Darmowe ebooki » Nowela » Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Paul Heyse



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 25
Idź do strony:
ma odwagi sprzeciwić się... Na widok Bicetty stary płacze jak dziecko... Przestał mówić ze swą żoną, gdyż ona jest winna wszystkiemu...

— A Bicetta? — zapytałem.

— Bicetta? — rzekł stary — któż by się rozeznał w tym, co ta dziewczyna wyprawia. Najpierw, gdy nalegano, by zerwała z panem, gdyż jest pan lutera­ninem, odpowiadała stale: „Przysięgłam na Boga, że będę jego żoną, i dotrzymam przysięgi, choćbym miała zginąć!” A kiedy kuzyn zjawił się przed nią, powiedziała mu zupełnie spokojnie: „Nie zadawaj so­bie trudu, Richino; gdybym nawet nie poznała Amadea, nie byłabym nigdy ciebie pokochała.” A gdy chciał ująć jej rękę, wstała z krzesła i w obecności Niny rzekła: „Przyzwoity człowiek nie wyciąga ręki po to, co należy do kogo innego. Idź, pogardzam to­bą!” Nie chce go więcej widzieć na oczy... Ale co o tym myśleć, mój miły panie, przecież nieba­wem będzie ich ślub, a Bicetta nie roni ani jednej łzy, nie prosi więcej ani ojca, ani matki, ani ko­gokolwiek bądź... Nie otrzymała ona od pana ani je­dnego listu... Co? Pan wciąż pisywał? I ona też! Sam zanosiłem listy na pocztę. Zdaje się, urzędnicy byli poinformowani, że nie wolno przeszkadzać, gdy siostrzeniec kardynała zamierza obcokrajowcowi sprząt­nąć sprzed nosa narzeczoną... Mimo to dziwię się niezmiernie, że Bicetta tak szybko się poddała. Boć przecie ani na chwilę nie mogła wątpić w wierność pana. Nina powiada, że zagrożono jej klasztorem, gdy­by sprzeciwiła się małżeństwu z kuzynem. Klasztor nie jest naprawdę odpowiednim locum dla naszej Bicetty. Ale sądzę, że lepiej pójść do klasztoru niż do­stać za męża tego zblazowanego lowelasa... Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem... A też i Nina nie przestaje się dziwować...

Podczas tych słów poczciwego starca siedziałem jak­by odurzony w fotelu obok kominka, właśnie tam, gdzie po raz pierwszy wyznaliśmy sobie z Bicettą mi­łość. Byłem wprost niezdolny skupić myśli; ba, nawet władza odczuwania, nienawidzenia i miłowania była jakby w tej chwili sparaliżowana. Dopiero po długim milczeniu zdobyłem się na pytanie, kiedy właściwie ma się odbyć ślub.

— Dziś po południu — rzekł starzec drżącym gło­sem.

Podskoczyłem w fotelu; bliskość strasznego tego roz­strzygnięcia podziałała na mnie jaik silny prąd ele­ktryczny.

Fabio spojrzał na mnie przerażony.

— Na miłość boską! Co pan zamierza uczynić? Nie zdaje pan sobie sprawy, jak wpływowi są ci ludzie. Gdy się pan pokaże na ulicy, kto wie, czy dożyje pan wieczora...

— Pójdę tam — rzekłem — i powiem temu drabo­wi, że o jednego z nas dwóch za dużo jest na świecie. Masz przecież jeszcze swe stare kawaleryjskie pi­stolety. Więcej mi niczego nie trzeba. Puść mnie!

— Przedtem musiałby pan mnie zastrzelić — od­parł i ujął tak silnie moje ramię, że zrozumiałem, iż po dobremu nie dam sobie z nim rady. — A zresztą... czy wie pan, co powiedziałaby na to nasza Bicetta?

— Masz rację... Tego nie wiem. Ale wiedzieć muszę! Pójdę do niej! Dostanę się, choćby wszystkie drzwi zaryglowano.

Fabio nie puszczał jednak mego ramienia. Poprowadził mnie do fotela, zmusił, bym usiadł, i rzekł:

— Pan dobrze wie, że nikt tak nie współczuje z pa­nem, signoriną i generałem jak stary Fabio. Dlatego pozwól pan, abym udzielił panu rady. Jeśli pan sobie wyobraża, że zdołasz teraz do niej dotrzeć, to my­lisz się. Ale mnie do niej dopuszczą, mnie nie ośmielą się wyrzucić, choć generałowa niezbyt mnie lubi; w najgorszym razie każę zawołać moją córkę. Proszę usiąść tu przy oknie i napisać list; o ile znam naszą Bicettę, jestem pewien, że natychmiast na ten list odpowie.

Pobiegł po papier i atrament. Byłem tak wzburzony, że nie mogłem wcale pisać; ręce mi się trzęsły; nie zdołałem ułożyć rozsądnego zdania.

— Po cóż pisać? — rzekł stary, widząc moją mę­kę. — Wystarczy, gdy ona się dowie, że pan wrócił. Jeśli potem mimo to zechce pójść do ślubu, sto listów nie pomoże.

Musiałem mu solennie obiecać, że będę się ukrywać przez cały czas jego nieobecności w domu i że nikomu prócz niego nie otworzę bramy.

Stary przyniósł mi śniadanie, trochę chleba i wina, i poszedł.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Poszedłem do ogrodu.

Oglądałem drzewa pomarańczowe, których owoce dla mnie zerwała, drzewa granatowe, których gałązki były pierwszymi symbolami naszej miłości. Wszędzie widziałem jej postać; im wyraźniejsza stawała się ta zjawa, tym mniej rozumiałem, że tak prędko mogła mnie zapomnieć. Potem wróciłem do samotnej willi. Obszedłem wszystkie pokoje. W jej pokoiku na stole leżały canzony6 Petrarki. Usiadłem na plecionym krześle na balkonie i po odczytaniu każdej strofy spoglądałem na gościniec, czy też nie ujrzę starego Fabia wracającego z miasta. Dziwnie byłem spokojny; nie obawiałem się niczego...

A jednak zerwałem się gwałtownie z miejsca, gdy nagle koło bramy pojawił się stary.

— Z czym wracasz? — krzyknąłem i pobiegłem w stronę bramy.

— Niech pan sam przeczyta. Może pan lepiej zrozu­mie sens tych słów...

Wyrwałem mu z ręki kartkę papieru, na której na­pisane były ołówkiem słowa:

„Kochany mój! To, co się staje, musi się stać. Nie staraj się temu przeszkodzić, ale wierz we mnie. Nie należę do nikogo, tylko do ciebie. Pojmiesz wszystko, gdy się zobaczymy. Może nastąpi to wkrótce. Zawsze twoja!”

A potem na skraju kartki:

„Musisz się ukrywać. Wszystko byłoby stracone, gdyby cię spostrzeżono.”

Stary zaczął mi potem opowiadać o swej wyprawie do miasta. Sam nie mógł dotrzeć do signoriny. Nina była pośredniczką. Powiedziała ojcu, że signorina wcale nie była zdziwiona wiadomością o moim powrocie. „Dawno go już oczekiwałam” — rzekła. Potem napi­sała szybko kartkę i poleciła Ninie, aby ojciec jej wrę­czył mi ją. „Pisała kartkę — opowiadała Nina — z ta­kim spokojem, jak człowiek, który gotuje się na śmierć i spisuje ostatnią wolę...” Nie pojmuję jej zupełnie — zakończył stary swą relację.

A ja! Czyż mogłem ją pojąć? Wielokrotnie odczy­tywałem kartkę — i coraz mniej pojmowałem. Jeśli nie chce do nikogo należeć, tylko do mnie — to dla­czego nie ucieka z domu i nie przybywa tu, natych­miast, przed owym fatalnym popołudniem? Dlaczego raczej nie chroni się w mury klasztoru, aż znajdę środ­ki i sposoby uwolnienia jej? Dlaczego godzi się na te więzy, które rozerwać może tylko śmierć?

A przecież w jej prostych słowach było coś pokrze­piającego, coś nie dopuszczającego wybuchu rozpaczy.

Nie mówiłem więcej ani słowa ze starym odźwier­nym. Po kilkudniowej podróży ze Szwajcarii byłem fizycznie jakby złamany. Położyłem się na kilka go­dzin; nie spałem, a tylko w samotności wysilałem mózg, by przecież zrozumieć zagadkowe jej postępo­wanie.

Po południu, gdy zbliżała się godzina, na którą był wyznaczony ślub, oświadczyłem staremu, że pójdę do miasta, by się przypatrzyć tej ceremonii.

Fabio był przerażany; widząc jednak, że obstaję nie­wzruszenie przy swym postanowieniu, zgodził się, pod warunkiem, że będzie mi towarzyszył i że przebio­rę się do niepoznaki. Wyszukał dla mnie jakiś stary garnitur ogrodnika i wcisnął mi na głowę szeroki słomkowy kapelusz.

— Muszę pójść z panem — rzekł. — Koniecz­nie musi być ktoś, kto by pana powstrzymał, gdy­by pan stracił głowę i chciał popełnić jakieś szaleń­stwo.

Kto wie, czy stary nie miał racji...

Gdy przybyliśmy do kościoła, byli tam już zgroma­dzeni goście i orszak ślubny. Ludzie tłoczyli się przed kościołem. O wejściu do środka mowy nie było. Czy­niłem staremu wyrzuty, że podał mi fałszywą godzinę ślubu. Bronił się, że taką mu córka podała. Postanowi­łem więc czekać przed kościołem, by ujrzeć ją choćby po ceremoniale ślubnym. Nagle rozległy się głosy: idą! Czułem nagle, że siły mnie opuszczają; byłbym upadł, gdybym się nie był oparł na ramieniu Fabia. Miałem wzrok utkwiony w bramę kościoła, przez którą wyjść miał niebawem orszak.

I oto szła ona... Ze zdumieniem stwierdziłem, że nie zemdlałem na ten widok... Szła obok swego męża... Był taki, jakim mi go opisywał Fabio, nikła, niewy­raźna postać... Na zblazowanej twarzy wykwitł uśmiech... Z triumfem kłaniał się na prawo i lewo... Natomiast ona szła, nie oglądając się na nikogo, blada, zagadkowa...

Niebawem znikła z mych oczu. Wsiadła z mężem do powozu.

Za młodą parą szedł biedny stary generał ze swą młodą żoną. Widoczne było, że jest bardzo przygnę­biony; natomiast żona jego promieniała dumą i ra­dością.

Słyszałem różne uwagi wygłaszane w pobliżu mnie przez gapiący się tłum. Sam arcybiskup dawał ślub — mówiła jakaś kobieta do swej kumoszki. Panna młoda sprzeciwiała się, nie chciała tego męża, ale papież sam przykazał...

Fabio wyprowadził mnie z tłumu. Skierowaliśmy się z powrotem w stronę willi. Nie miałem siły, by cośkolwiek przedsięwziąć. Byłem jak człowiek ciężko chory, którego wysoka gorączka zupełnie obezwład­niła. Fabio mógł w tej chwili ze mną robić, co chciał.

Nie wiem doprawdy, jak spędziłem ten dzień. Gdy wróciliśmy do willi, Fabio zmusił mnie do wypicia kilku szklanek wina; podziałało ono tak silnie, że straciłem na czas jakiś świadomość tego, co wokół mnie się dzieje.

Gdy oprzytomniałem, była już noc. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, gdzie się znajduję i co dnia tego przeżyłem. Do pokoju sączyła się poświata księ­życa. Nad moim łóżkiem znajdował się obraz matki Bicetty. Zdawało mi się, że twarz ta spogląda na mnie z wielkim smutkiem i żałością. Teraz dopiero zrozumiałem, co znaczą w mym życiu te godziny. Nagle wyładował się tłumiony przez tyle godzin ból i żal. Krzyknąłem i z przerażeniem wsłuchiwałem się w rozpaczliwe dźwięki, dobywające się z mego gardła. Rzuciłem się na podłogę, rękami rwałem włosy, z oczu moich płynęły łzy, w mózgu przewalały się okropne wizje.

Wreszcie uspokoiłem się, wstałem i wyszedłem do ogrodu.

Zacząłem się zastanawiać, co teraz począć. Myśli tłoczyły się, pomysły przeróżne wyłaniały — ale nie mogłem powziąć decyzji.

Około północy księżyc zaszedł i ściemniło się w ogrodzie. Wróciłem do willi, zapaliłem w pokoju świecę i postawiłem ją na gzymsie kominka. Przysu­nąłem krzesło do kominka i zacząłem czytać opis Piekła Dantego, którego Boską komedię znalazłem na stole.

Nie minęła jeszcze godzina, gdy usłyszałem czyjeś kroki koło bramy, a potem jakby ktoś obrócił klucz w zamku. Wstałem i wyszedłem na balkon. Ścieżką wiodącą od parkanu do willi szedł jakiś smukły chło­pak w ciemnym szerokim kapeluszu i czarnym pła­szczu. Po chwili otwarły się drzwi do pokoju, w któ­rym się znajdowałem — i przede mną stała Bicetta! Padliśmy sobie w ramiona.

Wyrwała się wreszcie z moich objęć i długo w mil­czeniu oczyma pełnymi łez wpatrywała się we mnie.

— Taki jesteś blady... — rzekła wreszcie. — I to z mej przyczyny... Ale teraz wszystko się skończyło. Dotrzymuję słowa: jestem tu, twoja, tylko twoja... O Amadeo, dlaczego ludzie są tacy źli? Dlaczego naj­czystsze uczucia starają się znieprawić, zohydzić? Dla­czego zmuszają nas do kłamstwa i krzywoprzysięstwa, byśmy ustami mówili „tak”, kiedy serce woła „nie”? doprowadzili do tego, że miałam do wyboru między dwoma grzechami: albo oddać się temu, którym po­gardzam, albo jak złodziej w nocy zakraść się do tego, którego wobec świata nigdy nie wolno mi nazwać mę­żem. Ale nieprawdaż, kochanku, Bóg ocenia wszystko inną miarą niż ci samolubni ludzie. Nie chce on za­pewne, bym sprzeniewierzyła się tobie. Stworzył mnie dla ciebie, ciebie dla mnie. Więc bierz mnie, należę do ciebie! Tamtemu nie pozwoliłam się dotknąć. Gdy zo­staliśmy sami, powiedziałam mu: „Jeśli spróbujesz zbliżyć się do mnie, dziś lub kiedykolwiek, wiedz, że winien będziesz mojej śmierci. Przysięgłam bowiem, że nie przeżyję godziny, w której zechciałbyś skorzystać z praw, jakie ci dał ślub. Z góry cię o tym uprzedzi­łam. Mimo to przeparłeś swą wolę. A teraz i ja chcę przeprowadzić moją wolę”. Powiedziawszy mu to, wy­szłam i zamknęłam się w swoim pokoju. A kiedy zmiarkowałam, że wszyscy już śpią, przy pomocy Ni­ny przebrałam się w ten strój chłopięcy — i oto je­stem tu!

Rzuciła mi się na szyję i ukryła swą płonącą twarz. Żar namiętności, powstrzymywany dotychczas, wy­ładował się teraz z nieposkromioną mocą.

Gdy znowu mogliśmy myśleć i mówić, zaczęła opowiadać, co zaszło od chwili naszego rozstania, o intrygach macochy, o bezradnych próbach ojca, by siebie i swe dziecko obronić przed przemocą, o swych nadaremnych usiłowaniach wyperswadowania maco­sze i natrętnemu konkurentowi planowanego zamachu na jej wolność. Dopiero gdy przekonała się, że wszy­stko na próżno, że bez litości zamierzają ją zamknąć w klasztorze, tak że nawet listu nie zdołałaby do mnie napisać — zdecydowała się pozornie zgodzić na wszy­stko, aby uratować siebie i mnie.

— Ludziom tym — mówiła — szło tylko o pozory zwycięstwa. Że przy tym moja dusza zmarnieje, cóż ich to obchodzi? Wszyscy ci ludzie są niewolnikami pozorów, gdyż nie mogą znieść widoku prawdy! O Amadeo, ileż to razy postanawiałam uciec i otwarcie przed całym światem wyznać, że jestem twoją żoną. Ale nie zdajesz sobie sprawy, jaką władzę mają ci ludzie. Gdybyśmy teraz stąd zbiegli, z pewnością schwy­taliby nas; nie wyszedłbyś żywy z ich rąk. A potem... mój biedny ojciec! Nie przeżyłby rozstania ze mną... Ale nie smuć się. Należymy do siebie; ci, którzy o tym wiedzą, są nam oddani i wierni. Wybacz, że nie napisa­łam ci już dziś rano, że przyjdę. Nie wiedziałam, czy zdołam to wykonać, czy nie przeszkodzi mi w tym ten nędznik. A gdybym nie była przyszła mimo zapowie­dzi, znosiłbyś jeszcze okropniejsze męki... Co nocy bę­dę tu do ciebie przychodziła. A tam na straży będzie Nina... Odźwierny w naszym domu w mieście jest za­cnym człowiekiem i nie zdradzi mnie z pewnością.

Przysłuchiwałem się tym jej sławom w zamyśleniu.

— Dlaczego siedzisz taki smutny? — zapytała.

— Bo to, co jest naszym najświętszym prawem, mu­simy zdobywać sobie po kryjomu, jakby

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 25
Idź do strony:

Darmowe książki «Cztery kobiety - Paul Heyse (książki czytaj online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz