Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Cztery kobiety, cztery wstrząsające dramaty. Splot niemożliwych do pogodzenia racji, godny pióra Sofoklesa lub Shakespeare'a, wyraża się tutaj w zwięzłych nowelach.Cztery bohaterki cierpią za nie swoje winy, cztery historie pięknej, czystej miłości kończą się jakże nieszczęśliwie. Beatrice w odludnej willi na obrzeżach małego włoskiego miasteczka, Garcinda wezwana przez ojca z klasztornej szkółki, Filomena naznaczona tragicznym losem starszej siostry, wreszcie Lotka samodzielnie próbująca przezwyciężyć rodzinną hańbę.
Można te opowieści potraktować jako okazję do wzruszeń, ale dziś, kiedy minęła moda na łzawe, nieszczęśliwe zakończenia, widać wyraźnie, że celem Paula Heyse nie było wyłącznie dostarczenie czytelnikowi pożywki dla osobistego katharsis.
W tych tragediach nie mają udziału bogowie ani czary, każda z nich mogła się wydarzyć i na pewno wielokrotnie wydarzała się — niedaleko i niedawno. Każda z nich obnaża bowiem okrucieństwo i obłudę tradycyjnego europejskiego społeczeństwa, w którym „obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością”. Ofiarą jest kobieta, ale cierpi także mężczyzna, jeżeli jest uczciwy wobec swoich uczuć — taki przekaz płynie z nowel przyszłego noblisty.
- Autor: Paul Heyse
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse
tłum. Bertold Merwin
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-5305-8
Cztery kobiety Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Beatrice Garcinda Filomena Lotka Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaRozmawialiśmy do późna w nocy; było nas trzech; szczęśliwym trafem zdobyliśmy kilka butelek asti spumanti i sączyliśmy słodkie wino dla uczczenia przyjaciela, który właśnie wrócił z Włoch. Był najstarszy z nas; gdyśmy go poznali przed dwunastu laty podczas podróży na Południe, był już dojrzałym człowiekiem. Od pierwszego wejrzenia powzięliśmy wielką sympatię ku temu człowiekowi o szlachetnym wyrazie twarzy i pewnej melancholii uśmiechu. Niezwykłe jego wykształcenie, a równocześnie nadzwyczajna skromność przyczyniły się rychło do pogłębienia przyjaźni zadzierzgniętej podczas trzech tygodni wspólnego pobytu w Rzymie. Po upływie tego czasu musiał nagle wrócić do swej ojczyzny, do Genewy, gdzie stał na czele wielkiego przedsiębiorstwa handlowego. W następnych latach nie pomijaliśmy żadnej sposobności, by spędzić z nim czas jakiś bądź to we Włoszech, bądź w Genewie. Obecnie właśnie nałożył nieco drogi i przybył do naszego miasta, by choć dobę spędzić z nami.
Stwierdziliśmy, że zewnętrznie nie zmienił się prawie zupełnie; był wciąż jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną, włosy miał już lekko posrebrzone siwymi nitkami, czoło gładkie, jasne. Był tylko bardziej małomówny niż podczas ostatniego spotkania i często zamyślał się przez czas dłuższy, wpatrując się nieprzerwanie w jeden punkt. Sądziliśmy, że rozmowa ożywi się, gdy zapytamy go o wrażenia z ostatniej podróży. Ale gdy również i na ten ulubiony temat niechętnie odpowiadał, przestaliśmy nalegać, czekając spokojnie, aż niejako odtaje i zainteresuje się omawianymi sprawami.
Właśnie poruszyłem zagadnienie, które od pewnego czasu bardzo mnie zajmowało — zagadnienie teatru włoskiego. Utrzymywałem, że Włosi, choć są patetyczni i namiętni, nie stworzyli literatury dramatycznej, która dałaby się porównać z grecką, angielską, niemiecką. Bo temperament ludów romańskich, ich natura i kultura są tak ściśle związane z konwenansami, że niezrozumiałe dla ludności włoskiej byłyby tragiczne problematy opierające się całkowicie na walce jednostki z konwenansem; dalej, że włoscy autorzy nie ważyliby się wyzwolić z więzów formalnych i wziąć z całą bezwzględnością naturalnych, żywiołowych tonów, które jedynie wzbudzają w nas wstrząs tragiczny.
Amadeusz przysłuchiwał się moim wywodom z wielką obojętnością, natomiast Otton sprzeciwił się stanowczo tym poglądom i potępianiu konwencjonalności. Utrzymywał, że mój pogląd jest bardzo niebezpieczny, że w poezji górują właśnie ogólne prawa moralne, a nie indywidualne, że potępienia godne jest wysławianie demonizmu, przesadnego indywidualizmu nie liczącego się z nikim i niczym.
— Prowadzi to — mówił — do obalenia porządku świata na korzyść nieokiełznanego indywidualizmu i do uznawania w poezji jedynie tego, co łamie prawa i gwałci przepisy moralne.
Starałem się wytłumaczyć mu, że chodzi tu tylko o wypadki tragicznych kolizji, i że wielkie, mocne, jednym słowem, heroiczne natury inaczej rozwiązują spór między obowiązującym prawem a swymi pożądaniami niż tchórzliwi filistrzy liczący się z każdą drobnostką.
— Genialne natury — mówiłem — obalają granice tuzinkowej moralności i rozszerzają jej zakres, tak jak genialni artyści wydostają się poza bariery swej sztuki, by bariery te ustawić potem o wiele dalej. Poeta i ci, którzy go rozumieją, nie chcą pozbawiać się widoku zjawisk wykraczających poza granice przeciętnej moralności. A kto to uważają niemorałność, dla tego właściwie nie istnieje piękno; taki człowiek rozróżnia tylko rzeczy pożyteczne lub niepożyteczne.
Nagle Amadeusz spojrzał na mnie wielkimi oczyma i poprzez stół podał mi rękę.
— Dziękuję ci — rzekł — powiedziałeś mądre słowo, dobre, kojące. Między nami trzema chyba nie powinno być sporu o to, że obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością i że najwyższym zadaniem poezji jest sięgać tam, gdzie manifestują się najniezwyklejsze przejawy duszy ludzkiej. Przeciw jednemu tylko muszę zaprotestować: przeciw temu, że brak tragicznych poetów we Włoszech wyprowadzasz z cech charakteru ludu zbytnio trzymającego się konwenansu. Nie — mówił Amadeusz z rosnącym wciąż wzburzeniem, a oczy jego poczęły niesamowicie błyszczeć — patos włoskich tragedii nie jest zasadniczym tonem, na który nastrojona jest dusza tego szlachetnego narodu. Miałem tego przekonywający dowód... Dowodem tym moja żona, która była Włoszką.
Zamilkł po tych słowach, którym przysłuchiwaliśmy się z wielkim zdumieniem. Bo choć zdawało się nam, że znamy go dobrze, po raz pierwszy dowiedzieliśmy się, że był żonaty, i to z kobietą, która wielką rolę odegrała w jego życiu, a o której istnieniu nigdy nie wspomniał.
Wstał z krzesła i począł krążyć dokoła stołu. Nie przeszkadzaliśmy mu ani spojrzeniem, ani słowem. Wreszcie przystanął, usiadł z powrotem przy stole i rzekł swym głębokim, dźwięcznym głosem:
— Nie mówiłem wam o tym, gdyż wspomnienia zbytnio mnie wyczerpują... Ilekroć przed sobą samym rozsnuwałem pasmo tych przeżyć, musiałem to zawsze odpokutować dłuższą depresją psychiczną. Czyniłem sobie wyrzuty, że na wasze docinki, dlaczego się dotychczas nie ożeniłem, odpowiadałem zawsze żartami. Właśnie dlatego, by wreszcie w naszych stosunkach wzajemnych nie było niedomówień, obecnie, wracając od jej grobu, tak się urządziłem, by tu przyjechać i spędzić z wami kilka godzin. Pozwólcie więc, że zwierzę się wam z wszystkiego... Otwórzmy wpierw okno wiodące na ogród; jest tu tak duszno, że trudno oddychać... Tak! Pijcie i palcie, ja będę opowiadał, chodząc po pokoju... Minęło już od tych przeżyć prawie ćwierć wieku, a mam je tak żywo przed oczyma, jakby wczoraj zaszły...
To, co opowiedział (a przesiedzieliśmy razem do świtu), spisałem nazajutrz wedle możności jego własnymi słowami. Nie myślałem wtedy, że to są ostatnie jego słowa wypowiedziane w naszym gronie. Niebawem dowiedziałem się, że zapadł ciężko na zdrowiu. Od dawna już cierpiał na chorobę płuc i leczył się na Południu. Przeziębił się w kilka tygodni po naszym ostatnim spotkaniu, pomagając w gaszeniu ognia, który w nocy wybuchł w domu sąsiadującym z jego mieszkaniem. Wkrótce potem nadeszła wiadomość, że straciliśmy go na zawsze.
Zdecydowałem się na ogłoszenie moich zapisków. Poczuwam się wprost do obowiązku ujawnienia dziwnych losów mego przyjaciela i jego żony. Sądzę bowiem, że to, co przeżywają ludzie wzniośli i szlachetni, nie powinno być ukryte przed światem.
Niechże więc jego opowieść popłynie w jak najszersze koła.
Ukończyłem właśnie dwudziesty piąty rok życia, gdy zmarł mój ojciec. Przejąłem się tym tak bardzo, że ludzie uważali, iż postarzałem się o dziesięć lat. Tuż przedtem jedyna, bardzo przeze mnie kochana siostra wyszła za mąż za Francuza, którego rodzina od dawna osiedliła się w Genewie; został on wspólnikiem naszej firmy. Byliśmy sobie bardzo bliscy i zżyliśmy się ze sobą jak bracia. Gdy siostra namawiała mnie, bym wybrał się na kilka miesięcy w podróż i pokrzepił organizm osłabiony tragicznym przeżyciem — chętnie zgodziłem się na to.
Zmiana miejsca pobytu wkrótce też bardzo dodatnio na mnie podziałała. Odzyskałem humor, młodość, chęć do życia; znowu obudziło się we mnie zainteresowanie dla piękna przyrody i dla dzieł sztuki; poprzednio już odbywałem podróże po Francji i Niemczech, teraz mogłem rozkoszować się w Mediolanie i Wenecji arcydziełami zabytków artystycznych.
Przede wszystkim jednak tęskniłem za Florencją, toteż w oczekiwaniu wspaniałości, które tam spodziewałem snę zastać, byłem dość nieczuły na spotykane po drodze skarby sztuki. Postanowiłem w Bolonii spędzić tylko jeden dzień; w ciągu przedpołudnia pobieżnie zwiedziłem kościoły i galerie, a po południu wynająłem powóz, by wyjechać do Bosco, gdzie z pagórka, na którego szczycie wznosi się stary klasztor San Michele, podziwiać rozległą panoramę okolicy i napoić oczy bajecznym widokiem, rozpościerającym się z tego miejsca.
Był to jeden z najbardziej upalnych dni tego lata; choć byłem na ogół dość niewrażliwy na gorąco, upał wyczerpał mnie niezwykle. Gościniec wiodący z San Michele do miasta był zupełnie pusty. Nad murami zasłaniającymi ogrody wznosiły się gałęzie drzew pokryte powłoką kurzu; koła wozu z trudem obracały się w głębokich pokładach gorącego piasku; mój woźnica kiwał się na koźle, zmożony snem, a zmęczony koń stąpał skrajem gościńca, aby znaleźć się w cieniu padającym gdzieniegdzie na jezdnię od jakiejś willi lub parkanu ogrodu. Siedziałem wygodnie, osłaniając się parasolem przed silnymi promieniami słońca; byłem pogrążony jakby w półśnie.
Nagle uczułem, że coś musnęło moją twarz, i to dość silnie. Zerwałem się z siedzenia i zobaczyłem, że z moich kolan na dno powozu zsuwa się kwitnąca gałąź drzewa granatowego, przerzucona widocznie przez murowany parkan, obok którego właśnie przejeżdżaliśmy. Na skutek mojego nagłego ruchu koń stanął i wóz zatrzymał się; woźnica spał spokojnie dalej. Miałem więc sposobność, by zbadać, skąd rzucono gałąź; interesowało mnie to tym bardziej, że wyraźnie usłyszałem chichot — śmiało się z pewnością jakieś dziewczę rozradowane tak skutecznie zainscenizowaną psotą. Niedługo też czekałem, stojąc w wozie i bacznie wpatrując się w mur, gdy zza niego wyłoniła się pod wielkim słomianym kapeluszem główka dziewczęca. Para czarnych oczu spoglądała na mnie... Gdy podniosłem gałąź i kwiaty zbliżyłem do ust, śliczna twarzyczka pokryła się gorącym rumieńcem. Natychmiast główka znikła za murem... Gdyby nie to, że trzymałem w ręce gałąź, przypuszczałbym może, że wszystko to było tylko przywidzeniem.
Wysiadłem z wozu i poszedłem wzdłuż muru do wysokiej bramy ze sztab żelaznych, ułożonych w piękny deseń. Przez sztaby mogłem dojrzeć część parku i willę stojącą wśród wiązów i palm. Potrząsnąłem kilkakrotnie bramą, by się przekonać, czy nie zdołam jej bez niczyjej pomocy otworzyć. Brama była zamknięta. Już chciałem ręką sięgnąć do dzwonka, gdy jakiś wewnętrzny głos ostrzegł mnie przed wstąpieniem do tego parku. I cóż mógłbym zresztą powiedzieć, gdyby mnie zapytano, po co dzwonię. Stałem jeszcze czas jakiś, czekając, czy nie zjawi się cudna dziewczyna, która rzuciła gałąź; przypatrywałem się willi, jakbym ją miał zamiar odrysować; wreszcie schroniłem się, znużony spiekotą, do powozu pod parasol. Obudziłem woźnicę i ruszyliśmy powoli w stronę miasta.
Gdy znalazłem się już w gospodzie, spadł krótkotrwały rzęsisty deszcz. Toteż wieczór był przecudny, chłodny, orzeźwiający. Włóczyłem się długo pod arkadami, wstąpiłem potem do jednej z kawiarenek, wreszcie w poświacie księżyca podziwiałem przepyszne stare budowle, kościoły, fasady.
Chociaż bardzo zmęczony wróciłem do gospody, niemal do świtu nie mogłem zasnąć. Wciąż
Uwagi (0)