Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Cztery kobiety, cztery wstrząsające dramaty. Splot niemożliwych do pogodzenia racji, godny pióra Sofoklesa lub Shakespeare'a, wyraża się tutaj w zwięzłych nowelach.Cztery bohaterki cierpią za nie swoje winy, cztery historie pięknej, czystej miłości kończą się jakże nieszczęśliwie. Beatrice w odludnej willi na obrzeżach małego włoskiego miasteczka, Garcinda wezwana przez ojca z klasztornej szkółki, Filomena naznaczona tragicznym losem starszej siostry, wreszcie Lotka samodzielnie próbująca przezwyciężyć rodzinną hańbę.
Można te opowieści potraktować jako okazję do wzruszeń, ale dziś, kiedy minęła moda na łzawe, nieszczęśliwe zakończenia, widać wyraźnie, że celem Paula Heyse nie było wyłącznie dostarczenie czytelnikowi pożywki dla osobistego katharsis.
W tych tragediach nie mają udziału bogowie ani czary, każda z nich mogła się wydarzyć i na pewno wielokrotnie wydarzała się — niedaleko i niedawno. Każda z nich obnaża bowiem okrucieństwo i obłudę tradycyjnego europejskiego społeczeństwa, w którym „obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością”. Ofiarą jest kobieta, ale cierpi także mężczyzna, jeżeli jest uczciwy wobec swoich uczuć — taki przekaz płynie z nowel przyszłego noblisty.
- Autor: Paul Heyse
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse
Sebastian szybkim, nerwowym ruchem opadł na jeden kąt kanapy, ja zająłem miejsce w drugim kącie — gdy weszła dziewczyna z dwoma talerzykami, na których leżały dwa kawałki placka z czereśniami. Postawiwszy talerze na stole zajęła się zapalaniem lampy gazowej (już mrok zapadł i trudno byłoby czytać bez światła); mogłem tedy lepiej się jej przypatrzyć. Postać jej, niezbyt duża, była harmonijna i odznaczała się tak idealną smukłością, że oko z zachwytem śledziło każdy jej ruch. Nogi miała drobne jak u dziesięcioletniego dziecka; białe paluszki jej rąk tak delikatne, jakby zawsze tylko spoczywały na jedwabnym fartuszku. Wszystko, co na sobie miała, odznaczało się niezwykłą czystością; śnieżnobiały kołnierzyk i fartuszek stanowiły silny kontrast z poplamioną tapetą, wypełzłym Obiciem mebli i całą szpetotą otoczenia.
Powinienem zrobić również próbę naszkicowania jej twarzy; nie zdołałbym jednak tego uczynić. Nie dlatego, iżby jej rysy były tak nieporównanie piękne, by ich zgoła nie można było opisać. Ale dlatego, że twarz jej tchnęła jakimś uduchowieniem, z którego na razie nie mogłem sobie zdać należycie sprawy: głęboka zaduma, wyraz to zalękniony, to groźny, słowem, twarz, w której trudno rozeznałby się dojrzały mężczyzna, a cóż dopiero siedemnastoletni chłopak.
— Jak pani na imię, jeśli wolno zapytać? — starałem się nawiązać rozmowę, widząc, że mój przyjaciel nie ma odwagi spojrzeć na dziewczynę i pochylony nad stołem z niezwykłą gorliwością zajada placek z czereśniami.
— Lotka — odparła i nie spojrzawszy nawet na mnie wyszła do sklepu.
— Czy byłaby pani łaskawa przynieść szklankę czerwonego wina? — rzekłem głośno, by dosłyszała w sąsiednim pokoju.
— Natychmiast! — odparła.
Sebastian począł studiować ogłoszenia na ostatniej stronie dziennika, jakby szukał tam uczciwej znalazczyni swego zagubionego serca. Ja przeglądałem pismo ilustrowane. Ani słowo nie padło między nami.
Po trzech minutach weszła znowu, niosąc na talerzu szklankę z ciemnoczerwonym winem. Nie mogłem odwrócić spojrzenia od jej białych przecudnych rąk; czułem, że bije mi serce; wreszcie zdobyłem się znowu na odwagę przemówienia do niej.
— Czy nie chciałaby pani przysiąść się do nas? Proszą usiąść na kanapie, ja przyniosę sobie krzesło ze sklepu.
— Dziękuję panu — rzekła z niemal obrażającą obojętnością. — Moje miejsce jest tam, w sklepie.
— Proszę chwilę tu zostać... — prosiłem i dotknąłem jej ręki, którą natychmiast cofnęła. — Te gazety są strasznie nudne. Pozwoli pani, że się przedstawimy. Mój przyjaciel, pan...
W tej chwili otwarły się drzwi sklepu. Weszła mała dziewczynka trzymając w rączce kilka miedziaków, za które chciała kupić łakoci. Lotka skorzystała z tej sposobności, by uniknąć zaznajomienia się z nami, a gdy wręczyła dziecku torebkę z cukierkami, zasiadła znowu z robótką za ladą.
Nasza sytuacja stawała się coraz przykrzejsza.
Placki były już dawno zjedzone, szklankę wina wychyliłem jednym haustem; siedziałem na kanapce, podniecony i zmieszany obojętnością dziewczyny, i wpatrywałem się w muchy łażące po gładkich ścianach szklanki i upijające się ciemnymi kroplami wina.
Sebastian siedział w milczeniu jak indyjski fakir...
— Chodźże, milczku — rzekłem. — Zapłacimy za ciastka i wino i wyjdziemy na świeże powietrze. Ciężko mi tu oddychać. Trzeba być chyba muchą, by wytrzymać w tym zaduchu.
— Do widzenia, piękna pani — rzekłem, stając przed ladą. — Spodziewam się, że innym razem będzie pani mniej zajęta i bardziej skora do rozmowy.
Byłbym może wygłosił dłuższą przemowę, ale spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym kompletny brak zainteresowania tym, co mówię, więc złożywszy głęboki ukłon czym prędzej opuściłem cukiernię. Sebastian wyszedł za mną; nie odważył się nawet spojrzeć na dziewczynę za ladą.
— A więc? — zapytał, gdy znaleźliśmy się na cichej, już zupełnie ciemnej uliczce. — Co powiesz?
— Wino było niezłe, ale placek wyglądał fatalnie. Nie pojmuję, jak mogłeś przełknąć swoją porcję, a potem i moją. Mam podejrzenie, że w tej cukierni sprzedaje się stare ciastka, które przedtem odleżały się przez kilka dni w jakimś wielkim śródmiejskim lokalu.
— Co mnie to obchodzi? — mruknął. — Nie o to pytałem. Chciałbym wiedzieć, co powiesz o niej...
— Drogi przyjacielu — rzekłem, przyjmując ton niemal ojcowski. — Cóż powiedzieć o dziewczynie, która może oddychać w takim powietrzu! Wiesz przecież, że niewiasta jest istotą zagadkową...
Westchnął głęboko. Uważał mnie — sam nie wiem dlaczego — za wielkiego znawcę kobiet; użyłem też, wypowiadając swe poglądy, wyrazu „niewiasta”, co brzmi niemal mistycznie, gdy się ma siedemnaście lat.
— Nie mogę zaprzeczyć — mówiłem dalej — że ta milcząca osóbka jest śliczna. Ale ostrzegam cię przed nią, Bastel! Wierz mi, ona nie ma serca...
— Sądzisz więc... — przerwał i spojrzał na mnie przerażony.
— Sądzę, że albo nigdy nie miała serca, albo skamieniało w jej piersi. Bo czyżby mogła zachować się tak zimno wobec moich słów? Ta niewiasta ma przeszłość, powiadam ci, ale nie ma przyszłości.
Aforyzm ten, bezmyślnie przeze mnie wygłoszony, wywarł na mego towarzysza niespodziewane wrażenie. Zatrząsł się, jakby ukąszony przez węża, i rzekł:
— Sądzisz więc, że ona... że nie jest... jednym słowem: wątpisz w jej cnotę?
Zrozumiałem, że rozpętałem burzę.
— Spokoju, mój drogi — rzekłem i objąłem go ramieniem. — Chodźmy, po co się irytować? Jak już powiedziałem: jest kobietą, a więc zagadką. Co się tyczy jej charakteru, nie mam żadnych podstaw, by się o nim ujemnie wyrażać. Chciałem tylko powiedzieć: zważ, zanim wdasz się w przygodę, z której nie przewiduję nic dobrego. Bo ona doprawdy nie wygląda tak, aby łatwo wypuściła tego, kogo zdoła usidlić. Jeśli chcesz, będę ją bacznie obserwował; obiecuję ci pomoc, jaką przyjaciel świadczyć winien przyjacielowi.
Właśnie doszliśmy do rogu ciemnej, pustej ulicy. Nagle ucałował mnie, potem silnie uścisnął moją rękę — i szybko się oddalił. Po chwili znikł w mrokach nocy.
Powoli wracałem do domu; wciąż myślałem o tym dziwnym zjawisku w obskurnej cukierence. Przy kolacji zachowywałem się tak dziwnie, że matka moja zaniepokoiła się, dotknęła mego czoła, by się przekonać, czy nie mam gorączki, i kazała mi się wcześniej niż zwykle położyć do łóżka.
Gdy następnego dnia poszedłem do szkoły, byłem zupełnie nieprzygotowany z języka greckiego, a nauczyciel historii wypowiedział pod moim adresem kilka ironicznych, kąśliwych uwag, gdyż pomyliłem się co do daty bitwy pod Kannami o kilkaset lat.
*
Byłem na wieczór zaproszony do znajomych, miałem jednak jeszcze godzinę czasu. Zdawało mi się, że najlepiej go użyję, jeśli udam się na uliczkę, przy której mieści się cukierenka; przyszedłszy tam stanąłem na chodniku naprzeciw drzwi wejściowych i śledziłem pod osłoną parasola, a również i zapadającego mroku, wszystkich wchodzących i wychodzących z cukierni. Byli to przeważnie ludzie z najniższych sfer, poza tym dzieci kupujące łakocie. „Niebezpiecznych” ludzi, to jest młodzieńców, nie widziałem ani między wchodzącymi, ani między wychodzącymi; widocznie nie przeczuwali, że za ladą siedzi przecudnej urody młoda dziewczyna...
Uspokojony tym spostrzeżeniem, przeszedłem przez środek ulicy na drugą stronę chodnika i starałem się zbadać, czy z zewnątrz można widzieć, co się dzieje w cukierni. Lampy gazowe w obu pokojach były zapalone, ale okna sklepu miały tak gęstą roletę, że nie sposób było nic dojrzeć. Natomiast w firance, opuszczonej w oknie izdebki obok sklepu, była dość szeroka szpara. Zbliżyłem głowę do samego okna; przyznaję, że w tej chwili wstydziłem się mej roli szpiega, ciekawość jednak przemogła.
I oto widzę: w tym samym kącie co wczoraj siedzi mój Sebastian przed pustym talerzem, oblężonym przez roje much; wzrok jego błądzi po brudnych tapetach ścian. Dziwne uczucia mną owładnęły w tej chwili: na poły zazdrość, na poły satysfakcja, że jeszcze zaloty jego nie wyszły poza to stadium, w jakim były wczoraj. W chwilę potem wstał z kanapy i wziął do ręki kapelusz. Cofnąłem się ze swego posterunku i jak złodziej, którego omal nie przychwycono na gorącym uczynku, uciekłem.
Wieczorem w towarzystwie byłem weselszy niż zwykle, umizgałem się z nonszalancją siedemnastoletniego światowca do obu panien, dałem się nawet nakłonić do odczytania najnowszych moich wierszy i wypiłem kilka kieliszków mocnego wina węgierskiego, przez co nie stałem się ani trochę skromniejszy i mądrzejszy. O godzinie dziesiątej pożegnałem się pod pozorem, że mam jeszcze spotkanie z jednym z moich przyjaciół; zdawało mi się, że taka pora jest właściwa dla młodego poety, zbierającego wrażenia w „nocnych lokalach”. Gdyby wiedziano, że właściwie miałem jeszcze przepisać na czysto zadanie matematyczne — cały nimb byłby się niechybnie rozwiał...
Faktycznie też nie przepisałem na czysto tego nieszczęsnego zadania matematycznego! Noc była przecudna, powietrze po długim deszczu tak czyste jak serce ludzkie pogodzone dopiero co ze starym wrogiem (mimo woli wpadam znowu w ton liryczny owych czasów)... Mimo późnej nocy przechadzały się po ulicach kobiety i dziewczęta bez kapeluszy i chustek, skuszone pogodną nocą, poświatą księżyca, roziskrzonym gwiazdami niebem — opuściły swe mieszkania, by po pracy dnia używać rozkoszy przechadzki. Niemal wszystkie okna były otwarte; dolatywał z nich silny zapach kwiatów doniczkowych; tu i ówdzie słychać było dźwięki fortepianu lub piękny głos kobiecy wyśpiewujący jakąś arię.
Jak to się stało, nie wiem, ale nagle znalazłem się przed cukiernią i nie zastanawiając się wcale, otworzyłem drzwi.
Gdy wszedłem, Lotka podniosła głowę znad lady. Leżała na niej jakaś książka.
— Przepraszam, że przeszkadzam — rzekłem. — Zaraz sobie pójdę. Przechodziłem właśnie tą ulicą, a że noc taka piękna... nie widziałem pani od wczoraj... Czy mogę prosić o szklankę wina, panno Lotko?
Dziwne, że moja swada opuszcza mnie stale wobec tej skromnej, cichej, tak małomównej istoty! — przemknęło mi po głowie.
— Co pani tu czyta? — rzekłem po chwili. — Książkę z wypożyczalni? Chętnie służę pani moimi książkami... mam ich wiele w domu... także romanse...
— Nie mam czasu na czytanie romansów — rzekła spokojnie. — To jest francuska gramatyka.
— Uczy się pani języka francuskiego? Sama? Bez pomocy?
— Już nawet trochę mówię. Chciałabym ten język dobrze opanować.
Zajęła się nalewaniem wina z butelki.
— Panno Lotko — rzekłem po chwili — czy wolno mi o coś zapytać?
I nie czekając wcale na jej zgodę, zapytałem:
— Czy czuje się pani szczęśliwa w tej sytuacji, w jakiej się pani tu znajduje?
Spojrzała na mnie swymi wielkimi oczami tak zdumiona, jak dziecko w bajce na ptaka, który nagle zaczyna mówić.
— Co znaczy to pytanie? — rzekła.
— Proszę sobie tylko nie tłumaczyć pytania tego jako zwykłą ciekawość. Niech pani wierzy: odczuwam dla pani szczere zainteresowanie. Gdyby pani potrzebowała przyjaciela... życie jest takie poważne, panno Lotko...
Byłem coraz bardziej zmieszany i czułem, że krople potu występują mi na czoło.
W tej chwili otworzyły się drzwi za ladą i weszła właścicielka sklepu, otyła, starsza kobieta, która z wielką uprzejmością, ale i nie mniejszą stanowczością oświadczyła, że już jest za kwadrans jedenasta, sklep zaś zwykle zamyka się o wpół do jedenastej. Zapłaciłem więc szybko za szklankę wina, spojrzałem wymownie na milczącą dziewczynę i opuściłem cukiernię.
W domu zasiadłem do mego zadania matematycznego, ale cóż mnie obchodziły równania drugiego stopnia i logarytmy? Na marginesie zeszytu począłem pisać wiersze, których melodia podziałała na mnie tak kojąco, że wkrótce po północy zasnąłem w krześle i i obudziłem się dopiero nad ranem; w wierszach napisanych przed zaśnięciem wyznałem, że znowu się zakochałem i że moją nową bogdanką jest umiłowana mego przyjaciela...
To było też pierwszą moją myślą po przebudzeniu się. Zdawałem sobie jednak równocześnie sprawę, że to nieszczęście właściwie wcale nie czyni mnie nieszczęśliwym, przeciwnie, wzmaga dobre samopoczucie i budzi pewną dumę, gdyż oto mam we własnej osobie doznać tego wszystkiego, co wyczytałem w przeróżnych romansach. Wyobraźnia moja wysnuwała niezmordowanie dramatyczne, burzliwe sceny, które niechybnie spowoduje taka komplikacja; wszystkie moje myśli zajęła bezbrzeżna litość dla siebie samego, poczciwego Sebastiana i niewinnej sprawczyni naszych cierpień.
Zamiast pójść do gimnazjum, gdzie musiałbym się pojawić bez zadania matematycznego, udałem się do parku, by na samotnej ławce w jakimś odludnym zakątku przelać na papier swoje najświeższe udręki sercowe. Około południa stwierdziłem, że kajet, którego wierzch zdobił napis Nowa miłość, wypełnił się rymowanym słowem do ostatniej kartki.
Po południu, gdy siedząc w mym pokoju starałem się z pamięci odrysować na arkuszu papieru profil ukochanej, usłyszałem na schodach kroki Sebastiana. Szybko ukryłem rysunek, położyłem na stole jakiś zeszyt i udawałem, że opracowuję właśnie szkolne zadanie. Gdy wszedł do pokoju, nie miałem odwagi spojrzeć mu w twarz.
Również i on przywitał się nie patrząc mi w oczy, rzucił się wedle swego zwyczaju na fotel i zapalił papierosa.
Upłynęło pół godziny, zanim wyrzekł pierwsze iłowa:
— Czy byłeś tam znowu?
— Tak — odpowiedziałem i zacząłem bardzo gorliwie przewracać kartki łacińskiego słownika.
— A co myślisz o niej... teraz?...
— Co myślę? Nie odgadłem jeszcze zagadki. O ile mi się zdaje jednak, nie jest to zwykła młoda dziewczyna, lecz coś w rodzaju rusałki, boginki... zimnokrwista istota... kto wie, czy dolna połowa jej ciała nie jest podobna do ryby... desinit in piscem37...
Zerwał się z fotela.
— Proszę cię, takie słowa!...
— Uspokój się, mój drogi! — rzekłem. — Nie sądź, że chcę ją oczernić. Że ta kobieta ma jakąś przeszłość, to pewne.
Uwagi (0)