Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Jedna z najsławniejszych powieści awanturniczych, malownicza opowieść o zdradzie i zemście; o człowieku, który postanowił wcielić się w rolę fatum.
Aleksander Dumas (ojciec) publikował Hrabiego Monte Christo w latach 1844–1845 w dzienniku „Journal des Débats”. Nic dziwnego, że powieść zawiera wszelkie niezbędne elementy romantyzmu - w wersji „pop”. Znajdziemy tu lochy, zbrodnie, trupy, tajemnice, wielką miłość, ideę napoleońską, orientalizm, a przede wszystkim wybitną jednostkę o potędze niemal boskiej, walczącą heroicznie z całym światem i własnym losem. Śladem epoki są też wątki fabularne dotyczące walki stronnictw bonapartystowskiego i rojalistycznego, a także szybkiego bogacenia się oraz przemieszczania się jednostek pomiędzy klasami społecznymi dzięki karierze wojskowej, operacjom na giełdzie lub inwestycjom w przemysł.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Hrabia Monte Christo - Aleksander Dumas (ojciec) (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Zegar Inwalidów wybił pierwszą.
Caderousse usiadł okrakiem na murze, wciągnął drabinę, przeniósł ją na drugą stronę i zamiast schodzić, zaczął się raczej po niej ześlizgiwać. Robił to z wprawą świadczącą, że często miał okazję powtarzać to ćwiczenie.
Ale zjeżdżając w dół, nie mógł się już zatrzymać, gdy w połowie drogi ujrzał, jak z cienia wypada jakiś człowiek. Gdy dotykał stopami ziemi, czyjaś ręka uniosła się nad nim — nim zdążył przyjąć postawę obronną, ręka ta wymierzyła mu silny cios w plecy.
Wypuścił drabinę i krzyknął:
— Na pomoc!
Drugi cios otrzymał w bok. Padając, krzyknął:
— Mordują!
I gdy zwalił się na ziemię, napastnik złapał go za włosy i wbił mu nóż w pierś.
Caderousse chciał jeszcze krzyknąć, ale zamiast krzyku wydał z siebie tylko jęk; z trzech ran buchnęła krew. Nie krzyczał już; morderca chwycił go więc za włosy i podniósł mu głowę. Caderousse miał zamknięte oczy i wykrzywione usta. Morderca, przekonany, że go zabił, puścił głowę ofiary i zniknął.
Czując, że napastnik odszedł, Caderousse podniósł się na łokciu i zawołał resztką sił:
— Mordują! Umieram! Proszę księdza, na pomoc!
Rozpaczliwe to wołanie niosło się pośród ciemnej nocy. Drzwi od bocznych schodów otwarły się, skrzypnęła furtka i nadbiegli ze światłem Ali i jego pan.
Caderousse jęczał wciąż rozdzierająco:
— Już po mnie... Przyszliście za późno, zobaczycie już tylko, jak umieram... O, co za ciosy... Ile krwi...
I stracił przytomność.
Ali wraz z panem podnieśli rannego i zanieśli go do sypialni. Tu Monte Christo dał Alemu znak, aby rozebrał Caderousse’a — i ujrzał trzy straszliwe rany.
— Boże — rzekł — czasami długo zwlekasz, nim wymierzysz karę, ale twoja zemsta, gdy już kogoś dosięgnie, jest całkowita.
Ali spojrzał pytająco na pana, nie wiedząc co ma robić dalej.
— Pójdziesz na Przedmieście Saint-Honoré do pana prokuratora de Villefort i przyprowadź go tutaj. Po drodze obudź odźwiernego i każ mu sprowadzić lekarza.
Ali wyszedł, pozostawiając rzekomego kapłana z nieprzytomnym Caderousse’em.
Gdy nieszczęśnik otworzył oczy, hrabia siedział obok i wpatrywał się w niego posępnie, ale i z litością. Jego usta poruszały się, jakby odmawiał modlitwę.
— Doktora, ojcze — stęknął Caderousse. — Każ wezwać doktora.
— Już po niego posłałem.
— Wiem, że to niepotrzebne, nie uratuje mi już życia, ale może doda mi sił i będę mógł złożyć zeznania.
— Dotyczące czego?
— Mojego mordercy.
— Więc go znasz?
— Ba, czy go znam! To Benedetto.
— Twój kompan?
— Tak... Dał mi plan domu hrabiego w nadziei, że go zabiję, i że odziedziczy po nim majątek. Potem chciał zabić mnie, żeby się raz na zawsze ode mnie uwolnić. I dlatego czatował na ulicy, i mnie zamordował.
— Posłałem po lekarza i po prokuratora.
— Przyjdzie za późno, za późno... Czuję, jak cała krew ze mnie uchodzi.
— Poczekaj — rzekł Monte Christo.
Wyszedł i po pięciu minutach wrócił z jakimś flakonem. Zatrwożone oczy konającego nie odrywały się ani na chwilę od drzwi, przez które, jak instynktownie wyczuwał, miała nadejść pomoc.
— Prędzej, księże dobrodzieju, prędzej!... Czuję, że znowu tracę przytomność.
Monte Christo podszedł i wlał w posiniałe usta rannego kilka kropel płynu z flaszeczki.
Caderousse westchnął.
— Ach, ojcze!... Życie we mnie wlewasz! Jeszcze, jeszcze...
— Dwie krople więcej i już byś nie żył.
— O, niech już przyjdzie ktoś, przed kim będę mógł oskarżyć tego łajdaka...
— Jeśli chcesz, spiszę twoje zeznanie, a ty je podpiszesz.
— Dobrze... dobrze... — rzekł Caderousse i oczy rozbłysły mu na myśl o tej pośmiertnej zemście.
Monte Christo napisał:
Umieram zabity przez Korsykańczyka o imieniu Benedetto, mojego towarzysza z więzienia w Tulonie, który miał numer 59.
Następnie podał Caderousse’owi pióro. Ranny zebrał resztkę sił, podpisał, opadł znowu na łóżko i rzekł:
— Resztę ksiądz sam opowie; że występuje pod imieniem Andrea Cavalcanti, że mieszka w Hotelu Książęcym, że... Boże... Boże, umieram...
I Caderousse znowu zemdlał. Ksiądz zbliżył mu do nosa flakonik. Ranny znowu otworzył oczy. Pragnienie zemsty nie opuściło go nawet, gdy był nieprzytomny.
— Ksiądz powie im to wszystko, prawda?
— Powiem, że dał ci plan tego domu, w nadziei, że hrabia cię zabije. Powiem, że uprzedził hrabiego, wysyłając mu list. Powiem, że ponieważ hrabiego nie było, to ja odebrałem list i czekałem tutaj na ciebie.
— Pójdzie za to na gilotynę, prawda? Czeka go szafot? Niech mi ksiądz da słowo, że tak będzie... — stękał Caderousse. — Z tą nadzieją umieram, lżej mi będzie konać...
— Powiem, że przyszedł za tobą, że przez cały czas na ciebie czatował, i jak tylko wyszedłeś, ukrył się za rogiem muru.
— Ksiądz widział to wszystko?
— Przypomnij sobie moje słowa: Jeśli wrócisz do domu cały i zdrowy to będzie znaczyło, że Bóg ci przebaczył, a wtedy i ja ci przebaczę.
— I nie ostrzegł mnie ksiądz? — zawołał Caderousse, usiłując podnieść się na łokciu. Wiedział ksiądz, że kiedy stąd wyjdę, zostanę zabity i nie uprzedził mnie o tym?
— Tak; bo uznałem Benedetta za narzędzie boskiej sprawiedliwości. Świętokradztwem byłoby sprzeciwienie się zamiarom Opatrzności.
— Boska sprawiedliwość! Niech ksiądz przestanie. Sam ksiądz najlepiej wie, że gdyby istniała boska sprawiedliwość, nie chodziłoby bezkarnie po świecie tylu łotrów.
— Cierpliwości — rzekł ksiądz takim tonem, że konający zadrżał. — Cierpliwości!
Caderousse spojrzał nań zdziwiony.
— A ponadto — ciągnął ksiądz — Bóg jest pełen miłosierdzia i ma je dla wszystkich. I tobie je okazał. Jest przede wszystkim ojcem, dopiero potem sędzią.
— O, to ksiądz wierzy w Boga?
— Gdybym miał nieszczęście nie wierzyć w Niego aż do tej chwili, teraz, patrząc na ciebie, na pewno bym uwierzył.
Caderousse zacisnął pięści i wzniósł je do nieba.
— Posłuchaj — rzekł ksiądz, wyciągając ręce nad rannym, jakby chciał przelać w niego wiarę. — Patrz, co zrobił dla ciebie ten Bóg, którego ty nie chcesz uznać nawet w ostatniej chwili życia. Dał ci zdrowie, siłę, pracę, a nawet przyjaciół. Dał ci też życie spokojne, jakie powinien wieść człowiek o czystym sumieniu. A ty, co zrobiłeś, zamiast korzystać z tych darów Pana, które przecież tak rzadko zsyła w całości ludziom? Oddałeś się próżniactwu i pijaństwu, a po pijanemu zdradziłeś najlepszego przyjaciela.
— Pomocy! — krzyknął Caderousse. — Ja nie potrzebuję księdza, ale doktora! Może nie jestem śmiertelnie ranny, może jeszcze nie umrę, może da się mnie uratować!
— Jesteś śmiertelnie ranny i gdyby nie trzy krople, które ci dałem przed chwilą, już byś nie żył. Słuchaj więc.
— Co za kapłan z ciebie! Zamiast pocieszyć umierającego, przyprawiasz go o jeszcze większą rozpacz.
— Słuchaj — podjął ksiądz. — Kiedy zdradziłeś przyjaciela, Bóg nie zaczął cię jeszcze karać, ale zaczął cię ostrzegać; poznałeś co to nędza i głód; dopadła cię zazdrość i żal, że zmarnotrawiłeś połowę życia. Już wtedy obmyślałeś zbrodnię, tłumacząc ją koniecznością. Bóg jednak uczynił dla ciebie cud — za moim pośrednictwem zesłał ci wśród nędzy fortunę, wspaniałą jak dla ciebie, nędzarza, który nigdy nic nie miałeś. Ale ciebie ta fortuna, nieoczekiwana, niesłychana i niespodziewana, nie zadowoliła. Skoro już ją miałeś w ręku, postanowiłeś ją podwoić. A jak? Morderstwem. Podwoiłeś ją, a wtedy Bóg pozbawił cię jej i oddał w ręce ludzkiej sprawiedliwości.
— To nie ja chciałem zabić tego Żyda, ale Karkontka.
— Tak. Dlatego Bóg, nie w swojej sprawiedliwości, bo sprawiedliwość jego odebrałaby ci życie, ale w nieskończonym swoim miłosierdziu sprawił, że sędziowie, wzruszeni twoimi słowami, darowali ci życie.
— A pewnie! I skazali mnie dożywotnio na galery! Ładna mi łaska!
— Nędzniku, a jednak uważałeś tę łaskę za dobrodziejstwo. Twoje podłe serce, które drżało na myśl o śmierci, podskoczyło z radości, gdy dowiedziałeś się, że do końca życia będziesz cierpiał hańbę. Powiedziałeś sobie wtedy to, co mówią wszyscy zbrodniarze: „Z galer można wyjść, z grobu nie”. I miałeś rację, bo drzwi twojego więzienia otwarły się dla ciebie w sposób cudowny i niespodziewany. Pewien Anglik zwiedzał Tulon; uczynił kiedyś ślub, iż uwolni dwóch ludzi od niesławy. Jego wybór padł na ciebie i twego towarzysza. Po raz drugi uśmiecha się do ciebie los: otrzymujesz pieniądze, odzyskujesz spokój, możesz rozpocząć nowe życie pomiędzy ludźmi, ty, który zostałeś skazany, aby żyć wśród zbrodniarzy. I wtedy, nędzniku, wtedy ośmieliłeś się po raz trzeci wystawić Boga na próbę. „Mało”, mówisz sobie, chociaż masz więcej niż kiedykolwiek dotąd — popełniasz trzecią zbrodnię, zupełnie bez powodu, niczym nieusprawiedliwioną. Bóg się tym zmęczył i Bóg cię ukarał.
Caderousse słabł w oczach.
— Pić! — jęknął. — Pić... pali mnie!
Monte Christo podał mu szklankę wody.
— I wymknie się ten łajdak Benedetto — stęknął Caderousse, oddając szklankę.
— Nikogo nie minie kara, obiecuję ci to... Benedetto zostanie ukarany.
— Czyli i ksiądz zostanie ukarany, bo nie dopełnił kapłańskiego obowiązku... Powinien był ksiądz udaremnić plany Benedetta...
— Ja — rzekł hrabia z uśmiechem, który zmroził umierającego — ja miałem udaremnić plany Benedetta, kiedy twój nóż ześliznął się po koszulce na mojej piersi!... Tak, może nie pozwoliłbym ci zginąć z jego ręki, gdybym tylko widział, że się korzysz, że czujesz skruchę. Ale ty byłeś pyszny i żądny krwi — więc pozwoliłem, aby spełniła się wola boża.
— Nie wierzę w Boga! — wrzasnął Caderousse. — I ty także nie wierzysz... Łżesz... Łżesz...
— Milcz, bo utracisz resztę krwi, jak będziesz się tak wysilał... Nie wierzysz w Boga, ale umierasz ugodzony jego ręką!... Nie wierzysz w Boga, ale ten Bóg mimo wszystko tylko czeka na twoją modlitwę, na jedno słowo, jedną łzę, by móc ci przebaczyć... Bóg, który mógłby tak pokierować sztyletem mordercy, że zginąłbyś na miejscu... ten Bóg dał ci kwadrans na okazanie skruchy... Opamiętaj się, nieszczęsny, i okaż żal za grzechy.
— Nie... — jęknął Caderousse. — Nie okażę skruchy, nie ma Boga i nie ma Opatrzności, wszystkim rządzi przypadek...
— Jest Opatrzność i jest Bóg. A oto dowód na to: ty jęczysz, konasz w rozpaczy, wypierasz się Boga, a ja stoję tu przed tobą bogaty, szczęśliwy, cały i zdrowy, i składam ręce przed tym Bogiem, w którego ty chciałbyś nie wierzyć, a jednak w głębi serca wierzysz.
— Kim ksiądz właściwie jest? — stęknął Caderousse i utkwił gasnący wzrok w hrabi.
— Przyjrzyj mi się dobrze! — rzekł Monte Christo i przysunął świecę do twarzy.
— No, to przecież ksiądz... ksiądz Busoni...
Monte Christo zdjął perukę: na ramiona opadły mu piękne, czarne włosy i okoliły bladą twarz.
— Och — rzekł Caderousse z przerażeniem — gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że mam przed sobą tego Anglika, lorda Wilmore.
— Nie jestem ani księdzem Busonim ani lordem Wilmore. Przyjrzyj się lepiej i dłużej, przywołaj dawne wspomnienia.
Słowa hrabiego wibrowały jakimś magnetyzmem, pod wpływem którego osłabione zmysły nieszczęśnika wyostrzyły się po raz ostatni.
— O tak, zdaje mi się, że już cię kiedyś widziałem... że cię kiedyś znałem...
— Tak, widziałeś mnie kiedyś i znałeś.
— Kim więc jesteś? I dlaczego, skoro mnie znałeś, pozwalasz mi teraz umrzeć?
— Nic nie może cię już uratować, bo twoje rany są śmiertelne. Gdybym mógł cię jeszcze ocalić, uznałbym to za ostatni znak boskiego miłosierdzia i usiłowałbym, przysięgam ci to na grób mojego ojca, usiłowałbym jeszcze ratować cię, byś odpokutował za swoje grzechy.
— Na grób twojego ojca! — zawołał Caderousse i jakby ożywiony jakąś świętą iskrą podniósł się, żeby lepiej zobaczyć człowieka, który wymówił tak uroczystą dla wszystkich ludzi przysięgę. — Kim jesteś?
Hrabia śledził pilnie wszystkie oznaki postępującej agonii. Zrozumiał, że był to już ostatni zryw życia w umierającym. Podszedł do niego i spojrzawszy na niego spokojnym, a zarazem smutnym wzrokiem, wyszeptał mu do ucha:
— Jestem...
I ledwie uchylając usta wypowiedział nazwisko głosem tak cichym, jakby sam bał się je usłyszeć.
Caderousse podniósł się na kolana, wyciągnął ręce, próbował się cofnąć — w końcu złożył dłonie i wznosząc je w ostatnim wysiłku do nieba, wyrzekł:
— O Boże, Boże, przebacz mi, że wyparłem się ciebie! Istniejesz. I jesteś ojcem ludzi w niebie, a sędzią ludzi na ziemi. Panie Boże, tak długo o tobie zapomniałem! Przebacz mi. Przyjmij moją duszę!
Zamknął oczy i upadł w tył, wydając z siebie ostatni krzyk i ostatnie westchnienie. Krew stygła na jego ranach. Skonał.
— Pierwszy! — rzekł tajemniczo hrabia, patrząc na wykrzywioną śmiercią twarz.
Dziesięć minut później przybyli lekarz i prokurator; jednego przyprowadził odźwierny, drugiego Ali. Zastali księdza Busoniego, jak modlił się przy zmarłym.
Przez następne dwa tygodnie w Paryżu nie mówiono o niczym poza zuchwałym włamaniem do domu hrabiego. Umierający podpisał zeznanie, w którym jako mordercę wskazywał niejakiego Benedetta. Policja rozesłała swoich agentów, aby wyśledzili mordercę.
Nóż Caderousse’a, ślepa latarnia, pęk wytrychów i ubranie, z wyjątkiem kamizelki, której nie można było znaleźć, złożono w kancelarii sądowej. Ciało zostało przewiezione do kostnicy.
Hrabia mówił wszystkim, że wypadek zdarzył się w czasie jego pobytu w Auteuil, i że o wszystkim dowiedział się dopiero od księdza Busoniego, który przypadkiem właśnie tę noc spędzał w jego domu, by móc przejrzeć jakieś cenne księgi, jakie hrabia posiadał w swoich bibliotecznych zbiorach.
Jeden Bertuccio bladł na każdą wzmiankę o Benedetcie; ale dlaczego ktoś miałby zauważyć, że taki Bertuccio blednie?
Villefort, wezwany na miejsce zbrodni, sporządził akt oskarżenia i zarządził śledztwo, a prowadził je z taką zawziętością, jak wszystkie sprawy, w których występował z urzędu. Upłynęły jednak trzy tygodnie, a gorliwe poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Powoli zaczynano zapominać o włamaniu i zabójstwie. Cały Paryż zajmował się teraz mającym się wkrótce odbyć ślubem panny Danglars z wicehrabią Andreą Cavalcanti.
Mariaż ten był już niemal oficjalnie zapowiedziany i młodzieniec bywał
Uwagi (0)