem, potem delikatnie brzęknęła, ale nie upadła. Przez otwór wsunęła się ręka, szukając klamki; okno skrzypnęło na zawiasach i wszedł jakiś człowiek. Był sam.
— A to zuchwały łotr! — mruknął hrabia.
W tej chwili Ali trącił go lekko w ramię. Hrabia obejrzał się: Ali wskazywał mu okno pokoju wychodzące na ulicę. Monte Christo podszedł do okna — znał ostry wzrok i czuły słuch wiernego sługi. Rzeczywiście, na ulicy odkleił się od bramy jakiś cień i wspiął na kamienny słupek, jakby chciał zobaczyć, co się dzieje u hrabiego.
— Dobrze! — rzekł do siebie. — Czyli jest dwóch; jeden działa, drugi pilnuje.
Dał znak Alemu, aby nie spuszczał z oka człowieka, który stał na ulicy, a sam jął z powrotem obserwować złodzieja w gotowalni.
Włamywacz po omacku, z wyciągniętymi rękami, posuwał się naprzód.
Po chwili zorientował się w otoczeniu. W gabinecie było
Uwagi (0)