Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 29
Idź do strony:
z ucisku słów i wzlatują wysoko, dalekim lotem nad górę. Karabin maszynowy, bliższy już teraz, rozdzwania się szczękiem metalicznym. Całe prawie skrzydło zaczyna grać strzałami, ożywać dalekim wołaniem.

W tej samej chwili, po lewej, tuż blisko, tyle że ten las i załomy terenu przesłaniają, odzywają się dwa niemieckie karabiny maszynowe, blisko, tuż, zajadle. Straszliwie wyraźnie. Odróżnia się doskonale ich głos, taki inny. Ile? Czterysta metrów? Trzysta? Góry tak mylą. Ale łoskot jest taki niedaleki.

— Panie podchorąży, tam nasi.

Istotnie. Lasem po lewej stronie, w kierunku na Niemców, biegnie kilkunastu ludzi, znowu kilkunastu... Jeden niesie karabin maszynowy. Znowu karabin maszynowy... Zaszli za olszyny... Nie strzelać...

Za moment las w lewo grać poczyna strzałami luźnymi, padającymi samotnie, wplatającymi się w równe ściegi maszynowych strzałów. To już nie urywki słów rzuconych; to całe wykrawki komend. Karabin maszynowy wcina się w nie jazgotem dźwięcznym:

— Ta-ta-ta-ta-ta-ta-ta...

Milknie i znowu rozsypuje się z innego miejsca takim samym szczękiem. Wpada w nie inny szczęk i jeszcze inny.

— Wziuuuu — rozśpiewuje się coś przeciągle.

To kula zbłąkana tutaj. Nikt nawet na nią nie zważa.

— Wziuuuu — prześwistuje druga.

I naraz, w pełni napięcia, upadek w ciszę. Głęboki, wielosekundowy, wielometrowy jakby upadek. Nic.

Ustało wszystko.

Niepokój.

To prawda, że tam na prawo, daleko w górach, szczeka jakiś cekaem, dalej strzały wypadają samotne. Ale tu z lewej wszystko było o miedzę. Tyle, że niewidoczne. Naraz nic. Co się stało? Jakby w ziemię zapadli. Czyżby już doszli? Czy Niemcy się poddali? Nie było ani jednego wybuchu granatu; na pewno przy samych pozycjach walka szłaby już na granaty. Ani jednego wybuchu. Powinni zajść już na tamtą, ankeneską, narwicką stronę stoku. Schodzić do fiordu. Jeśli przełamali opór. Ale dlaczego w takim razie nie widać tam nikogo? Nic.

Powoli staje się coraz jaśniej. Jeszcze daleko do rana, czyli do słońca, ale najciemniej tu bywa przed północą. Ziąb za to schodzi z tych gór, jakby w ślad za zgłuszoną strzelaniną. Ci tam mają używanie. Ale co tutaj? Co z tymi, którzy minęli ich z boku, widoczni zupełnie w tym rzadkim lesie?

— Michałek! Michałek!

— Pan podchorąży?

— Nic, tylko uważajcie, jak teraz, tak cicho.

— Mnie się też coś ta cichość nie wydarza...

Mijają odliczone zegarkiem, długie chwile. Na prawo wciąż coś idzie.

— Panie podchorąży, nasi tam już do tego fiordu doszli?

*

— Ale tam na górze to się tłuką.

Rozmowa wśród leżących toczy się półgłosem, jakby do zagrzania, do rozbudzenia.

— O, łapiduchy188!

Rzeczywiście, za nimi, o sto metrów niżej, po lewej, owym nagim stokiem, o który wczoraj wieczór troszczył się Czeczel rozstawiając erkaem, pojawili się sanitariusze. Idą wolno pod górę, tam, gdzie znikli w lesie ci przedtem.

Pierwszy znak jakiejś obecności.

— Tam jednak strzelają — powiada Gruda.

Dobrze się wsłuchał. Istotnie przed nimi, w lewo nieco, znowu strzały. Tylko zgłuszone. Wiatr zły? Nie; nie ma wiatru. Góra zasłania? Może. I głuchość tych odgłosów przed nimi napręża jeszcze bardziej cięciwę wyczekiwania.

— Strzelają, strzelają — powtarza któryś ze strzelców.

— Panie podchorąży, tam ktoś idzie!

To Michałek pokazuje w las. Nie. Nic. Ale nie, rzeczywiście. Nie idzie, ale biegnie, nogami włócząc, przystaje, pędzi dalej, ku nim. W mundurze khaki. Swój, bez karabinu.

— Stój! — woła Czeczel.

Tamten nie obejrzał się nawet i uskoczył za drzewa, znikł. Nie zrozumiał? Zbieg? Nie wiedzieć nic. Tam, gdzie znikł, znowu ktoś biegnie i ktoś drugi ku tyłowi, i jacyś dwaj kogoś tam wloką czy niosą...

Oczy ludzi zamarłych nieruchomo na wzgórzu zastygają w domysł, który dopuścić do wysłowienia straszno.

Powiało niepokojem.

Zza sągów prosto ku nim wychodzi nowy żołnierz. Biegnie wprost na nich. Nie widzi ich. O kilkanaście metrów odrzuca go prawie:

— Niemcy! Niemcy!

— Milczysz, skurwysynie! — rozkrzykuje się Andrzej rykiem.

Tamtego podrzuca coś, ocuca. Odruch głowy:

— Tak jest, panie poruczniku...

Nie, nie jest przytomny. Rozdygotany, ogląda się, przyklęka.

— On jest ranny, panie podchorąży...

W rzeczy samej, całe ramię broczy obficie.

— To opatrzcie go, a niech nie ryczy. Gdzie Niemcy?

Tamten patrzy przerażony.

— Gdzie Niemcy?

— Tam... Tam... Pistolety automatyczne mają... zwieszone na pasie...

— Z której kompanii?

— Pana kapitana Połubińskiego. Pan kapitan zginął nad źródełkiem tam takim... Pan porucznik zabity...

— Bujda!

— Mnie mówili... — płacze żołnierz, któremu ściągają z trudem skrwawiony rękaw munduru.

— Mówili. Mówili tacy, co uciekali...

— Ja... ja nie wiem... Tam wszyscy uciekali. Nas z boku zaszli...

Ranny dygoce u stóp podchorążego jak w gorączce. Naraz podrywa się, żeby biec dalej.

— Niemcy — powtarza. I po francusku: — Ils viendront là!189

Andrzej zostawia go jak strzęp skrwawiony, który naraz naniósł na to wzgórze samotne, gdzie lęk sączący się z osamotnienia dawno był opadł, zakaźne, lotne miazmaty190 paniki. Sam je czuje już w sobie. Widzi, jak oczy ludzi stają się podobnie rozbiegane, jak tak samo tropią coś na wszystkie strony. Michałek odszedł od karabinu maszynowego. Stoi. Rozgląda się.

— Michałek!

Michałek zawraca niechętnie. Zrozumiałe, dlaczego. Oto jego stanowisko w jałowcach jest już na tamtym skłonie wzgórza — tym nachylonym do Niemców. Gdy przypadnie, nie jest widoczny, ale nie posiada ochrony. Strzelec go może nie zobaczyć, ale kula go trafi. I jeśli będzie stamtąd uciekał, to na przestrzeni pierwszych kilku metrów będzie doskonale widoczny...

— Michałek!

Michałek już zapadł z powrotem przy erkaemie.

— Na stanowiska!

Strzelcy wracają. Ranny zostaje sam w dole przy kolibie. Trzeba ich oderwać od tej krwi, przerażenia. „Ils viendront là!” Ostrzeżenie? Może...

— Michałek, Gruda, uważajcie.

— Pak-pak — pęka coś nad głową.

— Pak-pak-pak — znowu.

Nie ma świstu, tylko naraz zaczynają pękać jakieś nieznane kule. Ekrazytówki? Gałązka z tamtej brzozy obsuwa się w dół, ucięta. Skąd to strzelanie? Co za strzelanie? Cisza.

— Pak-pak-pak — dziwny, drażniący odgłos.

Znowu nic. Długo, męcząco długo nic. Z powrotem czuć ziąb ostatnich godzin nocy. Jakby jeszcze jaśniej. Aż naraz, tuż poniżej niego, Michałek podskakuje. Przypada. Co się stało? W tej samej chwili Gruda wysuwa karabin do strzału. Andrzej nie widzi nic. Nie śmie pytać. Wyszukuje czegoś w tym lesie, w którym po nocy myli się wszystko, w którym oczy zaczerwienione niewyspaniem nie mogą nic dojrzeć, rozeznać.

— Ta-ta-ta-ta-ta — pada naraz od prawego boku krótka seria z cekaemu.

To Stecki, Stecki. Zobaczył i on. Dlaczego tylko Andrzej nie widzi?

— Ta-ta-ta-ta-ta-ta — gra dalej.

„W którym kierunku? Najwyraźniej w tamto pole martwe za sągami, za te brzozy. Czyżby tam podchodzili? »Ils viendront là!« — brzmi w uszach jak zapamiętana zła wróżba. — Można by z granatnika tam puścić? Nie; nie zdradzać, nie zdradzać pozycji”.

— Idą, idą, panie podchorąży: słychać. Nie widać, ale słychać...

Ludzie leśni, ludzie znający wojnę, umieją wysupłać z najdalszych szelestów znak nieomylny ludzkiego stąpania. Gruda jest w tej chwili tak łowiecko zacięty, jak wtedy, kiedy mówił o podejrzeniach na Ziemiańskiego. Zasadził się: czyha. Jest zwierzęciem w dżungli, które usłyszało ostrożny chód innego zwierzęcia. Jest prawie zły, że tamten cekaem może mu je spłoszyć.

Naraz znad sągów leśnych wygląda... głowa ludzka. Widać hełm, sam kształt tylko, kopulasty, nisko opadły. To nie jest hełm ich, francuski. Niemiec. Pierwszy bliski Niemiec. Tak blisko. Jakiś gwizd głuchy. Patrzy się, patrzy; nie zobaczył. Zsunął się. I naraz przed sągi wybiega sześciu, dziewięciu Niemców. Biegną krótkim, ciężkim krokiem dalej w ten las obok. „Ils viendront là!” Są o sto metrów, dwieście, kiedy naraz rozdygotuje się po nich erkaem Michałka.

— Krótkie serie, Michałek. Krótkie serie!

Michałek w zdenerwowaniu puszcza długie. Źle. Kogo miał w pierwszym rzucie położyć, tego pokładł. Teraz już późno. Ci, co pozostali, przypadli do ziemi. O, widać tam but czarny jeden, a tu hełm. Już znikł. Tamten na lewo pełza pod drzewo.

Kule jedna po drugiej prześwistują tuż przy Michałku. Oto, co daje nierozważna, długa seria. Tamci pokryli się i bronią. Ogień zdradził stanowisko tak doskonale ukryte. Dobrze, że cekaem Steckiego zaczyna walić po tych drzewach, aż kora brzóz odlatuje w powietrze.

Gruda? Gdzie Gruda? Gruda odpełzł w tył. Klęczy właśnie, zasłonięty dobrze stokiem, i przyciska do stopy kolbę karabinu. Lufę kieruje w górę, wysoko, bo kąt jest ostry. Na końcu lufy czerni się gruby garłacz.

— Baach!

Granat wyleciał z garłacza i rozpryskuje się gdzieś w owych chaszczach niewysokich, w których zapadli Niemcy.

— Baach!

Gorączkowo, pośpiesznie Gruda ładuje po raz trzeci. Nie, wcale nie gorączkowo. Właśnie, że spokojnie. „Ile jest jeszcze granatów VB?” — myśli Andrzej. Było osiem.

— Baach! — pada trzeci granat.

Chyba coraz bliżej. Aż dym kolejnych wybuchów osnuwa się między drzewami. Michałek zaniemówił zupełnie, tylko nasuwa ładownik.

— Michałek, tamten pod brzózką, w lewo! On ma pistolet.

Przez chwilę owa brzózka i jałowiec opryskiwają się zajadle. Pistolet automatyczny siecze kulami jak garłacz. Andrzej podsuwa się z peryskopem. Niemiec położył się i celuje uważniej. Nie bardzo wygląda, bo cekaem Steckiego posikuje ogniem bocznym.

— Granaty, zwykłe granaty!

W drużynie Socha rzuca granatami najlepiej ze wszystkich. Tamci są jeszcze poza zasięgiem, ale granat robi swoje wrażenie. I Socha podpełza na skraj zbocza, rozprostowuje się, rzuca. Huk. Dym. Czuć, jak ten huk podnosi „morał”191, jak jednak wrażenie skutecznej obrony, a nie samotności na tym skraju pozycji, powiększa się od razu. Strzelcy, poukładani na stoku, jeden po drugim otwierają ogień. Łoskot strzałów dudni w powietrzu. Swoje karabiny to tak jak własna artyleria: najwięcej huku.

„Czy tylko nikt za tamtymi nie idzie?” — rozmyśla Andrzej.

Peryskop swymi okularami, sterczącymi ponad zbocze, zakreśla powolne koło. Nie. Nic. A raczej... Oto jeden, teraz drugi — wycofują się za owe sągi. Trzeba dać tam z granatnika.

— Gruda, ileż jeszcze jest tych granatów VB?...

— Panie podchorąży... Tam nasi...

To Michałek woła. Istotnie. W lesie, na skraju, pomiędzy drzewami, tam, gdzie przed pół godziną uciekało tych kilku, idą teraz z powrotem inni. Po krzakach, między drzewami; bezładnie.

Ale swoi.

*

Niemców już nie ma. Odeszli.

Poprzez trawy do stanowisk Andrzeja idzie kilku naszych. Jeden bez hełmu i bez karabinu. Wloką rannego. Jest to młody zupełnie chłopak, o ustach rozwartych nieprzytomnie; jak u ryby, która chwyta powietrze. Dostał w głowę i chyba kończy.

Po lesie, w tamtej stronie, idą jakieś nawoływania, krzyki.

Rannego kładą na mchu przy kolibie. Gdzie drugi ranny? Uciekł podczas tej pukaniny, w dół, ścierwo.

Strzelcy opowiadają.

— Kompania miała taki szeroki front... Jednego od drugiego w tamtych krzakach nie było widać. Ogień cholerny... Z Narwiku, z ceakemów łupili...

— Jak to, przez morze?

— A przez morze; ono tam nieszerokie. Wszystko widać. Obeszli nas, jakeśmy tam lecieli z boku. I nastrzelali. Tam jeden oficer z łączności padł...

— A kompania?

— Kompania rozbita, gdzieś po tych lasach i dołach. Tam batalion było posłać, panie podchorąży...

Ranny zamiera powoli. Zasypia bez żadnego jęku. Twarz złożona na pelerynie Andrzeja nabiera naraz blasku. To słońce wschodzi zza gór, ponad drzewa niskie, czerwonym kręgiem świtania. W lesie ściszają się nawoływania ludzkie. Nikogo. Wysuwają się ostrożnie. Przy brzózce dogorywa Niemiec. Musiał dostać gdzieś w brzuch, a teraz przewalił się na ten brzuch i jakby zbierało go na wymioty. Z twarzą ku ziemi obala się i zakrztusza bezradnie.

Bliżej sągów olbrzymi podoficer niemiecki, o rudej, pofarbowanej krwią głowie, rozkrzyżował ręce w skurczu ostatnim na białej łysince śniegu, który nie zdołał jeszcze zejść. Ten miał pistolet automatyczny. Niemcy, cofając się, zabrali go trupowi; jest bezbronny.

„Po tej stronie wzgórza dwa trupy; po tamtej jeden — myśli Andrzej — wszyscy bez jednego jęku. Cichość tych śmierci czy ich szybkość bardziej tragicznie dziwna?”.

Z dołu od naszych odwodów wychodzą z lasu jakieś drużyny.

To batalion przechodzi do akcji na tamto załamane miejsce. W miejsce drużyny Andrzeja przychodzą trzy nowe, wypoczęte.

Na drzewie, koło koliby, zasiadł niespodziany gość: kos. I rozszalał się w tym pustkowiu ptasim niesamowitym, opętanym trelem. Wprost w jasne słońce dzienne.

Twarz zabitego chłopca zaczynają obsiadać łapczywie przybłąkane tu skądś, niezdrowe, zielonkawe muchy.

XV

— A wody tam który ma?

Prawie że trzeba powtarzać dwa razy, tak zapatrzeni są wszyscy. Widać o kilkaset metrów w prawo, jak pluton porucznika Ostroroga posuwa się pod ogniem. I wszyscy wiedzą: gdy dojdzie do tych szarych skał, tam niżej, ruszamy my.

Przed nimi górzysty rozłóg, nierówny, pocięty w falizny. I strzelcy wypatrują już teraz wgłębienia, dobre wnęki, w które będą zapadali.

— Woda! Woda jest!

Leje ją z manierki młody strzelec, jak wszyscy prawie w tym plutonie, cenzusowiec z Polski. Trzech brało udział w obronie Grodna192, jeden był nad Wereszczycą193. Dla reszty to będzie pierwsze natarcie. Nad plutonem, który zaczaił się w cieniu tej skały, zapadło nerwowe wyczekiwanie, powagą nasiąkłe jak poranek mrozem.

Porucznik od niedawna ma oddział w ręku i nie zna go dobrze. Jest to młody oficer kawaleryjski. Może by co trzeba przemówić do nich, może powiedzieć jaki żart? Nie może. W dziwnej powadze tych smarkaczy, w twarzach, które mróz nocny jeszcze bardziej udziecinnia, czerwieniąc śmiesznie nosy od kataru nabrzękłe, trwa nieprzyjemne onieśmielenie.

— Jest woda? No, chwała Bogu...

Odstawia ją uważnie, w menażce194, na

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz