Darmowe ebooki » Nowela » Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 25
Idź do strony:
że zbyt pośpiesznie wypowiedziałeś słowa, które słyszałam dziś rano?... Czy prawdą jest, że miłujesz mnie nad życie? I że życie poświęciłbyś dla mnie? Możesz śmiało mówić, Aigleta wie o wszy­stkim. Wiedziała ona już pierwej niż ja sama, że serce moje należy do ciebie... O mój drogi, już w La Vaqueira... gdyśmy rozmawiali o gwiazdach i nocą prze­chadzali się po łąkach... byłam tylko dlatego taka ci­cha i smutna, gdyż przeczuwałam, że tracę cię, że nie­bawem nie będę swobodnie rozporządzała własnym sercem i ręką. Bóg świadkiem: byłam wtedy zdecydo­wana okazać posłuszeństwo ojcu, gdyby moją rękę ofiarował obcemu jakiemuś, ale szlachetnemu czło­wiekowi. Ale stać się ofiarą niefortunnej gry w kości, być odstąpioną zwyrodniałemu osobnikowi w nie­szczęsnej chwili, jakby zwierzę lub kawał złota — nie, tego zaprawdę Bóg sam nie wymaga, choć nam przykazał, byśmy czcili ojca i matkę. Widziałam we śnie matkę... płakała pochylając się nade mną... wiem, że gdyby żyła jeszcze, raczej uciekłaby ze mną w świat daleki, a nie dopuściłaby, bym dostała się do łożnicy pana de Gaillac... Oto jestem u ciebie, najdroższy, i jeśli prawdą jest to, co mi powiedziałeś dziś rano, a wierzę twym słowom, mam szczerą wolę natychimiast, tu, wobec Boga i mej Aiglety jako świad­ka, poślubić cię i uciec z tobą w świat... Wiem, że ojciec mój nie wsiądzie na koń, by nas ścigać i ukarać syna, tak jak to uczynił jego ojcu; ojciec mój bowiem zdaje sobie sprawę, że nie jemu sądzić nas przystoi, gdyż sędzia musi być człowiekiem bez win... A my, dokądkolwiek się dostaniemy, czyż nie będziemy szczęśliwi? Ja przy tobie, Geoffroy, a ty przy swej Garcindzie!

Po tych słowach podała mu swą drobną rączkę. Geoffroy początkowo stał nieruchomy i milczący, jakby nie rozumiał zgoła jej słów. Podziałały one na nie­go wprost obezwładniająco. Potem jednak opamiętał się i, zdejmując pierścień z palca, rzekł:

— Czy poznajesz go? To pierścień zaręczynowy me­go ojca; wierność, którą ślubował mój ojciec, wręcza­jąc ten pierścień swej umiłowanej, okupił życiem. Oto wręczam go tobie i ślubuję wobec Boga i naszej wier­nej przyjaciółki: nigdy nie będę należał do innej ko­biety prócz Garcindy de Malaspina!

— A ja do żadnego mężczyzny prócz ciebie, Geoffroy!

— Amen, oby tak było! — rzekła Aigleta i złączyła ręce małżonków.

Potem przyklękli przed obrazem Madonny i przez chwil kilka cicho się modlili.

Gdy wstali i padli sobie w ramiona, Aigleta niepo­strzeżenie opuściła izbę. Wyszła do ogródka i uplotła dwa wianki róż.

— Nie ma wesela bez wieńców! — rzekła, wróciwszy do izby i wieńcząc ich czoła.

Geoffroy udał się następnie do stajni, osiodłał ko­nia i wyprowadził na most zwodzony. Tu oczekiwała go już Garcinda. Siadła przed nim na siodle, Geoffroy wspiął konia ostrogami i — zniknęli w lesie. Niezbyt wielki ciężar miał koń do dźwigania. Prócz miecza i sztyletu Geoffroy wziął tylko śpiewnik swego ojca. Garcinda nic ze sobą nie wzięła z zamku ojcowskiego prócz tego, co miała na sobie.

Przy blasku księżyca oddalili się od zamku ścieżyną leśną. Niewiele z sobą mówili. Tylko od czasu do cza­su Garcinda obracała się ku niemu, całowała go i szep­tała: mój mężu... Nie zdawali sobie wcale sprawy, jak niepewma przyszłość ich czeka; rozkoszowali się swym szczęściem, jakby żaden cień, żadna troska i niebezpie­czeństwo nie przesłaniało ich miłości.

Gdy jednak opuściwszy las dostali się na pagórek, z którego Garcinda dopiero przed kilku dniami po wie­lu latach pobytu w klasztorze przypatrywała się zam­kowi swych przodków — ujęła nagle cugle konia i za­trzymała go.

— Dlaczego tu mamy zatrzymać się, najdroższa? — zapytał Geoffroy.

Wciąż wpatrywała się poprzez uśpioną dolinę w ciemne mury, w osrebrzone światłem księżyca dachy zamku.

— Co tam widzisz? — zapytał młodzieniec, czując, że smukła postać, siedząca przed nim, zadrżała, jakby pośród ciepłej nocy letniej owionęły ją mroźne wichry. — Patrzmy przed siebie, a nie za siebie. Przed mami leży szczęście.

Smutnie potrząsnęła głową, nie mówiąc ani słowa. Nagle zdało jej się, że widzi w oddali w samotnym zamku ojca idącego chwiejnym krokiem z pochod­nią w ręku od komnaty do komnaty i wołającego: gdzie moja córka Garcinda? Dałem w zastaw moje słowo ry­cerskie; muszę go dotrzymać. Gdzie moje dziecko i gdzie moja cześć? Nie mam zaprawdę nic więcej jak nazwisko bez skazy, i to też teraz tracę. Ostatnia z ro­du Malaspina zabiera z sobą honor rodu; wie ona przecież, że nie mogę, jak przed dwudziestu laty, wsiąść na koń, by pomścić hańbę na uwodzicielu; je­stem schorzałym i grzesznym starcem. Umrę z pięt­nem hańby na czole, zaś wrogowie moi rozgłoszą: aby nie uiścić się z długu, sam namówił córkę do ucieczki...

Nagle znikła ta wizja sprzed oczu Garcindy i na­tychmiast wyłoniła się druga: oto za nią i za Geoffroy pędzi na spienionych koniach mnóstwo rycerzy i pa­chołków... oto na czele ich Peire de Gaillac... oto Geoffroy walczy z przemocą i wreszcie pada barwiąc swą krwią zieloną niwę... oto słyszy szydercze słowa zwycięzcy: „Zazdrościłeś mi wygranej, synu wędrow­nego komedianta? Wierzyciel ma prawo przemocą wziąć dług, z którego dłużnik dobrowolnie nie chce się uiścić...”

Garcinda uczuła, że serce w niej bić przestaje. Uświadomiła sobie nagle: to, co uważała za szczęście, było tylko ułudą, majakiem, sennym marzeniem; ojca i męża, tych jedynych, których kocha, postępek jej naraża na niechybną śmierć...

— Na miłość boską! — krzyknął Geoffroy, czując, że umiłowana bezwładnie ciąży mu w ramionach. — Oprzytomnij, najdroższa! Pozwól, że ja ujmę cugle i pomkniemy ku wolności, życiu, szczęściu. Fatalność, krążąca nad tamtym zamkiem, nie dosięgnie nas, gdy będziemy hen, daleko! Miałażbyś...

Nie mógł dokończyć zdania, gdy spojrzał w oczy swej młodej żony, z których nagle znikł blask szczę­ścia i radości. Niebawem jednak blada twarz jej po­częła się ożywiać. Garcinda kilka razy głęboko wes­tchnęła, spojrzała na niego wzrokiem pełnym miłości i wysilając się na uśmiech rzekła:

— Przestraszyłam cię, najdroższy. Czy mamy powód lękać się złych duchów, krążących dokoła tego zamku i zazdroszczących nam szczęścia? Ty, mąż mój, i ja, żona twa, na wieki ciałem i duszą złączeni? Co się zaś tyczy naszej ucieczki, to po głębokim zastanowieniu myślę, że Bóg nie chce, abyśmy wykonali ją tak, jak uplanowaliśmy sobie... Zemściłoby się to na nas i skoń­czyło żałośnie jak wtedy, gdy twój ojciec uprowadził ciotkę... Słuchaj, mam inny zupełnie plan... dowiesz się o nim o świcie... Pochwalisz mnie, że tak mądrze wszystko obmyśliłam, aby wierzyciel nie miał żadnych uroszczeń do dłużnika, a równocześnie bym nie nale­żała do żadnego innego mężczyzny, jak tylko do cie­bie, którego wobec Boga poślubiłam. Pomóż mi zsiąść z konia, wrócimy pieszo przez las, noc jeszcze długa, a piękniejszej nocy poślubnej nikt życzyć sobie nie może. A teraz ucałuj mnie, bym znowu ujrzała uśmiech na twej twarzy, bo zaprawdę, życie jest zbyt krótkie, by choć przez chwilę zmącać je sobie zgry­zotami i smutkiem.

Uczynił to, czego sobie życzyła; gdy jednak uścisnął ją i ucałował, nie mógł się powstrzymać od py­tania:

— Co zamierzasz uczynić, Garcindo? Czy nie po­wzięłaś zbyt ryzykownego planu? A gdyby się nie po­wiódł i pogrążył nas w większe jeszcze nieszczęście?

Ona jednak uśmiechnęła się, położyła mai palec na usta i rzekła:

— Jesteś najbardziej zazdrości godnym małżonkiem na bożym świecie, mój panie i mężu: masz bowiem żonę, która umie zachować tajemnicę. A teraz nie na­legaj więcej. Co nas obchodzi jutro? Czyż jesteśmy tak starymi małżonkami, byśmy mieli rozmawiać o rzeczach ważniejszych niż nasza miłość? Powiedz, kochanku, czy podobam ci się naprawdę lepiej niż Agnieszka z Sardynii? Czy ma ona piękniejszą i gład­szą twarz niż moja? Nie, nie obejmuj mnie tak gwał­townie: księżyc spogląda tak bezczelnie; wątpię, czy wie, żeśmy małżonkami. Chodźmy do lasu, jestem zmęczona jazdą i chciałabym wypocząć. Znam miejsce, gdzie strumyk płynie wśród mchów; rośnie tam wiele kwiatów... splotę świeże wieńce dla nas, bo te, które mamy od Aiglety, są już pogniecione. Biedaczka... Czy wiesz, że i ona ciebie bardzo kocha? Ale tak już jest na świecie: nie można mieć dwóch żon, prawo boskie zakazuje... Jeśli nie jestem lepsza od niej, to zaprawdę jestem nieszczęśliwsza... a właściwie byłabym nią, gdybym nie była posiadła twego serca...

Tak mówiła, a młodzieńca oszałamiały jej słowa jak najprzedniejsze wino.

Zeszli z pagórka i poszli w las. Koń stąpał za nimi, a wreszcie począł się paść, gdy na polance leśnej spo­częli na puszystym mchu. Opodal szumiał strumyk, księżyc świecił tak jasno, że nikt by zasnąć nie mógł, tym bardziej tych dwoje, którzy mieli sobie tyle do zwierzenia, a nie wiedzieli, co ich jutro czeka...

Gdy zaświtało i spadła rosa, młoda kobieta pod­niosła się i rzekła:

— A teraz pójdźmy do domu...

— Dokąd? — zapytał patrząc na nią zdziwiony.

— Chodź, pokażę ci. Czy mam inny dom niźli ten, w którym ty mieszkasz?

I zaprowadziła go przez most zwodzony do jego izdebki w wieży zamkowej.

— Tu chciałabym wypocząć — rzekła, siadając na łóżku jego matki — rada bym się godzinę przespać, zanim słońce się ukaże. Ale zostaw mnie samą, naj­droższy; gdybyś tu był, nie przestalibyśmy rozmawiać i nie mogłabym spać. Podaj mi śpiewnik twego ojca, chciałabym przeczytać kilka wierszy przed zaśnięciem. A teraz ucałuj mnie na dobranoc... i idź! Najdroższy, kocham cię nad życie! Czy nie zaznaliśmy tyle szczęścia, że nic więcej nas zasmucić nie może? A gdybyś­my jeszcze sto lat żyli, czyż moglibyśmy zaznać więcej radości, gdyśmy już wychylili puchar wiecznej rozkoszy?

Długo i serdecznie ucałował ją i opuścił izbę.

Wkrótce potem poczęły piać koguty. Nie obudziły jednak młodzieńca spoczywającego w ogródku i otulo­nego tylko w płaszcz. Uśmiechał się przez sen.

Dopiero gdy już wysoko wznosiło się słońce na nie­bie, Aigleta dostrzegła go w ogródku. Przeraziła się, jakby ujrzała widmo, i dopiero, gdy usłyszała jego oddech, pochyliła się nad nim, by go obudzić.

— Jeszcze tu? — szepnęła. — A gdzie Garcinda?

Szybko zerwał się z murawy i nie mówiąc ani sło­wa powiódł ją w stronę wieży. Gdy otworzył drzwi, krzyknął jakby rażony śmiercionośnym grotem i przy­padł do łoża. Leżała na nim jego młoda żona... Jedna ręka była złożona na sercu, z którego płynęła jeszcze cienka struga krwi, druga przytrzymywała śpiewnik...

*

Dopiero około południa odważono się donieść panu de Malaspina o tragicznym zgonie córki. Słuchał, jakby nie rozumiejąc, co mówiono. Również gdy go za­prowadzono do izdebki, w której dziecko jego leżało na łożu niby piękna śnieżnobiała rzeźba marmurowa, nie zdradził swych uczuć; ani jedno słowo nie padło z jego ust, ani jedna łza nie potoczyła się z oczu. Po­został sam jeden przez całą noc przy zmarłej.

Nazajutrz kazał sporządzić nosze. Chciał dotrzymać słowa i zawieźć narzeczoną do Gaillaku. W milczeniu wykonywała służba jego zlecenia. Geoffroy, który byłby do tego nie dopuścił, leżał nieprzytomny; miał silną gorączkę; rana na czole otwarła się; Aigleta uży­wała wszystkich znanych jej leków, aby go ratować.

Niebawem ruszył z zamku orszak: na czele konno pan Hugo; za nim na wysokich noszach, dźwiganych przez pachołków, martwa narzeczona, potem służba zamkowa i mnóstwo włościan.

Gdy orszak zbliżył się do Gaillaku, pan Hugo wysłał przodem herolda, który trzykroć zatrąbił fanfarę, a potem donośnym głosem zawołał:

— Dłużnik spłaca wierzycielowi dług!

Na to wezwanie zjawił się na tarasie swego zamku hrabia Peire de Gaillac. Gdy zoczył żałobny orszak, odwrócił, przerażany, głowę i ręką dawał znaki, by sobie poszli. Potem kazał czym prędzej osiodłać konia i pocwałował w dal. Gdy wrócił po wielu dniach, powypędzał kompanów i kochanice; odtąd wiódł na swym zamku żywot pustelniczy i nigdy uśmiech nie zakwitł więcej na jego twarzy.

Pan Hugo przykazał pachołkom, aby zanieśli nosze w pobliże kaplicy. Tu, na ziemi pana de Gaillac, któ­remu miał zwrócić dług, złożył ciało swego dziecka; nie pozwolił nikomu tknąć się łopaty; sam wykopał grób i sam go zasypał ziemią. Potem przykazał, by wszyscy odeszli. Sam został przy grobie. Gdy nazajutrz jeden z pachołków przybył, by dowiedzieć się, co się z jego panem dzieje, zastał hrabiego nieżywego; pochowano go obok Garcindy.

Geoffroy ruszył na wyprawę krzyżową i nie wrócił z niej. Żadna kronika o nim nie wspomina.

W historii klasztoru Montsalvaire można przeczytać, że pod koniec stulecia żyła przeorysza Aigleta z Malaspiny, zwana Sor Sofrensa — w dzisiejszym języku francuskim: Soeur Souffrance17 — która dożywszy późnej starości, zakończyła bogobojny żywot.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Filomena

Na wschód od Meranu prowadzi z wierzchołka góry Ifinger w dolinę Adygi głęboki parów. Środkiem toczy się po wyłomach skalnych i żwirze płytki potok górski, latem zupełnie wysychający; tylko na wiosnę, gdy w górach śniegi topnieją, parów wypełnia się szumiącymi, brudnymi wodami, podmulającymi skały. Sta­czają się one potem wzdłuż wąwozu w dolinę; słychać wtedy gwałtowny huk i łomot, jakby się ziemia za­trzęsła. Ale niebawem uspokaja się wszystko i aż do jesieni cisza panuje w parowie...

W piękny poranek czerwcowy szedł parowem starszy wiekiem człowiek. Miał na sobie ubranie z sza­rego, prostego płótna; pomarszczoną twarz, okoloną siwą brodą, osłaniał przed słońcem stary kapelusz słomkowy z szeroką kresą; przez ramię miał przewieszoną żółtą skórzaną torbę, do której wkładał od czasu do czasu jakiś niezwykły okaz minerału lub skamienia­łej rośliny, naniesionej z wiosną przez fale. Choć słońce mocno świeciło, nie widać było na nim śladów zmę­czenia. Maszerował żołnierskim krokiem, przystając

1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz