Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— Wiem, co mówię, panie podchorąży. Ja ta nie pierwszy mam front i nie pierwszego szpicla widzę. A w Hiszpanii mało ich nie nasyłali? I on, panie podchorąży, te mapy ma. Gdzie? Nie na sobie. Może na dole domu, może gdzie. I wie pan, co kombinował ten hycel156? Że ot po drodze tak jakoś pokombinuje, żeby te mapy wziąć, i gdy my jego do porucznika dostawimy, to on te mapy z zanadrza — i proszę. Że niby na tę dziewczynę podejrzenie miał i u niej je znalazł...
Czeczel zaśmiał się, ale nieszczerze:
— Ej, Gruda. Te mapy, co porucznikowi zginęły, pewno je sam zgubił, i na co one komu były potrzebne? Niemcy takie same mają. Albo lepsze. I dziewczyna by się wybroniła. I czemu to już ze zwykłego drania aż szpiega robicie? Stary żołnierz, a że swołocz157, to swołocz.
Ale Gruda tylko wzruszył ramionami.
— Ja tamto myślał, jak to porucznik wczoraj o te mapy zachodził, po jaką cholerę one komu potrzebne? Okolice Narwiku? Mamy takie my, mają Niemcy; norweskie to mapy przecież. Ale na tych mapach było dorysowane wszyściutko: i gdzie my, i gdzie kompania, i tamte plutony, i batalion. Ginęły takie mapy pod tą Guadalajarą, to w dwa dni później przylatywali Niemcy i młócili z samolotów prosto w sztaby, kuchnie, lazarety158. He, he... jak za dwa dni tak do nas czasem przylecieliby, nie zdziwiłbym ja się. Dziewczyna? Dziewczyna by się, głupia, wybroniła, jakby sierżant zeznawał, że u niej te mapy kradzione znalazł? Na froncie takie sprawy niedługo się macha. I jakby się tam broniła? Po norwesku?
— Słuchajcie, Gruda, nie wiecie, że to stary żołnierz?
Gruda wzruszył ramionami.
— A od kogo ja wiem, że on stary żołnierz, panie podchorąży? Że sam tak gada? A papiery jego kto widział? Pewno, że poginąć gdzie mogły. To wiem, że był po sztabach w Warszawie, a wokoło sztabów różni się zawsze kręcą. A jest taki jeden w 3. kompanii, co go znał, jak się jeszcze Bodenheimer nazywał, nim na ślachcica się przemienił...
— Czego ludzie nie gadają. O was też, żeście bolszewik...
— Bolszewik? Żem hyclów niemieckich prał, nim inni się na nich poznali? Bolszewik? Niech i tak będzie; bolszewik. Ale to wam powiem, panie podchorąży, jedno: mnie nie trzeba, żeby mi kto mówił. Ja chodzę, słyszę. Ja se patrzę, choć nikt ta nie widzi. I widziałem takich hyclów, co to na tamtą stronę robotę odrabiali. Taki, jak w rewolucji pracuje, to zawsze najczerwieńszy, a jak w takim oficerskim wojsku, to najgłośniej w obcasy trzaska. Ziemiański może inny? Ho, ho; ale po bokach to on swoje i powiedzieć potrafi, i wie komu, i co, i jak...
— To czemu o tym nie meldujecie?
Chłop wzruszył ramionami:
— Bolszewikowi, czerwonemu z Hiszpanii, uwierzy tam kto?
— A ja wam nie uwierzę?
Gruda zaśmiał się życzliwie:
— Pan podchorąży nie oficer, cóż na to pomoże? Eh! A potem, to ja, uważacie, nie lubię zwierzynki płoszyć... Nie, nie. Niech pójdzie ptaszynka w same, same pastki159. Trzask! Ale tak, o byle tam co, nie, nie.
Oczami bez przestanku świdrował, obmacywał las. Od strony postoju plutonu. Aż Andrzej się obejrzał.
— Myślicie, że poszedł za wami?
Gruda zaprzeczył ruchem głowy:
— Nie myślę, panie podchorąży... Siedział tam w lesie. Jeden kumpan na niego pozór160 już ma. Ale to ten młodzik — Socha. Zagapić się może, gawron161. A tamten — lisiura stara, jak rzadko się przytrafia. Pozierać162 zawsze lepiej. To ja i wyszedłem przed pana podchorążego, żeby tu, niewidziany, pomówić. A mówię tak: było nie było, a na tego gada pozór miejmy. Udawać, że nic. Sam wpadnie.
Kiedy wreszcie porucznik wydał rozkaz, ruszyli w rozładowaniu wyczekiwanego długo odprężenia.
Od zarządzonego rano, wkrótce po powrocie Andrzeja z Haakviku, pogotowia marszowego upłynęło godzin osiem. Wszystko było przez ten czas przejrzane po trzy razy, poprawiane, uzupełniane, zmieniane, przywracane na nowo. Plecaki pozbyły się wszystkiego, czego pozbyć się mogły; pierwsza, tyle marzona, zdobycz społeczna polskiego żołnierza na świętych tradycjach rutyny. Pozostawiono nawet koce; pod klapą plecaka zrolowano tylko niewielkie baranie kożuszki. Był to znak najoczywistszy, że nie chodzi o zwykły powrót na linię, bo z samymi tylko kożuszkami, bez koców i peleryn, spanie w górach nocą było niepodobieństwem. Tedy spać tam nie będą. Wydano dwie porcje rezerwowe suchego prowiantu, z uroczystymi zakazami spożycia ich bez wyraźnego na to rozkazu, porozdawano w sowitej ilości granaty. O pierwszej przymaszerowały dwie drużyny karabinów maszynowych, przydzielonych czasowo do plutonu; jedną z nich prowadził Stecki. Ciężkie podstawy do kaemów, długie rury luf, robiły wrażenie na poły niepokojące, na poły krzepiące. To samo, co warzony po raz drugi, ku utrapieniu kucharza Humenego, gulasz ryżowy i fasowany163 do manierek rum. Humeny patrzył z wielkim zafrasowaniem, jak drewniana baryłka się wypróżnia, i harował, zmordowany, przy kotłach.
— Chyba na Berlin już idziecie, że tyle jecie — stękał.
Goniec motocyklowy batalionu trzy razy przelatywał tam i z powrotem na swej maszynie; w domu dźwięczał telefon. Meldował się I-bud i Icz-3, rozmawiano o „fasolce”, o „sosence”, o „sowie” i o „puchaczu”. Niezrozumiałe słowa, nagłe poruszenie, nieskąpiona żywność i uzupełniana po dwakroć amunicja, wprowadzały elektryczność w powietrze. Gruda położył się spać i radził wszystkim uczynić to samo.
— Nie wiedzieć, kiedy będziesz teraz spał. Może dopiero w Narwiku — powiadał.
Ale mało kto go posłuchał, bo byli to jeszcze bardzo młodzi żołnierze.
Siedziano pod drzewami, nie wydalając się z drużyn, czekając. Już myślano, że tego dnia nic nie będzie, jak przedwczoraj. Patrzano obco na pluton z 3. batalionu, który tu ściągnął tymczasem jako nowy odwód. Jeśli się nie wyruszy, gdzież się tu wszyscy pomieszczą? I prawie zdziwiono się na dwukrotny, gwizdkowy sygnał. Z odprężeniem ulgi poszli w las, rozczłonkowani na drużyny, w trzech kolumnach jakby, na równej wysokości. Za chwilę leszczyna podszycia poczęła rozchylać się szeleszcząco, bić kosmatymi prętami, lepkimi od kulistych pączków, po hełmach i mundurach.
Wspinali się lasem długo, tak jak wtedy, dziesięć dni temu prawie, kiedy pierwszy raz szli na pozycje. Las jednak już nie był ten sam. Wtedy leżały tam wielkie zwały śniegu, który topniał wprawdzie, ale topniał bardzo powoli, w którym zapadała się noga, pod którym ziemia była rdzawa i czarna. Brzozy były jeszcze gołe, rudziejące i bezlistne. Przez tych kilka dni rozciepliła się jednak kilkoma słonecznymi popołudniami późna norweska wiosna. Śnieg stajał. Zieleń liści rozpękła się z pąków, pierwsza trawa zaczęła wychodzić. Czasami las się przerywał i przechodził w stoki łyse lub polanki porosłe gąbczastym, uginającym się mchem; wtedy widać było, że las o kilkadziesiąt metrów jest już niewątpliwie zielony, a także i to, że zieloność ta znakomicie kryje. „Nie to, co śnieg tamtego pierwszego, nocnego marszu... Nas kryje i Niemców kryje. Jak będzie tam, na samej górze?”.
Na samej górze stanęli wtedy, kiedy już słońce znikało, świecąc z boku, niewygodnie, w oczy od lewej i tak rudawo, że w pierwszej chwili widok niewidziany od tylu dni wydał się nie tak wiele zmieniony w swej barwie. Na dnie kotlinki, która znowu leżała między nimi a tamtymi, milczącymi jak wtenczas, bielał śnieg jeszcze, ale śnieg zalegający płatami mniejszymi, mniej sutymi, bardziej pożartymi przez rudość ciemną podglebia. Nawet kota 405, skąd wtedy wyruszyli na tamto wzgórze, miała jeszcze część swego ostrego stoku obłożonego śniegiem. Widać ją było doskonale po prawej, a z nią cały olbrzymi garb górski, podnoszący się wyżej i wyżej, pofalowany w fałdy, olbrzym pośnieżony cały, jak ochlapany wapnem. Natomiast w lewo wszystko roztapiało się ni to w lesie, ni to w zaroślaku, ni to w nierównościach terenu. Tam opadało to ku fiordowi i morzu, ale też i rozgraniczenie pomiędzy swoimi a tamtymi przebiegało najmniej wyraźnie. W lesie, krzakach, jarach — front się gubił. Wieczór, który zapadał, uczynił to gubienie się jeszcze ostrzejsze. Teraz dopiero uświadomili sobie, że przed tygodniem jasność nocy norweskich była potęgowana białym odblaskiem śniegu i że ta jasność skurczyła się razem z nadejściem odwilży majowych. Było gorzej.
Pluton, prawie przed samym dojściem, rozdzielił się na dwie części. Jedna, z porucznikiem, podsunęła się bardziej na prawo, opierając się niemal swym prawym skrzydłem na kocie 405; druga, z którą poszedł Czeczel, odeszła bardziej w lewo. Rosły tu, porozrzucane jakby, krzaki, sośnina, świerki. Spod mchu wyzierały wielkie łysiny granitu. Jedno ze stanowisk karabinu maszynowego było umieszczone właśnie w takiej szczerbie; dwa kolejne wkopane wprost w grunt. Na tym odcinku stał do tej pory cały pluton. Porucznik i podchorąży, zaciągający z lwowska, objaśnili Andrzejowi wszystko, co mogli tylko wyjaśnić. Spieszyli się; pluton miał być przesunięty w lewo, właśnie w owe zalesienia opadające na fiord. Rozkazy mieli już zupełnie wyraźne, skoro sami wchodzili w skład tych jednostek, które miały przejść do natarcia. Miało to nastąpić w nocy, pięć po dwunastej. Andrzej spojrzał na zegarek. Była właśnie ósma.
Erkaem wysunął najpierwej, na prawy skraj swej pozycji, w owo stanowisko pomiędzy kamieniami. Po to tylko, żeby na wszelki wypadek ubezpieczyć dalsze obsadzenie. Nie był ani zdecydowany, ani pewny. Odczuwał zakłopotanie, ale i rzeźwą164, ambitną radość. Po raz pierwszy samodzielnie rozporządzał odcinkiem; po raz pierwszy od niego tylko zależało rozmieszczenie ognia i strzelców. To nie byłoby najważniejsze. Ale było i co innego. Oto odcinek, na którym jeszcze przed chwilą znajdowało się czterdziestu jeden ludzi, pełny pluton, przeszedł teraz pod obsadę niepełnej drużyny — dziewięciu strzelców. Zamiast trzech erkaemów był teraz jeden. Od strumyka, przeciekającego wolno z owej kotlinki, do zadrzewień w lewo, gdzie odcinek się kończył, było dobrych trzysta metrów. A potem? Potem powinna być kompania Połubińskiego i powinna być z tą kompanią łączność. Czeczel poszedł na sam koniec odcinka, wyszedł nawet dobrze poza jego skraj najdalszy. Było zupełnie pusto. Lewe jego skrzydło wisiało więc w powietrzu, nie natrafiając na nic.
Zawrócił.
Strzelcy leżeli na swych stanowiskach, jak ich rozstawił chwilowo, przykryci gałęziami. Michałek był przy erkaemie; trzeba było wynaleźć mu nie to stanowisko nowe, ale stanowisko najlepsze, jakie mogło być, skoro w tym położeniu erkaem Michałka i garłacz-granatnik165 Grudy stanowiły jedyną siłę ognia. Na karabiny wzruszał ramionami; mrok zapadał i jeszcze teraz można było wprawdzie czytać najspokojniej, ale o pięćdziesiąt kroków nie rozróżniało się pnia drzewnego od człowieka leżącego. Karabiny to dobre, gdy się widzi z daleka, gdy jest czas celować.
Tylko gdzie?
Tam, gdzie był, nie; kamienie, pomiędzy którymi było prowizoryczne, odziedziczone po tamtych, stanowisko Michałka, leżały przede wszystkim na prawym skraju odcinka. To znaczy, że o kilkadziesiąt metrów za nim, w owych choinkach i brzozach, siedziała cała reszta plutonu. Czeczel pomyślał, nie bez złości, że porucznik skomasował wokoło siebie obie pozostałe drużyny własne, poczet dowodzenia — bądź co bądź pięciu ludzi — no i oba przydzielone o pierwszej cekaemy. „Ubezpieczenie dowodzenia wcale, wcale niezgorsze...” — pomyślał. Ale na rozważania nie było czasu; noc zsuwała się górami i lasem. Nie, po tej stronie nie pozostawi erkaemu. Niech tu broni bliskie sąsiedztwo porucznika i całych sił plutonu, zresztą dno kotlinki w tym miejscu się spłaszcza i jest najbardziej odkryte, odsłonięte, widoczne. Erkaem będzie najpotrzebniejszy na lewym skrzydle, tam, gdzie te zalesienia są najtrudniejsze do obserwacji, tam, gdzie urywa się łączność.
Przez gońca posłał jeszcze meldunek ze szkicem sytuacyjnym, z nadmienieniem o niemożności nawiązania łączności z „sąsiadem z lewej”, i wrócił pod górę, przechodząc wzdłuż stanowisk strzeleckich. Były tu dwa stare stanowiska do erkaemów, pozostałość po zluzowanym przed godziną plutonie, ale żadne nie wydawało się odpowiednie. Oba leżały na samym załamaniu wzgórza, na tak zwanej linii horyzontu, tak że były oba na pewno z daleka widoczne. Za to nieco poniżej, w miejscu, gdzie już pozycja opadała w głąb kotlinki, ku stanowiskom niemieckim, były długie płaty kosówki, zmierzwionej i skarlałej. Dla pewności, by jego krzątanie się nie było czasem zauważone przez tamtych, Andrzej podczołgał się na łokciach. Rozejrzał się, rozparł w kolczastym poszyciu. Rozpoznawał. Stąd miał dobre pole obstrzału na wprost przed siebie, zupełnie znośne w lewo. Tylko pomiędzy oboma kierunkami czerniła się, jak klin, niewielka kępa brzozowa, a w niej jakieś nienaturalne wzniesienia. Długo nastawiał szkła. Teraz w nocy było jednak coraz ciemniej. Wreszcie rozpoznał. Były to sągi166 drzewne, pewno nacięte jesienią i nie zwiezione do tej pory. Otóż ani wybrane przezeń, ani żadne pobliskie stanowiska nie dawały mu obstrzału na ową kępę. W ogniowym zorganizowaniu terenu, jak to nazywał regulamin, powstawała luka.
„Zamknie ją w razie czego granatnik Grudy”.
Leżąc w kosówce planował dalej. Strzelców zgarnie bliżej siebie, ściągnie; nie jest pewien, czy czując się sami, odbici od zwartego oddziału, w razie czego nie „uskoczą”. Pozostaje lewy skraj. Nie ma wciąż łączności w lewo; nie do niego należało jej nawiązanie; mimo to — nie ma. Nowa luka. Jeśli w tamte zadrzewienia dostanie się nieprzyjaciel, zroluje mu cały odcinek, przerwie całą linię obronną. Popatrzył w tę stronę. Istotnie. To jedno, że po kilkunastu metrach przerywał się ów las, rozpinający się nad pozycje niemieckie i polskie, a następował taki ogołocony stok, trochę
Uwagi (0)