Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Cztery kobiety, cztery wstrząsające dramaty. Splot niemożliwych do pogodzenia racji, godny pióra Sofoklesa lub Shakespeare'a, wyraża się tutaj w zwięzłych nowelach.Cztery bohaterki cierpią za nie swoje winy, cztery historie pięknej, czystej miłości kończą się jakże nieszczęśliwie. Beatrice w odludnej willi na obrzeżach małego włoskiego miasteczka, Garcinda wezwana przez ojca z klasztornej szkółki, Filomena naznaczona tragicznym losem starszej siostry, wreszcie Lotka samodzielnie próbująca przezwyciężyć rodzinną hańbę.
Można te opowieści potraktować jako okazję do wzruszeń, ale dziś, kiedy minęła moda na łzawe, nieszczęśliwe zakończenia, widać wyraźnie, że celem Paula Heyse nie było wyłącznie dostarczenie czytelnikowi pożywki dla osobistego katharsis.
W tych tragediach nie mają udziału bogowie ani czary, każda z nich mogła się wydarzyć i na pewno wielokrotnie wydarzała się — niedaleko i niedawno. Każda z nich obnaża bowiem okrucieństwo i obłudę tradycyjnego europejskiego społeczeństwa, w którym „obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością”. Ofiarą jest kobieta, ale cierpi także mężczyzna, jeżeli jest uczciwy wobec swoich uczuć — taki przekaz płynie z nowel przyszłego noblisty.
- Autor: Paul Heyse
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse
Podsłuchiwał pod drzwiami, co się dzieje w pokoju oficera; ale ten rozmawiał z dziewczyną tak cicho, że ani słowa nie rozumiał. Gdy jednak pobyt dziewczyny przedłużał się ponad miarę, wszedł pod pozorem jakiegoś meldunku dość obojętnej treści. Dziewczynę zastał siedzącą na kolanach oficera, który ofuknął go i kazał mu natychmiast wynieść się z pokoju.
Po przeszło godzinie dziewczyna wyszła sama; ordynans zauważył, że twarz jej była niezwykle blada. Stała przez kilka chwil w przedpokoju, jakby sobie dopiero teraz przypomniała, gdzie się znajduje. Potem kilka razy ręką potarła czoło. Wreszcie zapukała do drzwi wiodących do pokoju oficera. Nie reagował na to zupełnie; z pokoju nie dochodził żaden głos. Wtedy poczęła silniej pukać i rzekła wreszcie głośno:
— Niech mi pan wyda kartkę... tę z ułaskawieniem... zostawiłam ją na stole; chcę ją zanieść do niego... muszę ją mieć; nie uwierzą mi przecież, gdy przyjdę z pustymi rękoma...
Drzwi nie otworzyły się; w pokoju panowało milczenie. Dziewczyna zaczęła się jeszcze gwałtowniej dobijać.
Wtedy ordynans zapytał ją, czego właściwie chce i o jakie ułaskawienie chodzi.
Spojrzała na niego bardzo zdziwiona i rzekła:
— Proszę pana, niech pan wejdzie i poprosi go o kartkę.
Gdy się nie ruszał z miejsca, krzyknęła energicznie:
— Muszę mieć kartkę! Warta mnie nie wpuści do niego; po cóż ma całą noc spędzać w śmiertelnym strachu?
— Pani zapewne mówi o tym Włochu? — rzekł ar — dynans i wymienił nazwisko jej ukochanego.
Przytaknęła głową.
— Mój pan zażartował sobie z pani. Ten Włoch nie potrzebuje więcej warty... Stamtąd, gdzie się dostał, nie można zbiec... Czy nie słyszała pani przed godziną strzałów? Jedna krótka salwa... Szkoda chłopaka... Byłby z niego doskonały żołnierz. Ani drgnął, gdy żołnierze ładowali karabiny... A potem runął jak kłoda.
„Ledwo to powiedziałem — zeznał przede mną ordynans — pożałowałem swych słów. Dziewczyna spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakby szatan rozpalił w jej biedniej mózgownicy żar piekielny. Cofnęła się o krok; otworzyła usta; zdawało mi się, że chce krzyczeć; nie, zaczęła się nagle śmiać... Chwała Bogu, pomyślałem, nie obchodzi ją ten wypadek, zna się na żartach... Po chwili twarz jej spoważniała; zmarszczyła ciemne brwi — i szybko opuściła nasze mieszkanie...”
Sędzia zamilkł na chwilę; wytrząsnął z wygasłej fajki popiół i począł napychać świeży tytoń. Hrabia otarł chustką czoło zroszone kilku wielkimi kroplami potu.
— Straszne!... okropne! — powtarzał.
— Tak jest — począł znowu sędzia swą opowieść.
— Ale jeśli pana to tak przejmuje, to może przemilczę dalszy ciąg tej tragicznej historii.
— Nie, panie sędzio, bardzo proszę, niech pan mówi dalej! — nalegał hrabia.
Trwało jednak jeszcze dość długo, nim sędzia, przejęty naporem wspomnień, zdołał się tak dalece opanować, by spokojnie dalej mówić.
— Widzi pan — rzekł wreszcie — po dzień dzisiejszy nie mogę sobie zdać sprawy z postępowania tych ludzi i postępku oficera. Stosunkowo najlepiej rozumiem Annę. Zobowiązała swego ukochanego, by do niej następnej nocy przyszedł; uważała się więc poniekąd za winowajczynię, za sprawczynię moralną tej nieszczęsnej nocnej wyprawy. Wiedziała też, że raczej dałby się usmażyć w smole, niżby zdradził, iż wykradał się na schadzkę z nią. Niech pan również uwzględni, że była to dziewczyna o niezwykłej sile woli, i przy tym czysta dusza, zdająca sobie sprawę z całej ohydy postępku owego oficera austriackiego i z ceny, jaką okupić musiała ułaskawienie swego ukochanego... Czyż wiemy, do czego biednego, bezradnego człowieka może doprowadzić lęk? Czyż nie robi on czasem z ludzi słabych bohaterów, i na odwrót: czy nie łamie najsilniejszych natur, tak iż tracą wszelką rozwagę? Pojmuję więc dalsze postępki tej dziewczyny, umiem je sobie wytłumaczyć. Ale on, uwodziciel, jest dla mnie zagadką! Wiem, że szał nagle ogarniającej człowieka zmysłowości nie daje się ująć żadnymi normami logiki. Ale znałem przecież tego oficera, rozmawiałem z nim wiele razy, spędziłem z nim wiele wieczorów — nigdy nie byłbym przypuszczał, że w jego mózgu mogła powstać taka szatańska, ohydna myśl. Czy przelana świeżo krew biednego żołnierza uczyniła go bestią w ludzkim ciele? Czy jakiś demon nagle go opętał, by zhańbić biedną dziewczynę, której kochanka przed chwilą kazał rozstrzelać? Czy był po prostu pijany? A może zrobił to w przystępie szału?
Niekiedy byłem skłonny przypuszczać, że rzeczywiście działał pod wpływem ataku szaleństwa. Bo to, co potem nastąpiło, nasuwa poważne wątpliwości, czy panował nad swymi władzami umysłowymi. Następnego dnia wszyscy zauważyli, że jest dziwnie roztargniony i przygnębiony. Niedbale załatwiał swe sprawy służbowe, ni stąd, ni zowąd wydał rozkaz, by kompania nazajutrz odmaszerowała. Pobór nie był jeszcze ukończony, oddział należało wprzódy zorganizować. Pytano go, czy otrzymał rozkazy przyśpieszające odmarsz. Zaprzeczył. Mimo to naglił swych podwładnych do pośpiechu; termin zbiórki i odmarszu wyznaczył na dzień następny.
Ordynans jego zeznał, że w południe tego dnia jakiś chłopak przyniósł list, który porucznika bardzo uradował. Posłaniec nie chciał przyjąć napiwku za doręczenie listu; oświadczył tylko, że wróci koło wieczora, by wskazać porucznikowi drogę. Ordynansowi wydało się to wszystko podejrzane: dnia poprzedniego wizyta dziewczyny, dziś list... nocna wycieczka... Odradzał więc swemu panu wdawać się tuż przed odmarszem w nową przygodę, lecz porucznik ofuknął go i zakazał wtrącać się w nie swoje sprawy.
Gdy zapadł zmierzch, pojawił się znowu ten sam posłaniec i porucznik poszedł z nim.
Nazajutrz rano ordynans zastał pokój swego oficera pusty; porucznik nie wrócił ze swej nocnej wyprawy... Gdy zbliżała się pora południowa, a oficera jeszcze nie było, ordynans przybiegł do mnie (wiedział, że jestem sędzią i że znałem dobrze porucznika) i opowiedział mi o zniknięciu oficera.
Udałem się natychmiast z patrolem policyjnym do leśniczówki. Droga była daleka i uciążliwa; kilka godzin pięliśmy się w górę.
Zastałem całą rodzinę pogrążoną w rozpaczy. Leśniczy opowiedział mi, że rano, gdy siedział przy śniadaniu, weszła do izby Anna; spódnicę miała poplamioną i podartą, włosy zmierzwione, wyraz twarzy niesamowity. Zaczęła głośno śpiewać jakieś niezrozumiałe wyrazy i wezwała obecnych, by również śpiewali. A na pytanie, co to wszystko znaczy, odpowiedziała: „Piekło jest poskromione, gad zdeptany, Alleluja!” I znowu zaczęła śpiewać. Wreszcie zamilkła, przerażony wzrok skierowała ku ziemi i poczęła krzyczeć: „Mrówki! mrówki! nie odpędzajcie ich! wykonują tylko swą powinność”. Po czym wybuchnęła śmiechem... Z trudem umieszczono ją wreszcie w izdebce na poddaszu; tam od czasu do czasu śpiewa, a potem wybucha spazmatycznym śmiechem i powtarza owe niezrozumiałe zgoła wyrazy...
Poszedłem na poddasze wraz z podoficerem, komendantem patrolu. Drzwi do izdebki były zaryglowane; w izbie panowała ciemność, nie mogłem dojrzeć Anny; na moje pytania nie dawała wcale odpowiedzi, wciąż to śpiewała, to śmiała się, to powtarzała słowa: „Mrówki, mrówki! Nie odpędzajcie ich!...”
Zostawiłem kilku policjantów w leśniczówce, a z resztą patrolu i leśniczym zacząłem badać teren; w mieście zaopatrzyliśmy się przedtem w latarnie i pochodnie.
Widzę jeszcze teraz twarz młodszej córki leśniczego, Filomeny. Siedziała obok pieca, osowiała, sztywna, blada. Jej narzeczony na próżno starał się nakłonić ją, by przemówiła. Czy wiedziała więcej niż inni? Czy Anna się jej zwierzyła? Nie mogłem zdać sobie z tego sprawy. Siedziała skulona, jakby przed nią i za nią była przepaść... Narzeczony wreszcie dał pokój naleganiom, by przemówiła, i przyłączył się do nas. Był to spokojny mieszczanin z Trydentu, widziałem, że cała afera jest mu bardzo przykra; poczuwał się jednak do obowiązku pójść z nami.
Trafnym instynktem wiedzeni, dostaliśmy się do szałasu, w którym Anna miewała schadzki ze swym ukochanym. Wewnątrz nie było wiele przedmiotów: w kącie legowisko, na ławie wielki dzban, który leśniczy od razu rozpoznał jako swój; obok dwie szklanki; jedna z nich była pusta, a druga napełniona winem. Pod ławą leżał mundur porucznika... Obok zegarek i portfel, który ordynans od razu poznał.
Natomiast w szałasie ani śladu oficera... Również w pobliżu... Nigdzie śladu krwi, nigdzie śladu jakiejkolwiek walki. Podzieliliśmy się na mniejsze patrole i rozproszyli po okolicy. Leśniczy, ordynans i ja samotrzeć30 ruszyliśmy w jedną stronę...
Będę się streszczał. Doszliśmy na skraj dość głębokiej przepaści. Księżyc świecił i mogliśmy na wielką odległość wszystko dokładnie widzieć. Kilka drzew rosło tuż nad skalistym brzegiem przepaści. „Co tam wisi białego?” — zawołał nagle ordynans i stanął jak skamieniały. Spojrzałem w tę stronę i oniemiałem z przerażenia. Sosna rosła na skraju przepaści; na najniższej jej gałęzi, wznoszącej się nad skałą na wysokości człowieka, wisiał nieszczęsny porucznik; miał na sobie tylko spodnie i koszulę; ręce miał sznurem związane na plecach; nogi, również tuż nad stopami mocno związane, obejmowały gałąź, zaś głowa zwieszała się w dół... Włosy sięgały niemal ziemi... I tu właśnie, między korzeniami drzewa, mrówki zbudowały sobie olbrzymie mrowisko... Widać je było łażące po sinej głowie...
— Dość już!... — jęknął hrabia i zerwał się z ławki. Zaczął biegać po pokoju, wypił duszkiem szklankę wina. Na czole jego pojawiły się krople potu.
— Jeszcze tylko kilka słów, a skończę moją opowieść — rzekł sędzia. — Muszę stwierdzić, że ta szatańska zemsta nie była wymysłem dziewczyny; jest to prastary zwyczaj, stosowany wciąż jeszcze, acz bardzo rzadko, w odwiecznej walce między kłusownikami a leśniczymi. Ja sam, chwała Bogu, w mej długiej praktyce raz tylko miałem taki wypadek. Anna, uświadomiwszy sobie, jakie łajdactwo zostało przez oficera na niej popełnione, obmyśliła ten rodzaj zemsty, o której zapewne jako córka leśniczego musiała niejednokrotnie słyszeć. Pominę dalsze szczegóły. Trupa przenieśliśmy do leśniczówki. Porucznik zginął w najstraszniejszych mękach. Trudno nam było sobie wyobrazić, jak ta dziewczyna sama mogła dokonać tego okropnego czynu. Stwierdzone jest bowiem, że nie miała żadnego pomocnika. Sama związała oficera, pogrążonego we śnie, sama zawlokła go na kraj przepaści i tu powiesiła głową w dół.
Bardziej jeszcze przejmującą była chwila, gdy przynieśliśmy zwłoki do leśniczówki. Babka dość obojętnie przypatrywała się, natomiast młodsza siostra, Filomena, z przeraźliwym krzykiem rzuciła się na zwłoki i zemdlała. Ocuciliśmy ją wreszcie. Weber nie dobył z gardła ani słowa. Mimo swej srogości i akuratności w służbie był to w życiu prywatnym wcale miły człowiek, często żartował z swymi dziećmi i chętnie też wiódł rozmowy z przyjaciółmi przy flaszce wina. Od tego dnia nigdy uśmiech nie wykwitł na jego twarzy; nigdy nie wziął do ust kropli wina, unikał towarzystwa. Z wielkim trudem zdołałem go nakłonić, by umieścił Annę w zakładzie dla obłąkanych. Musiałem mu tłumaczyć, że pobyt jej w domu fatalnie mógłby oddziałać na młodszą siostrę; Anna do tego czasu bawi31 w zakładzie, jest spokojna i cicha, a tylko czasem nagle zaczyna śmiać się i wołać: „Mrówki, mrówki!”... Filomena uspokoiła się po pewnym czasie, jestem przekonany, że mogłaby być jeszcze szczęśliwa, gdyby znalazła męża i wyrwała się ze środowiska, w którym dotychczas tkwi, a więc spod opieki starej wiedźmy i ojca złamanego nieszczęściem. Pierwszy jej narzeczony, ów kupiec z Trydentu, tuż po tej tragicznej aferze wycofał się. Ani ojciec, ani córka nie żałowali tego. Weber zrzekł się posady leśniczego. Wyznaczono mu emeryturę. Chciał gwałtem wydostać się z okolicy, w której spotkało go tyle nieszczęść. Nie przyjął żadnej z ofiarowanych mu posad. Nie chciał mieć do czynienia z ludźmi, którzy by mu przypominali przeszłość. Wreszcie otrzymał stanowisko zarządcy w pustym zamczysku Planta. Zmienił też za zgodą władz nazwisko. Przybył tu z dalekich stron; nikt go nie znał; nikt prócz wójta i mnie nie wiedział, jaka tragedia przeobraziła tego pogodnego dawniej człowieka w mruka i odludka. Zaczął interesować się głównie konkursami strzeleckimi. Nie bez kozery. Opanowała go bowiem idée fixe32, że najlepiej uczyni, jeśli z córką wyemigruje do Ameryki; tam może Filomena zdoła zapomnieć o tragicznych przeżyciach swej młodości. A że nie ma żadnego majątku, postanowił zebrać na koszta podróży zdobywaniem premii na konkursach strzeleckich. Odmawia też sobie i swej rodzinie wszystkiego, byle tylko zaoszczędzić potrzebną sumę. Zauważył pan zapewne, jaka nędza tam u nich w domu panuje. Ludzie ci żyją tylko chlebem, polentą i nabiałem. Nigdy nie jedzą mięsa, Weber ani kropli wina do ust nie bierze.
— Ale stara pije. Mówiła mi to Filomena — zauważył hrabia.
— Widocznie po kryjomu skądś sobie sprowadza wino. Bo Weber nigdy nie sięga do szklanki. Oszczędza na wszystkim, jedzeniu, ubraniu, byle tylko zebrać potrzebną gotówkę. Nie wiem, kiedy będzie gotów do wyjazdu, ale jestem pewien, że z chwilą, w której będzie miał dosyć gotówki, ruszy w świat wraz z córką. Wziąłby chętnie z sobą również i starsze swe dziecko, ale Anna, nieuleczalnie chora w zakładzie, w którym jest umieszczona, zemrze wreszcie; obecnie już nikogo ze swej rodziny nie poznaje...
Teraz pan pojmie, dlaczego Weber z niechęcią patrzy na każdego, kto zbliża się do jego córki, dlaczego stroni od ludzi. Życzę mu z całego serca, by jak najprędzej zdołał wykonać swój plan i wyjechał do Ameryki. Może podróż i pobyt w odmiennych warunkach zdołają tych poczciwych i zacnych ludzi przeobrazić, tchnąć w nich otuchę, chęć nowego życia. A może tam za oceanem znajdzie Weber również towarzysza niedoli. Bo, jak już panu wspomniałem, także i ojciec porucznika przepadł bez wieści. Najpierw szukał on śmierci podczas wojny. Potem wniósł prośbę o dymisję, odmówił przyjęcia zasłużonego orderu i poszedł na emeryturę jako pułkownik.
— Jako pułkownik? — przerwał hrabia. — Mój Boże, co za przypuszczenia nasuwają mi się! Zauważył pan, jak szybko opuścił nas ten starszy pan, który ze mną siedział, i to w chwili, w której pan począł opowiadać? Tak, tak, jego
Uwagi (0)