Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 29
Idź do strony:
pewno grząski, trochę kamienisty, jakich tyle tu było wszędzie. Myśl strzeliła nagła: stanowisko zapasowe erkaemu, z którego, gdyby naraz Niemcy od lewej zaszli, gdyby na to wyłysienie wyleźli, można by ich odepchnąć z powrotem.

„Ale gdzie?”.

Przepełzł z powrotem. Był teraz zasłonięty. Powstał. W tym właśnie miejscu dwie niewielkie fałdy terenu zachodziły na siebie jakby załamaniem, wklęślizną. Tu. Tylko tu. Odmierzył kroki od miejsca, gdzie leżał przed chwilą. Dwanaście. Odtworzył sobie skok nagły, poderwanie się z ziemi w tych kosowiskach z ciężką maszyną, przerzut wraz z nią na tę stronę i ponowne przypadnięcie do ziemi. Pięć sekund. Zmiana celownika? Nawet niepotrzebna zmiana celownika. I tu, i tam można na 400 m. Tylko trzeba skupić całą obserwację na tym właśnie punkcie. Stąd widzi się jak na dłoni kotlinkę, nawet tamten pamiętny taras, owe płaskowzgórza, na których się krwawili. Widzi się w lewo ten las; niedobry, ale zawsze dosyć rzadki (gdybyż nie tamte sągi!) — wreszcie, jeśliby tamci zaszli z lewej, przerwali się w tym miejscu bez ogniw łączności, zamknie im dalsze posuwanie się ogniem stanowiska zapasowego. Jedno było jasne: trzeba tu kogoś, co by czuwał nad tym i nad tamtym, widział to i tamto, a gdy trzeba będzie, podejmował decyzje natychmiastowe. „Będę tu nad Michałkiem” — postanowił.

Ziemia, rozkopywana, by erkaem umocować głębiej i bardziej płasko, sypała się na jałowce mokrym żwirem. Michałek obejrzał jedno stanowisko, drugie. Wykonał ów przerzut z bronią w rękach. Powtórzył go, by ruchy zautomatyzować. Wreszcie zasiadł.

Kiedy to właśnie kończyli, przyszedł jeszcze goniec od porucznika z zapytaniami. Porucznik czuł się jednak niepewny, zaniepokojony nieliczną obsadą. Była kartka i od Steckiego. Tadzik pisał:

„Wiemy, jak cię wpakowano. Nic się nie bój. Położyłem ogień mego cekaemu przed wasz przedni skraj. Będę tam w nocy posikiwał z niego od czasu do czasu, na wszelki wypadek. Jeśli chcesz, żebym jeszcze gdzie położył ogień, daj odpowiedź”.

W załączeniu był szkic ogniowy. Andrzej odesłał inny, prosząc o „zajęcie się” w szczególniejszy sposób ową kępą brzezin z sągami drzewa i dojściem do nich od strony nieprzyjaciela. Wszystko to z jego stanowiska było typowym „polem martwym”, niemożliwym do trzymania ogniowo. Sam, dla własnej satysfakcji, wykonał nowy szkic sytuacyjny, z całym układem ogni, zmiennością stanowisk ogniowych, ogniem zaporowym cekaemu, granatnikiem VB167. Pokazał Grudzie. Zaniósł do Michałka, który już zaległ w kosówce i zlewał się z nią w mroku, przykryty naciętymi gałęziami. Potem wrócił do reszty drużyny. Zapadająca noc, oddalenie od reszty plutonu, poczucie, że tam dalej nie ma żadnej łączności, nie podziałały najlepiej. Czeczel znał tę drużynę jak żadną inną z całego plutonu, bo to była w swej większości jego dawna drużyna. Wiedział, że jeśli coś nie idzie, wszystko zacina się w milczeniu. Wolał zawsze przekłuwać takie milczenia, wywołać nawet wybuch, byle żale wylazły na wierzch. Tym razem czuć było, o co chodzi.

— Za parę godzin — rozpoczął — jeszcze w nocy, wychodzi nasze natarcie...

Wszyscy dostrzegli to dawno z nieomylnych wojennych znaków, ale słowa zapadły jak potwierdzenie czegoś, w co się jakby nie wierzyło.

— Natarcie — pokazał na góry — pójdzie aż stamtąd, od granicy szwedzkiej, het, za tymi górami i aż za tamtym lasem, pod tamtą górką, z której wtedy... Pamiętacie?... Tak nas grzali...

W bladym półmroku — noc przesycała się mgłami — twarze nieruchomiały uwagą.

— Natarcie poprzedzi artyleria angielska z gór za nami, z krążowników na fiordzie. Zobaczycie dopiero, jak takie coś wygląda...

Znowu urwał. W Coëtquidan, we Francji, jego wykładowca z podchorążówki powiadał słusznie, by nie mówić żołnierzowi ani za wiele, ani za mało. Czeczel wiedział, że wedle ocen polskich objaśnia raczej za wiele. Uważał jednak, że ci robotnicy z Francji muszą wiedzieć więcej, że ta zapowiedź wiszącej w powietrzu ofensywy, w tych rozmiarach, ze wsparciem artyleryjskim, podniesie ducha owej nocy chłodnej.

— Teraz — podjął — co my robimy?

Sześcioro oczu znieruchomiało w jednakowym spojrzeniu, jak przedtem ścięły się twarze...

— My nie pójdziemy do natarcia. Nasze zadanie jest zostać tu, tu — powtórzył znacząc ręką, aż obejrzeli się na pozycje za nimi — i tu trzymać. Trzymamy to ogniem cekaemu podchorążego Steckiego z tamtej górki. Trzyma to erkaem Michałka, który tłuc będzie i tam, i tu. Trzyma granatnik kaprala Grudy, który obrzuci tamte drzewa — O! Że niech! Trzymamy to — my. Wy...

— Jest nas mało. Jesteśmy tu po raz pierwszy.

— Dlatego trzeba dwa razy tak wypatrywać oczy, co zawsze. Dlatego spać będzie tylko trzech. Wy trzej pójdziecie teraz pod tamtą kolibkę168. Was się potem zwolni.

Kolibkę tworzył załom skalny, przesłonięty z jednej strony wielkimi gałęziami sośniny, widocznie zrąbanymi gdzieś dalej i przyniesionymi tutaj przez ów zluzowany pluton. Trzech wyznaczonych do służby rozmieścił w prawo od erkaemu, ku stanowiskom reszty plutonu. Najdalszy był o 40 m. Kiedy wszyscy pokładli się na owym załamaniu terenu, było to tak, jakby uchwyciły je podłużne, brunatnoszare szpony niewidzialnego ptaka. Ustało ostatnie chodzenie po mchu, nieuniknione trzaskanie gałęzi, przytłumiony odgłos saperskiej łopatki Michałka, wkopującej się w jałowiec i coraz to zgrzytającej o skałę. Znieruchomienie zlewało leżące kształty ludzkie z ziemią, krzakami i kamieniem. Milczenie zlewało je w owej chwili ze światem.

Andrzej, przysiadły w niewielkim wgłębieniu tuż pod niskimi chojniakami, uzmysławiał sobie, że cisza, która tu nastaje, jest ciszą tak niespotykaną, tak idealną, jakiej nie zna się w innych krajach, a pewno i nigdzie indziej. Chyba tam, na zupełnej już północy, gdzie zaległy wielkie rozwaliska lodowe, rozłogi dziewiczych śniegów, pobojowiska kier, paruje ku słońcu cisza tak chemicznie czysta, tak wydestylowana ze szmerów. „Biedny Kettler — pomyślał — on, co lubił odnajdywać w nocy głosy dzikich kaczek i przybłąkanych głuszców, co by tu teraz robił?”. Zastygło, istotnie, wszystko. Jedynym ruchem widocznym była rozrzedzona, bielista mgła, napływająca z wolna bladymi obłokami, jakie nieraz przejeżdżały między nimi a kotą 405, tamtym tarasem i górą wielką w prawo, a potem, jakby się ośmieliły i zaczęły podchodzić w ową stróżowaną kotlinkę poniżej, przystawać przy jakiejś sosence niepokojąco samotnej, co gorsza, obsuwać się watowatą cieczą wokoło owych brzezin kryjących sągi drzewne, widoczne przez szkła i ukryte przed najlepszymi szkłami, niespodzianki wojenne. Ale mgła także była bezszelestna, a wiatr, jaki ją musiał pędzić, był za słaby do poruszenia najsłabszej nawet gałązki. Las, który opełzał ich wokoło jak wielki, ciemny wąż, był lasem martwym. Nie gadał tak, jak gada las europejski, las polski, w maju zwłaszcza, nie odzywał się nawoływaniami zwierząt, tajemniczymi stąpaniami, łamaniem suchym chrustu, puszystym szelestem odginanych liściastych gałęzi. Nic. Zupełnie, zupełnie nic. Od gór, które tam dalej o parę kilometrów wypiętrzały się szarością granitu i białością lodowców, jak szperacze czy małe patrole wysłane w świat przez biały krąg biegunowy, szedł jakby nie tylko chłód wilgotny, ale i niemość. „To może lepiej — powiadał sam do siebie Czeczel — w takim lesie, jak ten, wszystko się słyszy, nie pomyli się słuch, nie wpadnie na błędny trop. Gdyby ktokolwiek podchodził, słychać go będzie właśnie, bo jest tak okropnie cicho”. Powstał, porozumiał się z Michałkiem, obszedł strzelców, zajrzał do koliby. Zasiadając z powrotem miał wrażenie, że cichość tego lasu wywiera aż i ciśnienie psychiczne, ciśnienie podobne temu, jakie wywiera gęstość płynu czy powietrza w świecie fizyki. Nie, nie miałby siły zawołać tutaj głośno.

Wszystko zresztą z powrotem zastygało od razu, jak wygładza się woda kamieniem rzuconym rozdarta, jak zasklepia się klej i zasycha gaszone wapno. Tylko mgła na szczęście nie gęstniała wcale. Chodziła tędy i owędy przejrzystymi jak dym faliznami, ni to obłoki niskie, ni to opar błotny. Niepokojące, zastanawiające sągi odsłoniły się raz jeszcze; nie, nic. Właśnie w to upewniające „nic” wdarł się naraz suchy, urwany, jakby chwycony w okamgnieniu za gardło, trzask cekaemu. To Stecki puścił serię. Gdzie?

Właśnie na owe sągi czy za nie?

Zobaczył co?

Niżej Michałek przyciągnął twarz do celownika, bezszelestnie a nagle.

Czeczel obsunął się i patrzył przez szkła peryskopu169. Wydało mu się, że drwa są z lewej strony jakby przesunięte. Nie; zdawało się tylko. Poprowadził powoli oczami po całym odcinku, powiódł aż za drugą stronę garbu, w to miejsce, które miał trzymać ze stanowiska zapasowego erkaemu, i obejrzał się jeszcze. Gruda podsunął się na łokciach i też patrzył, ale nic nie dostrzegł.

Tam daleko, z prawej, w górach wysokich, poszła czyjaś inna, krótka, zgłuszona seria. Ale też chyba po to, by nie dać się przeżreć tej ciszy. Jak człowiek, który wyrzuca z siebie jakieś słowa niezrozumiałe w głębokim śnie i potem ich nie pamięta.

Popatrzył na zegarek. Dochodziła zaledwie jedenasta.

Jeszcze godzina, jeszcze cała godzina, ostatnia.

XIII

Jeszcze godzina — mówił do siebie w tej samej chwili porucznik Ostroróg.

— Widać będzie, panie poruczniku, wszystko — dopowiadał podchorąży z kaemów, przydzielony tak samo, jak Stecki, na czas akcji.

Byli z 3. batalionu. Od forsownego marszu z samej szwedzkiej granicy, skąd szli wielkim zakosem, góry nie góry, lodowce nie lodowce, nie spali jeszcze. Niemcy siedzieli o przeszło 400 m za tamtym załomem czworograniastym, nieomal geometrycznym, daleko, a na szarości nieokrytych tu już trawą głazów, białości nawianego firnu i lodowcowych skamielin znać było wszystko najwyraźniej. Toteż czuwało tylko paru. Reszta spała snem pomęczonym i utrudzonym. Porucznik, wbrew wszelkim zasadom polskiego regulaminu, pozwolił nawet zdjąć niezdejmowane od nie wiedzieć kiedy buty. Nogi, natarte śniegiem i owinięte ciepło, rozprostowywały nareszcie swe żałosne obtarcia, wycieki poranin, swędzącą sparzoność skóry. Spały jakby snem własnym, od snu ludzi niezależnym, jak kąpiel krzepiącym. Porucznik za to nie spał i czuwał sam, w pierwszej linii. Patrzał na Niemców na wprost, pochowanych za śnieg jak krety.

— Oni tam podobno mają całą linię Maginot170 ze śniegu. Do swoich tyłów mają nawet przebity ze śniegu korytarz. Na człowieka wysoki.

— Skąd pan wie?

— Mówił o tym ten Francuz, pułkownik Mally.

— Trzeba będzie o tym pamiętać.

Ręce grabiały w lodowatości powietrza, kłującej igiełkami mrozu, zimowego tu naprawdę, górskiego. Porucznik Ostroróg przywodził sobie w pamięci dawne krakowskie wycieczki, lutowe i marcowe, do Zakopanego, na halę Pyszną171, nad Czarny Staw172, do „Murowańca”173. To wszystko, co rozpościerało się tutaj, nazywał nawet Skupniowym Upłazem174, bo istotnie tworzyło to taki wielki, jeszcze bardziej rozsiadły, Skupniów Upłaz. Należeli do najbardziej prawych pozycji tej strony frontu, a że całe wzgórza nad Ankenes podnosiły się coraz wyżej, im bliżej Szwecji — należeli więc i do najbardziej wysokogórskich. „Czy myślałem za cywilnych czasów, że będę prowadził walkę wysokogórską w Norwegii? — przypomniał sobie Ostroróg swoje niewinne narciarstwo. — Ale przynajmniej widzi się stąd wszystko”.

Istotnie, nie była to taka pozycja jak ta, na której Andrzej rozstawiał swych ludzi, a Stecki brał ich pod osłonę cekaemu. Widać stąd było nie odcinek niewielki, ale cały teatr boju. Przede wszystkim góra sama, ów garb ogromny sięgający do fiordów, opadała stąd ukazując pozycje, zarówno niemieckie jak polskie, które sobie ten garb równolegle rozdzieliły. Widać było bliskie pozycje wokoło „fasolki”, nienazwanego, na mapie nieokreślonego wysokością, wzniesienia, gdzie tkwiły najbardziej kąśliwe gniazda niemieckiej broni maszynowej. Widać było na wprost nich osaczające już półkolisko, dwa plutony kompanii kapitana Dańca, Lewickiego i Tracza, przysunięte prawie do niemieckich tak, że wyjrzenie, wyprostowanie się, niekiedy przykucnięcie, ściągało strzały. Widać było, bezbronny z tej strony, ale na strzały za daleki, taras, potem owo płaskowzgórze, w które daremno wgryzał się swego czasu inny pluton Dańca, wreszcie zalesioną na dobre górę. Niska, nieckowata kotlinka, dobrze innym znana, jaśniała stąd jak niewielka plamka, wtulona w las. Las stąd czerniejący, jakby nasadzony niemal sztucznie na owe góry, przesłaniał jakieś falistości, zbocza czy stoki. Sterczał sam już nad wielkim rozlewiskiem głównego narwickiego fiordu. Czarna woda wlewała się pomiędzy niego a niewielki wydłużony półwysep, który wybiegał w morze swoją częścią najbardziej spłaszczoną, jakby ugiętą ciężkimi ciosami młota. Czarny las świerkowy, gęsty zapewne, czerniał na owej patelni podkreślając tym bardziej białość domów, które jak małe kryształki, jak jakiś gród krasnoludzi, wytryskały naraz w tym dziwnym, nieswoim, świecie.

— Przez moją lornetkę widać jakieś wieże. Może ratusz? Może kościół? Widać na nich sztandar. Zupełnie wyraźnie: swastyka. Chce pan obejrzeć?

— Warto: jutro jej nie będzie.

— Do jutra może kto z nas nie patrzyć na Narwik...

To także była prawda. Porucznik pobiegł dalej wzrokiem, obsuwając się raz jeszcze po śniegu, po lodowcach niedalekiej pozycji, po kosodrzewinie, brzeźniakach, kocie 405. Rozpoznał i zidentyfikował na mapie niemiecki bastion na wprost koty 295. Na nią właśnie spływał, ją ogarniał swym płaszczem ów las daleki, wydostający się na szczyt, popod łysiny skalne, z dolin, jarów norweskich, nadbrzeży fiordów. Ostroróg przepłynął, jakby szybowcem, ponad wczepiony w skłon terenu oddzialik Andrzeja, ogniwko małe, szczegół zagubiony tych całych spięć. Spłynął wzrokiem, wciąż jak szybowcem, bezszmerowo, za Narwik i za morze. Tam od drugiej strony od trzech dni wgryzała się powoli Legia Cudzoziemska. W owym lesie na półwyspie narwickim wylądowała i ruszyć dalej nie mogła. Wzięta była w ogień niemiecki z trzech zorganizowanych stron.

Z żadnej, z żadnej pozycji nie obejmowało się wszystkiego tak, jakby to była wielka mapa plastyczna, wszystko odtwarzająca. Żołnierze, którzy byli na stanowisku, nie potrzebowali tu komentarzy niczyich. Rozumieli, jak słaby uchwyt ma ów desant Legii Cudzoziemskiej, zahaczony o sam Narwik. Odmierzyli bez podziałki i mapy ich

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz