Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Cztery kobiety, cztery wstrząsające dramaty. Splot niemożliwych do pogodzenia racji, godny pióra Sofoklesa lub Shakespeare'a, wyraża się tutaj w zwięzłych nowelach.Cztery bohaterki cierpią za nie swoje winy, cztery historie pięknej, czystej miłości kończą się jakże nieszczęśliwie. Beatrice w odludnej willi na obrzeżach małego włoskiego miasteczka, Garcinda wezwana przez ojca z klasztornej szkółki, Filomena naznaczona tragicznym losem starszej siostry, wreszcie Lotka samodzielnie próbująca przezwyciężyć rodzinną hańbę.
Można te opowieści potraktować jako okazję do wzruszeń, ale dziś, kiedy minęła moda na łzawe, nieszczęśliwe zakończenia, widać wyraźnie, że celem Paula Heyse nie było wyłącznie dostarczenie czytelnikowi pożywki dla osobistego katharsis.
W tych tragediach nie mają udziału bogowie ani czary, każda z nich mogła się wydarzyć i na pewno wielokrotnie wydarzała się — niedaleko i niedawno. Każda z nich obnaża bowiem okrucieństwo i obłudę tradycyjnego europejskiego społeczeństwa, w którym „obyczajowość nie ma nic wspólnego z moralnością”. Ofiarą jest kobieta, ale cierpi także mężczyzna, jeżeli jest uczciwy wobec swoich uczuć — taki przekaz płynie z nowel przyszłego noblisty.
- Autor: Paul Heyse
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse
Następnego poranka, gdy mi przyniesiono rachunek, który jeszcze poprzedniego wieczora poleciłem wystawić, i zbliżała się chwila mojego odjazdu — zacząłem szukać powodów, by wbrew powziętemu planowi przedłużyć pobyt w mieście. Przypomniałem sobie, że w Bolonii powinienem właściwie odwiedzić kupca, z którym moja firma pozostawała w dość zażyłych stosunkach. Zwykle podczas podróży niewiele o tych sprawach myślałem; teraz nagle wydało mi się obowiązkiem uprzejmości załatwić tę wizytę. Robiłem sobie też wyrzuty, że tak pobieżnie obejrzałem Świętą Cecylię Rafaela. Uznałem, że powinienem gruntowniej zwiedzić Bolonię; wszak Florencja nie ucieknie, nie będzie w tym nic zdrożnego, jeśli mój przyjazd do tego miasta nieco się opóźni...
Wreszcie zdołałem w siebie wmówić, że na zmianę mego planu nie wpłynęła zupełnie dziewczyna, która wczoraj obrzuciła mnie kwitnącą gałęzią granatu. Dziwna rzecz: im bardziej o tej wczorajszej scenie myślałem, tym mniej przypominałem sobie jej twarz; pamiętałom tylko jej oczy... Przez całe przedpołudnie zwiedzając zabytki miasta byłem całkiem spokojny. Dopiero po południu, gdy minął już największy upał i szedłem w stronę willi, ogarnął mnie jakiś dziwny niepokój...
Gdy zbliżyłem się do żelaznych sztab bramy, zauważyłem, że w willi, w której wczoraj wszystkie żaluzje były spuszczone, dziś kilka okien jest otwartych; na balkonie stał mały piesek, który na mój widok zaczął głośno szczekać. Również i teraz nie zdobyłem się na to, by zadzwonić. Coś mnie jakby przed tym ostrzegało... Była chwila, że życzyłem sobie, by cudna dziewczyna nie pojawiła się i abym mógł z lekkim sercem nazajutrz odjechać. A jednak mimo to obszedłem dokoła mur graniczący z uprawnymi polami i niskimi chatami chłopskimi. Znalazłem wreszcie miejsce, gdzie niski żywopłot przytykał do muru. Mogłem tu wygodnie wspiąć się i zajrzeć do wnętrza parku. Uczyniłem to bez wahania, gdyż dokoła nie było żywej duszy. Olbrzymi dąb stał w pobliżu, a gałęzie jego ocieniały mur. Skoczyłem jednym susem na najbliższą gałąź i umieściłem się na niej.
Nie mogłem obrać sobie lepszego miejsca; w odległości zaledwie stu kroków ode mnie na trawniku, ocienionym już o tej porze, dwie młode dziewczyny grały w piłkę, nie przeczuwając wcale, że się im ktoś przygląda. Jedna miała na sobie białą sukienkę i wielki kapelusz słomkowy, który już wczoraj widziałem. Była średniego wzrostu, smukła, pełna czaru. Czarne włosy podczas gry rozluźniły się, twarzyczka jej była blada, oczy tylko płonęły; kiedy jej towarzyszka niezręcznie rzuciła piłkę, głośno się śmiała; słysząc jej srebrzysty śmiech, czułem, że serce mocno bije w mej piersi. Towarzyszka jej była również w białej sukience, jednak nieco skromniejszej; nie była też w ruchach tak wytworna i zgrabna. Nie poświęcałem jej zresztą wiele uwagi, gdyż wzrok miałem skierowany na zjawisko, które wczoraj tak niespodziewanie mnie zachwyciło. Wyraźnie czułem, że zawładnęło mną całkowicie, po raz pierwszy w życiu byłem jakby oczarowany...
Zastanawiałem się właśnie, jak by się zbliżyć do niej, nie przerażając jej nagłym pojawieniem się, gdy przyszedł mi z pomocą przypadek. Piłka zbyt silnie przez nią rzucona, przeleciała nad dębem, na którego gałęzi znajdowałem się, i upadła na pole za murem. Szybko zeskoczyłem z gałęzi na mur, zsunąłem się na gościniec i pobiegłem po piłkę. Potem znowu wspiąłem się na mur i ukazałem się z piłką w ręku.
Spojrzała na mnie wielkimi oczyma. Towarzyszka jej krzyknęła i poczęła coś dowodzić, czego jednak z oddali nie rozumiałem. Moja piękna panna nie zwracała jednak na to uwagi, lecz wpatrując się we mnie, czekała, aż zwrócę jej piłkę. Zdjąłem z szyi złoty medalionik w formie serca, zawieszony na czarnej aksamitnej wstążeczce — był to dar mej siostry — starannie owinąłem aksamitkę dokoła piłki i rzuciłem ją, celując w tę stronę, gdzie stały obie panny. Piłka upadła o kilka kroków od dziewczęcia o czarnych, błyszczących oczach.
Dziewczyna zrobiła kilka kroków, podniosła piłkę, a zobaczywszy medalion spojrzała na mnie wzrokiem, który wstrząsnął mną do głębi. Medalion wraz z wstążeczką umieściła za gorsem, a rakietą trzymaną w ręce kilkakrotnie skinęła w moją stronę, jak księżna dziękująca wachlarzem za hołd. Potem powoli, nie obejrzawszy się ani razu, poszła w stronę domu.
Zrozumiałem, że nie wolno mi dziś przedsiębrać żadnej dalszej próby. Byłem przekonany, iż mnie poznała. Ponowne moje pojawienie się uświadomiło jej, że pragnę się do niej zbliżyć. Symbolicznie rzuciłem jej pod nogi moje serce; podniosła je i umieściła na swoim sercu. Czy nie należałoby jej teraz dać trochę czasu na zastanowienie się? Byłem zresztą tak podniecony i rozgorączkowany, że zapewne mówiłbym od rzeczy, gdybym ją teraz spotkał.
Również i tej nocy spałem niewiele. Wcześnie wstałem i gdy tylko otwarto galerię, usiadłem naprzeciw Świętej Cecylii. Przez dwie godziny jakby przed lustrem badałem swe wnętrze. Miałem poczucie, że iskra, która wpadła w moje serce, naprawdę pochodzi z boskiego płomienia...
Znowu upłynęłygodziny największego upału, zanim rozpocząłem wędrówkę w stronę willi. Tym razem jednak nie zadowoliłem się zaglądaniem przez sztaby żelaznej bramy; zdobyłem się na to, by zadzwonić, i wcale się nie przestraszyłem, gdy rozległ się głośny dźwięk. Na parterze willi otworzyły się boczne drzwi i jakiś starszy człowiek o marsowym wyglądzie pojawił się na progu; zobaczywszy mnie za bramą, zbliżył się, ze zdziwieniem patrząc na nieoczekiwanego gościa. Powiedziałem mu, że jestem cudzoziemcem, że opracowuję dzieło o Włoszech i chciałbym opisać również Bolonię i jej okolice. Proszę o pozwolenie zwiedzenia tej willi, gdyż jest zbudowana w starym stylu i pod wieloma względami bardzo interesująca.
Staruszek zaczął mi tłumaczyć z wielką gadatliwością, że nie może mi pozwolić na zwiedzenie willi, a na poparcie tego przytoczył szereg spraw, o które go wcale nie pytałem.
— Willa ta należy — mówił — do generała Aleksandra P., u którego długie lata służyłem w wojsku... Szwajcarię, skąd pan pochodzi, znam dobrze, niejednokrotnie tam bywałem z moim generałem. Na stare lata odkomenderował mnie generał tutaj, na obecny mój posterunek, gdyż pan mój ożenił się po raz drugi i oddał mi pod opiekę swą córkę. Wie pan przecież, jak to się dzieje, gdy córka jest przystojniejsza niż młoda macocha... Żyjemy tu sobie spokojnie, signorinie nie zbywa na niczym, ma tu nauczycieli śpiewu i języków, którzy przyjeżdżają z miasta, a moja córka jest jej towarzyszką i przyjaciółką. Tylko do miasta signorina nie wyjeżdża, bo i po cóż? Macocha wcale sobie tego nie życzy, a ojciec raz na miesiąc przyjeżdża w odwiedziny do córki. Zawsze gdy tu bawi, przypomina mi, bym jej strzegł jak oka w głowie. W niedzielę signorina chodzi z moją Niną i ze mną do kościoła; zresztą z nikim się nie widuje. Po cóż panu zwiedzić ten stary dom? Zapewniam pana, że jest taki jak sto innych, w parku również nie ma nic osobliwego. Tego by jeszcze brakowało, by się rozniosło, że wpuściłem poza bramę obcego człowieka. Mój pan wypędziłby mnie na stare lata...
Starałem się wedle możności uspokoić go, silniej jednak niż moje słowa podziałała złota moneta, którą poprzez sztabę wsunąłem mu do ręki.
— Widzę — rzekł — że jest pan przyzwoitym człowiekiem; nie zechce pan chyba narażać na nieszczęście starego żołnierza. Jeżeli więc tak bardzo panu zależy na tym, chodźmy, oprowadzę pana po willi i parku. Mogę to uczynić tym śmielej, że signorina ma właśnie lekcję śpiewu; nie dowie się, że wpuściłem obcego.
Ciężkim kluczem otworzył drzwi i zaprowadził mnie do willi. Na parterze była wielka, chłodna sala, chroniona żaluzjami przed słońcem. Nie chcąc wypaść z roli, poprosiłem starca, by otworzył okna, chciałbym bowiem przypatrzyć się wiszącym na ścianach obrazom. Były to portrety rodzinne, niewielkiej zresztą wartości artystycznej; jeden tylko, wiszący nad kominkiem, przykuł moją uwagę.
— Jest to matka naszej signoriny — tłumaczył mi stary — mam na myśli prawdziwą matkę, tę, która zmarła przed piętnastu laty. Była to piękna kobieta... Córka jest do niej podobna... Nasza panienka jest jednak o wiele weselsza niż matka; przypomina ptaszka w klatce wciąż przeskakującego z miejsca na miejsce...
— I śpiewa również jak ptaszek — zauważyłem z pozorną obojętnością. — Czy to nie ona śpiewa nad nami?
— Tak jest. Kapelmistrz naszego teatru dwa razy tygodniowo tu przyjeżdża. Gdy potem papa przybywa w odwiedziny... bawi u nas zwykle przez cały dzień... signorina śpiewa mu nowe arie, a wtedy biedak jest jakby w raju. Gdyby nie to dziecko, lepiej byłoby zaprawdę memu panu na tamtym świecie...
— Dlaczego? — zapytałem. — Czy chory?
— Można to również j tak określić... Ja przynajmniej wolałbym być w grobie niż tak żyć... Kto go znał, gdy był jeszcze w służbie wojskowej... Olbrzymi Giovanni di Bologna, wykuty w kamieniu na rynku, nie spoziera na świat bardziej rycersko niźli mój pan generał w tych czasach, gdy pełnił jeszcze służbę. A teraz... Teraz siedzi całymi dniami w fotelu przy oknie, bawi się wycinankami lub gra w domino... Zdaje się, jakby nic nie słyszał i nie widział; gdy mówi do niego żona, patrzy na nią przestraszony i potakuje. Tylko jeśli chodzi o córkę, jest wciąż jeszcze taki jak za dawnych lat, nie da się nikomu omamić...
— A co za przyczyna tego, że popadł w taki stan?
— Tego nikt nie wie, mój panie. Zaszło w domu coś takiego, o czym tylko po kątach ludzie szeptają... Ja zawsze utrzymuję, że żona... mam na myśli obecną panią generałową, zadała mu cios, który go z nóg zwalił. Znosi on nieszczęście jak żołnierz głód i pragnienie, choćby nawet przy tym zmarniał...
Rozmawiając weszliśmy na piętro. Coraz wyraźniej słychać było śpiew. Głos miał w sobie coś ostrego; był to wysoki sopran, pełen młodzieńczej siły.
— Jak nazywa się signorina? — zapytałem.
— Beatrice. Zwiemy ją jednak zwykle Bicetta. O, co za złote serce! Moja Nina powiada często: ojcze, powiada, gdyby Bicetta miała czekać, aż znajdzie męża, który by był jej wart, nie wyszłaby nigdy za mąż. Oto, panie, jej pokój. Tu leżą jej książki; czyta czasem do późna w nocy, powiada Nina, i to w różnych językach. Obraz nad jej łóżkiem wyobraża mojego biednego pana w mundurze generalskim. Ale chodźmy, nie ma tu zresztą nic osobliwego. Meble, jak pan widzi, są bardzo stare. Pan generał chciał przysłać z miasta nowe meble, ale signorina nie zgodziła się na to. Bo tak tu wszystko wyglądało, gdy nieboszczka jej matka spędzała pierwsze lato jako młoda mężatka. Tu na balkonie siedziała zawsze wieczorami... dziecko leżało w kołysce... stąd spoglądała w stronę miasta i oczekiwała powrotu męża...
Wyszedłem na balkon i począłem głaskać pieska, który mnie wczoraj tak głośno oszczekiwał, a teraz, widząc mnie w towarzystwie starca, łasił się do mnie.
Każde słowo poczciwego staruszka było kroplą oliwy, padającą w trawiący mnie żar wewnętrzny...
By się nie zdradzić, skierowałem rozmowę na styl, w jakim dworek był zbudowany, mówiłem o wykładanym mozaiką stole, stojącym pośrodku wielkiej sali, do której właśnie weszliśmy, potem z udanym zainteresowaniem przypatrywałem się obrazowi al fresco3 na suficie. Nie mogłem się zdecydować na wyjście z tego dworku, chociaż mój przewodnik zaczął okazywać coraz większe zniecierpliwienie.
Nagle w sąsiednim pokoju śpiew ustał, drzwi się otwarły — i na progu, z nutami w ręku, stanęła ona.
Tak blisko jej jeszcze nie widziałem. A jednak nie widziałem jej wyraźniej niż w poprzednich dniach; mąciło mi się w oczach. Dostrzegłem tylko, że ma na szyi mój medalion.
Stary zaczął, jąkając się, wypowiadać jakieś śmieszne słowa usprawiedliwienia.
— To nic nie szkodzi, Fabio — rzekła. — Oprowadź pana, jeśli chce zwiedzić dom i park. A ty, Nino — rzekła do swej towarzyszki siedzącej z robótką w ręku na niskim krześle obok fortepianu — pójdź także i wytłumacz panu, co mamy w domu i ogrodzie ze starych zabytków.
Szepnęła swej towarzyszce coś do ucha, wciąż na mnie spoglądając, a potem z wielkim wdziękiem skinęła mi głową. Następnie zwróciła się do swego nauczyciela, który z ciekawością przypatrywał się całej scenie.
Zeszliśmy ze schodów i udaliśmy się do ogrodu. Tu Nina zwróciła się do ojca:
— Bicetta poleciła mi, bym zerwała dla pana dwie pomarańcze. Jest pan zapewne spragniony po długiej przechadzce. Chodźmy w stronę fontanny; tam są najdojrzalsze.
Szedłem za starym i Niną i od czasu do czasu odwracałem się, by spojrzeć w okna na pierwszym piętrze, skąd wciąż jeszcze rozbrzmiewał śpiew. Żaluzje w oknach pokoju były tylko spuszczone do połowy; widziałem, że Bicetta stoi obok okna i wpatruje się w nas. Nina również często patrzała w tamtą stronę. Nie miałem wcale zamiaru ukrywać przed nią niczego; wprost przeciwnie: chciałem z niej zrobić naszą powiernicę. Ponieważ jednak stary wciąż był w pobliżu, mogłem jej dopiero wtedy, gdy zbliżyliśmy się do bramy, a stary począł manipulować kluczem, szepnąć:
— Pozdrów ją i powiedz, że usłyszy jeszcze o mnie...
Więcej nie zdołałem powiedzieć, gdyż stary otworzył bramę i pożegnał mnie o wiele mniej uprzejmie niż wtedy, gdy mnie wpuszczał do domu. Widocznie zaczął coś podejrzewać...
Część nocy spędziłem pisząc długi list do niej; opisywałem swój stan duchowy i składałem swe szczęście i przyszłość w jej ręce. Potem zasnąłem i obudziłem się dopiero koło południa. Zebrałem się i ruszyłem w drogę, by sam być listonoszem i doręczyć epistołę, która miała zadecydować o mym losie. Sprzyjało mi szczęście: przygotowałem sobie mówkę, którą zamierzałem wygłosić, gdyby stary nie chciał przyjąć listu, by go wręczyć signorinie. Ale gdy zadzwoniłem, pojawiła się u bramy zamiast niego córka, Nina; mogłem sobie więc zaoszczędzić wielu słów. Nie była
Uwagi (0)