Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— Golicie się pewno jakimiś żyletkami — powiada do tamtych jak gdyby nigdy nic. — Gdy się chce być naprawdę ogolonym, goli się brzytwą.
Pluton niemieje; zresztą, po większej części, nikt z nich nie goli się wcale. Uwaga się odwraca. Wszyscy patrzą, jak porucznik, niby nic, rozrabia mydło, jak rozsmarowuje starannie, po fryzjersku, pianę po brodzie i jak potem brzytwą w pewnej ręce jedzie równo i pewnie, zgarniając narosły od kilku dni włos.
— No, nie zaciąłem się — powiada — a co? Trzeba się wypięknić na tych Niemców.
Różowa cera skóry połyskuje teraz na mrozie. Chowa wszystko po kolei starannie. Jakby wszystko to działo się w domu dalekim i jakby jutro z całą pewnością miał powtórzyć to samo! Ale jeszcze szpera w kieszeni plecaka. Po chwili wydostaje białe zawiniątko, odwija papier. I naraz, na tym pustkowiu norweskim, w pełni roku 1940, jest tak jak w starych opowieściach zaprzeszłowiecznych. W brudzie pozycji, w niedbałości chwil przedostatnich, porucznik naciąga powolnym, leniwym prawie ruchem białe, świeże zupełnie, irchowe195 rękawiczki.
Aż pachnie tą irchą.
— No, jak tam — doszli?
Oczy plutonu wybałuszyły się tak ku tym manierom gwardyjsko-oficerskim, że tym razem znowu nikt nie odpowiada. Aż obserwator z góry woła do porucznika, że tak.
Drużynowi, zastępca, najmłodszy strzelec wiedzą już wszystko od godzin. Pozycję znają od dni. Nic nie ma do dodania, nic do powtórzenia. Porucznik schyla się po pręt nierówny, sękaty, który w tej urękawiczonej ręce wygląda jak komiczny przybłęda.
— Za mną — rozśpiewuje się nosowo — ma-arsz!
To „ma-arsz” kończy już po tamtej stronie pozycji, na jej stoku. Nie widać go. W tej samej chwili grzechot karabinowy staje się jeszcze bliższy, jeszcze ostrzejszy. Z boku gniazda własnych karabinów maszynowych, cekaemów, poczynają, nim tyraliera dojdzie, zdwojenie grzać.
Jeden po drugim, w ślad za oficerem, znikają strzelcy po tamtej stronie okopu.
*
Od pół godziny leżą tak nie mogąc ruszyć się z miejsca. Na tej wysokości jest śnieg jeszcze, jak w pobliżu „fasolki”, o którą teraz właśnie największa idzie walka. Na tle śniegu wszystko widać wyraźnie. Gdyby nie te wgłębienia, nie byłoby nic.
Drzewa, litościwie rozsiadłe, wydają się jak stacje niekończącego się pochodu.
Każdy dół, w który weprzeć się można, w który ciało wdrąża się po hełm prawie, jest upragnieniem strzeleckim.
Aż naraz znowu:
— Naaprzód! Naa-przód!
Po linii łamanej wedle drzew, wgłębin i krzaków rozpryskują się, krzyżując z kulami, urwane słowa komend:
— Kierunek!
— Celownik!
— Tamtych, o!
— Krótkie, krótkie!
Widać w śniegowym wyłomie, który jest jak blokhauz196 z olśniewająco białego betonu, jak drga i pluje ogniem, prawdziwym ogniem — (pociski pewno świetlne) — czarna lufa cekaemu. Tłumik płomieni rozdygotał się szałem.
— Ten cekaem! — leci ryk po linii.
— W cekaem!
Już są blisko, coraz bliżej. Cekaem jest tu chyba głównym elementem ognia. Prawdziwa pozycja z gęsto ubitego śniegu. Odstrzeliwuje się ze spokojną, zajadłą wprawą. Ludzie naprzeciw maszyny. Na rozłogach nieruchomieje w słońcu porannym kilka ludzkich plam.
— Granaty! Kto z granatem podejdzie?
Podejść nie jest łatwo. Najpierw trzeba będzie przebiec wypiętrzenie. Niewielkie, parumetrowe, ale białe od śniegu i odkryte zupełnie. Trzeba pod nie podpełznąć. Chudy, niewysoki chłopak podczołguje się pod nie istotnie. Aż gdy jest już na szczycie, nie wyskakuje na tamtą stronę całym ciałem, a tylko — przerzuca się i obsuwa po śniegu w dół. Cekaem nie zdołał się obniżyć, ale zdołał zagrzmieć. Już po tamtej stronie.
— Następny! Granatami ich!
— Granat! Granat! — rozhukowuje się w huku strzałów po linii.
Tamci dwaj pierwsi — następny już zabiegł z drugiej strony, przy tamtych, o, głogach — skokami grzęzną przez wilgotny od roztopów moczar197. Cekaem nie może ich brać na cel.
— Uwaga, granaty! — wołają do nich ostrzegawczo.
To niemiecki granat, o długiej szyjce, wyfrunął wysoko w powietrze prosto nad ich pozycją, by opaść, furkocząc, na moczar pod nią. Pod niebo w błysku i huku wylatują czarne płaty błota, plamiąc śnieg blokhauzu.
Nim przebrzmiało, jeszcze w dymie całym widać, jak pierwszy z tamtych dopadł pod białą ścianę. Jest o kilkanaście metrów od cekaemu, widzi jego lufę i jakby ją od dziecka pamiętał. Cekaem umilkł. Ustał. Jest znowu nieruchomym przedmiotem, niepodobną do lufy częścią skomplikowanej ogromnie maszyny, jaka nie wiedzieć skąd znalazła się naraz na tym pustkowiu północnym, na owych wysokościach, jak bolid, ciało obce, spadłe z innej planety. Jak część składowa jakiejś maszyny fabrycznej.
*
...Tylko tam w tyle, za podbiegającym, gdyby się obejrzeć, coś się czołga bezsilnie na czworakach.
...Tylko na tamtym śniegu ktoś wywalony twarzą do ziemi farbuje czerwono, obficie.
*
Szybki wyrzut ręką, niemal poziomy. I drugi raz, zaraz potem. I naraz, po sekundach, niedoliczonych w pośpiechu, huk rozpękających się złomów. Białe bryły zwalają się z lawiny na moczar, pył, wytrysk śnieżnobiałego pyłu bucha naraz i drży nad pozycją jak biała chorągiew kapitulacji.
Drży nieustannie jak srebrna mgła.
Przez tamto zbocze ośnieżone, którym ci dwaj prześlizgnęli się co dopiero, jednym rzutem przeskakuje teraz dziesięciu, dwudziestu, na wyprzódki. Który prędzej! Kto pierwszy! Niemcy mogliby ich kosić drużyna po drużynie. Ale Niemców już nie ma: uciekli przed wybuchem granatu.
Po gruzach rozbitego blokhauzu, po jakichś blachach, śladach obozowiska, wszystko pędzi dalej, przesadza śnieg, zbiega w dół, skokami na oślep. Byle gnać na karku samym Niemcom, nie dać im czasu na zatrzymanie się, na zajęcie pozycji.
Po chwili nie ma tu nikogo.
Z lewej i prawej strzały, pojedyncze, urywane, coraz dalsze.
Jakaś krótka seria broni maszynowej wyrwie się jeszcze, zaszczeka.
Jakieś echa odrzucą góry, rozpiętrzone białymi szczytami.
Aż powoli, niepostrzeżenie, wpełza tu wgłębieniami, jarami małymi, ukradkiem, chyłkiem — cisza. Słoneczna cisza górska — (słońce jest coraz wyżej, a niebo połyskliwie modre) — przejasna, wyiskrzona mrozem wielkich wyżyn. Paruje jakby z moczaru, w którym czernieją zapadliny świeże po butach żołnierskich, głębokie, wodą napływające. Rozpełza się z owego białego pyłu, na który eksplozja granatów zmełła zatwardły śnieg. Była tu przed wiekami i będzie po wiekach i wiekach w miliony takich samych rozsłonecznionych poranków. Chwila jedna zmąciła ją i spłoszyła jak ptaka, ale chwila ta już przeszła. Skończyła się. Nie wróci już.
Tylko jak ślad po owej chwili jednej, bieli się na wpół w śniegu, a na wpół opada w grząz lśniący, długi przedmiot: niemiecki cekaem.
Tylko dalej jeszcze znieruchomiało w tej ciszy wielkiej sześć ciał żołnierskich jak czyjś dziwny ślad.
I między tym martwym przedmiotem a tym, co przed godziną było ludźmi, rozsnuwa się powoli jakaś tajemna, ponadprzyrodzona więź. Coś odtąd łączy ze sobą, niewyrozumowanie a istotnie, to porzucone przez Niemców i to pozostawione przez Polaków. Krew polska i niemieckie żelazo leżą tak na wprost siebie, w owej obcej ciszy norweskiej, jak wieczna, po wsze czasy, nieprzyjaźń.
Samoloty wytrysnęły czarno znad tych gór białych w dalekości, jak krótkie, pierzaste strzały, puszczone z jednej cięciwy. Przeleciały ptakami czujnymi nad całym olbrzymim zboczem. Nie znały przeszkód. Wszystkie lasy, załomy, wzgórza przesadziły w jednym mgnieniu. Spłynęły, jakby zwalniając, nad roztocz narwickiego fiordu, którego rąbek, dostrzegalny stąd o tej porze dnia, barwi się najjaśniejszym z błękitów. I zawróciły znowu ku nim.
Wszystkie trzy drużyny plutonu pozapadały we wklęśliny ziemi.
Michałek rozkrawa nożem konserwę mięsną. Jest zmrożona i sucha. Wyciąga jakiś suchar chlebny i je, żując wytrwale i ważnie: rano, gdy zluzowano ich na tym wzgórzu i posłano naprzód, nie było czasu. Inni przypadli do ziemi jeszcze silniej. Plutonu jak nie ma. Widzą ich tamci czy nie widzą?
Ale tamci kołują teraz nad doliną przy Haakviku.
— Szukają nas, gdzieśmy byli — powiada któryś.
To prawda.
Od pierwszego z samolotów oddzielają się trzy białe błyski. Widać je dokładnie nad tym lasem brzozowym, który obściela stoki. I w powietrze górskie spływa głęboki ton wybuchów.
Jeszcze brzmią, a z tamtych samolotów sypie się cała plewa takich samych błysków. Huk zlewa się teraz, drga falą dalekiego drżenia, które ziemią dochodzi aż tutaj. Nad las w dole wzrasta kleisty, czerniawy dym. Pęcznieje jak wrzód ciemny, rozsadzany od środka.
— To tam, gdzieśmy stali przez tydzień...
Jasne, że tam. Zbombardowano odwody. Nic się nie udało ukryć w lesie. Jak oni wytropili, choć spóźnienie? Jak doszli?
— Widzi pan — powiada porucznik — na moich mapach było to wszystko oznaczone. Z opowieści ustnej, nawet gdyby się ktoś do nich przekradł, nie zdołaliby ustalić — gdzie. Z mapy — mogli.
Mówi to do Andrzeja poufnie, półgłosem. Andrzej patrzy w kierunku owych bomb. „Czy dom tamten dostał, czy dostał?” — wplata się niepokój. I naraz chwyta na sobie spojrzenie z ukosa Ziemiańskiego. Sierżant siedzi o kilkanaście kroków. Jak inni rozciął swoją konserwę i wyjada ją powoli kozikiem198, kawał po kawale. Nie oderwał się od tej roboty nawet na widok owych bombardowań. Pozierał tylko ku nim jak człowiek, co czegoś dogląda. Niezdziwiony i obojętny. Andrzej ma wrażenie, że równocześnie łapał na anteny najtajemniejszych podsłuchów, co tylko mówił porucznik.
Ziemiański naraz się ogląda.
Za nim, tak samo o kilkanaście kroków, położył się kapral Gruda. Wyciągnął się wygodnie do słońca, które jest już wysoko. Będzie chyba jedenasta. Wygrzewa się jak stary, mądry pies. Niby to nic nie widzi i nic nie słyszy. Niby to nawet nie patrzy.
Sierżant, bez żadnej widomej racji, przesiada się tak, że nie ma go za plecami.
Od słońca jest gorąco.
Ludzie porozkładali się w oczekiwaniu na rozkazy natarcia. Po prawej stronie, tam daleko w śniegach, posuwa się ono nagłymi rzutami naprzód lub zamiera na całe kwadranse nieruchomo, kiedy opór wczepia się w jakieś przeszkody. Po lewej, w lesie, nowo przybyłe kompanie batalionu klajstrują tamtą lukę nocną.
Ten i ów drzemie po prostu z twarzą wprost w słońce.
Andrzej odczuwa także trud dwóch nieprzespanych nocy, zmęczenie marszu i zmęczenie przed wszystkim dalszym. Opiera głowę na łokciu, policzkiem w mokrawy mech. Jak w twarz czyjąś bliską, twarz od łez mokrą. Jakieś przypomnienie niedalekie wiruje nad nim jak motyl barwny...
„Czy domu nie trafili? Czy był w nim kto?”.
I zapada z tą myślą razem w grząz szary, lepki, gęsty, grząz spracowany snu. Sen jest nierówny, gruzłowaty. Pływają w nim, jak kry w rzece na wiosnę, ułomki czegoś, co już było. Żółty dom i czyjaś drewniana trumna na płowym piachu haakvickiego cmentarza... Odnalazły się — „co za szczęście, a nie mówiłem, że się odnajdą?” — skradzione porucznikowi mapy, podklejone na niebieskim płótnie. Wisiały wraz z bielizną na sznurze przy domu; dlaczego nie widzieli ich przedtem? Przyniósł je sierżant Ziemiański — nie, Bodenheimer — jest w mundurze niemieckiego podoficera i ma rude włosy... „Dlaczego rude włosy? — zastanawia się męcząco we śnie. — Dlaczego Ziemiański ma rude włosy?”.
Ciecz snu robi się gęstsza i równiejsza. Wszystko rozprowadza się w niej powoli, rozgotowuje na płyn. Płyn kleisty i ciemny, jak dym po owych bombach w dolinie leśnej.
Połowa plutonu odsypia ostatnie załapane kwadranse w takim właśnie utrudzonym śnie.
*
Samoloty powróciły raz jeszcze i jednym rzędem obniżają się nad cały garb górski nad Ankenes, to olbrzymie, drgające ludźmi, jak punktami małymi, pole walki. Łoskot motorów wchłania w siebie strzały, wypryskujące krótkimi seriami broni maszynowej, gwizdem zbłąkanych kul.
Cały front idzie teraz naprzód.
Jedynie tam, gdzie jest owa leśna czapa, nasadzona na koniec garbu, gdzie wczorajszej nocy wykrwawiła się kompania Połubińskiego, zapadły naprzeciw siebie karabiny maszynowe tych i tamtych i wyszczekują się niemilknącym jazgotem.
Wszędzie indziej front ruszył. Idzie naprzód, wyżem samym garbu, w wielkim słońcu popołudnia.
— Panie kapitanie, plutony Lewickiego i Tracza są w Nyborgu!
Nyborg, Nyborg? Nikt w drużynach nie wie, gdzie jest Nyborg.
— Nyborg to jak Ankenes — wyjaśnia Banaś — nad fiordem. W dole samym. Nasi doszli do fiordu.
Słowo „fiord” wyjaśnia wszystko. Fiord jest metą, jest rajem, jest końcem. Dojść na całej linii do fiordu! Zepchnąć do fiordu Niemców!
Goniec urywkami opowiada.
Porucznik Lewicki dobił się tam jeszcze w nocy nad ranem, coś o drugiej. Zaraz po nim Tracz i Pogonowski. Trzy plutony naszej kompanii.
Pluton czwarty, który słucha, rozpaja się dumą oddziału.
— Dużoście ich natłukli?
— Ho ho, zobaczycie jak dojdziecie. Jeden kapitan niemiecki to przy sobie miał sztylet złoty. Cały złoty. Z orłem. A konserw tam, jedzenia, wszystkiego.
— Zatrute pewnie...
— Iii, co zatrute. Sami jedli. Dawali my ich jeńcom kosztować...
— A jeńcy co?
*
— Naprzód, naprzód! Kierunek: te skałki.
Pluton podrywa się dalej, przelatuje paręset metrów. Góra znowu rozfalowuje się w rozpadliny i jarki.
— Wziuu, wziuuu — prześwistuje kilka kul.
Padają. Skąd? Nie wiedzieć.
— Jakby z tyłu kto strzelał — zauważa Andrzej.
Kula przeszła mu gwizdem tuż, tuż. Pluton zasadza się. Czy nie wycofać? Oderwał się zanadto naprzód. Z boku ktoś idzie. „Żeby mieć tu szkła, dobre szkła”.
— Panie poruczniku; nasi, to nasi!
Wielkie wołanie ulgi. Z boku istotnie idzie cała ława naszej tyraliery. Zrówna się z nimi niebawem. Dzielić ich będzie tylko ten jar moczarowaty.
— Naprzód! Naprzód!
Żaden strzał nie pada. Nic. Musieli strzelać jacyś ostatni uciekający, w popłochu ucieczki... Myśleć nie czas. Pluton w rozpędzie biegu, waląc jeden przez drugiego, bez ociągań i pozostawań, wbiega na linie grzbietowe garbu, zaczyna zbiegać
Uwagi (0)