Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 29
Idź do strony:
pozycje niemieckie, chroniące stąd Narwik, cały ten garb, na którym i ci, i tamci górują nad tym miastem, po drugiej stronie fiordowej odnogi. Odliczyli sobie i odległość, jaka dzieli owe pozycje od miasta, portu oraz wąskiej, białawej drogi, pomykającej stamtąd ku Szwecji. Jeśli tam staną na tych pozycjach, teraz niemieckich jeszcze, będą mieli to wszystko pod splunięciem karabinu maszynowego. Nie już cekaemu, ale karabinu maszynowego zwykłej drużyny. Cały ten Narwik, morzem oblany, będzie wtedy pod ich ogniem, do obrony żadnej niezdatny...

Żołnierze patrzą na tamte pozycje. Jest zimno. Trzeba ręce zabijać, bo grabieją. Kto nie posmarował sobie twarzy, nieogolonej od wielu dni twarzy, tłuszczem jakim, temu czerwienieje odmrożeniami. Czekać, czekać, czekać. Natarcie. Narwik. Natarcie. Narwik.

Na szarej wodzie fiordu, naprzeciw samego Narwiku, spoczęły nieruchomo trzy szare podłużne kształty. Stąd są prawie niewidoczne. Nawet porucznik nie dostrzegał ich niemal.

Także czekają.

*

Czeka także ze swoją drużyną Mietek Płużański. W lesie obok, w lesie, który ich także osłania, siedzi cała kompania, wypoczęta, napojona, gotowa. Tylko podsunąć się tych sto metrów na skraj zbocza, tam, gdzie się ono przełamuje na tamtą niemiecką stronę. Pogotowie pełne natężenia. Najedzeni, opici. Gwarno. Rozmowy się rwą.

— Po coś tyle jadł, żeby Niemcy mieli co wypatroszyć?

*

— Po równym pójdą czołgi francuskie...

— Skąd czołgi, nie ma żadnych czołgów? Ciągniki ci się pomyliły z czołgami.

*

— Jeden z II batalionu powiedział, że na drzewach też siedzą. Obserwatorzy.

— A tak. Tam u nich było tak, że strzelali do nich, strzelali i nie wiedzieć było skąd. Aż zasiadł jeden, podczołgawszy się. Czeka. Nic. Czeka dalej. Nic. Zejść mu już się chciało — na ochotnika był, kiedy patrzy: sosna się rusza. „Co jest — myśli — wiatru nie ma, a całe drzewo tańczy?”. Wziął na muszkę: bach! Patrzy, a tu niemczura, ogromny taki, zlatuje jak ten bochen z półki. Podpełzli tam do niego, przyciągnęli. Cały był obwieszony tymi świerszczynami, jak wotami obraz w kościele. Podoficer jakiś. Trzy srebrne galony175. To mu je odpruł nożem. I lornetkę miał, to ją zabrał, i zegarek...

— Na rękę zegarek?

— Na rękę. Zatrzymał go sobie. Ale chodził głośno jakby budzik jaki. Oni tam podobno fasują takie zegarki...

— Nie może być.

*

„Niecała godzina, mniej niż godzina” — powtarza sobie Płużański.

Jeszcze nie był w akcji ani razu. Na patrolu tylko. Nie jest niespokojny, ale ma tremę. Tremę publicznych wystąpień, tremę teatru, tremę pierwszej malarskiej wystawy. Myśl jednocześnie jakby odczepiła się od tego, co jest, szybuje gdzieś daleko i naraz widzi wszystko, co było, co jest, co gdzieś się może daleko dzieje o tej właśnie porze. Płużański nie jest już młody. Jest starszy, dużo starszy nie tylko od Banasia, ale i od Czeczela. Włosy, kosmykami spadające na czoło, są już pasmami całymi siwe. Wydobywa w jakimś dziwnym zdenerwowaniu lusterko, małe, stalowe lusterko, dar od francuskiej „mareny”176. Przez chwilę widzi w nim twarz podłużną, o silnych, nieregularnych kościach, o oczach szarych, marzycielskich trochę, smutnych. Po raz pierwszy tej nocy, może po zmęczeniu dojścia na pozycje, może po zdenerwowaniu przygotowań, doznaje uczucia, że młodość jest czymś, co zostało już w życiu poza nim.

„Jestem już stary, stary” — myśli.

Znowu myśl odrywa się od tych mchów i lasu, od fiordu, co w dole między drzewami przebłyska stalowo, od rozmów przygłuszonych, żołnierskich. Jak ptak zatacza naraz wielkie, spokojne koło nad owym życiem zaprzeszłym, gdzieś między Bukowiną, wielką góralską wsią matki, a Lwowem ojcowskim, miastem lat młodych, miastem pierwszych wagarów, miastem jego pracy. Kościół barokowy Bernardynów ze św. Jackiem, patronem miasta, który zbiegł na gipsowej chmurze, opartej o kapitel177 kolumny, kląkł i ku niebu rozkrzyżował zakonnicze ręce; młode akacje Wysokiego Zamku178 i rozgwarzona ludźmi Akademicka179, i ulice pnące się wzdłuż ogrodów Cytadeli180, i rozkopany Park Stryjski181... Obraz po obrazie zakołysowuje się, zatrzymuje, rozprasza. Pachnie mu naraz Łyczakowska182 i kramy za Operą183, jak roztasowane niespodzianie w dziwacznych zestawieniach karty u brudnej kabalarki184. I naraz żal, jaki nigdy nie bywa udziałem grafomanów i pacykarzy, jaki czują za to najwięksi artyści: „Nie dałem z siebie nic wiecznotrwałego, nic, co by było naprawdę warte, nic, co by mogło przetrwać. Przepływały przez człowieka fale dziwne, a nie znalazł anteny, która by je umiała złapać, uwięzić utrwaleniem, przetłumaczyć na ludzkie sławo, na ton dźwiękowy, na barwę i odcień”. Wielkie dłonie Płużańskiego, chłopskie w swej sile, rzeźbiarskie w plastyce swego układu, są wpółotwarte, wpółzgięte. Jakby oto poprzez te ręce, zwieszone tak bezradnie, bezsilne już teraz, przeciekła doszczętnie wielka możliwość życia.

*

— O, patrzcie, Gromnica się modli!

*

Płużański ocknął się jakby. Gromnica to ładowniczy z drugiej drużyny, starszawy już, religijny. Dlatego przezywają go „Gromnica”. Półmistyk. Sekciarz. Przyjechał tu z Ameryki. Pierwszy amerykański ochotnik. Lubią go, cenią, ale czasem żartują z niego. Tym razem żart i śmiech nerwowy nie biorą.

— Co tam za wice185 robicie — strofuje łagodnie Płużański.

I patrzy na owego Gromnicę, któremu wargi zaciśnięte, zwiędłe poruszają się w rytmie żarliwych szeptań. Może by on także? Nie; swój rachunek sumienia odbył już, jeśli trzeba tego było, przed chwilą. Teraz już wszystko skończone. Jest mu lżej przez ten akt żalu za życiem, któremu nie umiał czy nie mógł dać tego, co chciał, wyrazu, przez ten akt skruchy z tego, że nie zdołał był sztuką swoją wypowiedzieć siebie do końca. Coś jakby opadło mu z ramion, jakieś lata trudne osunęły się z pleców na ten mech. Płużański nie jest wierzący, ale jest religijny. Pulsuje w nim wieczna, odruchowa religijność chłopów wszystkich krajów i wszystkich czasów, religijność ludzi, których życie upływa z ziemią i przy ziemi, w rytmie kolejnych wiosen, lat, zim i jesieni, z wiekami niezmiennej zależności od sił przyrody, łaskawych i złych. Jest to religijność góralskich przodków, obcujących z majestatem skał, grozą urwisk i lawin, pięknem hal wydźwigniętych nad światy nizinne, i obcowania z rozgwieżdżonym niebem w długie pasterskie noce. I ciepła, zachowana na dnie wspomnień najgłębszych, religijność umarłej matki.

„Może naprawdę co będzie, jeśli myślę o matce” — i przeszedł dreszcz ostrzegawczy.

Przeszedł, ale i rozpełzł się zaraz w jakimś niezwykłym spokoju myśli. Czy miał już kiedy taki spokój? Miewał. To było w latach najwcześniejszych religijnych wzlotów, przechodzących w ekstazy. To było w chwilach młodości. Najpierwszych i najrzadszych. To było najczęściej, gdy malował. Kiedy czuł, że mu szło. Ale oto, w tej godzinie skupienia, uświadomił sobie to jeszcze, że jeśli takiego uczucia już zaznał kiedy, to nigdy w tym stopniu, w tej pełni. Było tak, jakby wyszedł poza siebie i spoza siebie już tylko patrzał na takiego Mieczysława Płużańskiego, który oto siedzi we mchu leśnego zbocza i czeka.

Ktoś siedzący poniżej wydobył zegarek.

— Jeszcze pół godzinki; nie więcej.

Na fiordzie, poprzez drzewa doskonale z góry widoczne, drzemią nieruchomo te trzy długie szare kształty.

Ze swych pozycji nie mógł ich prawie dostrzec Ostroróg.

Góra i las przesłaniały ich widok Czeczelowi.

Tylko niemiecki Narwik i niemiecki Ankenes widzą je dobrze, szare, ze swych białych i barwnych domów.

To dwa, stojące na wprost portu, krążowniki brytyjskie.

I jeszcze, jeszcze jedno.

Na tle morza fiordu widoczna długa, ciemna plama. Jak głębinowy ślad. Pełno tych śladów na fiordach wokół Narwiku; to zatopione niemieckie, angielskie i norweskie okręty przebłyskują w wodzie cmentarzem zatopionych kadłubów. Bezimiennym, wojennym cmentarzem.

Tylko ten jeden, osobny kształt, pokazują sobie strzelcy od wielu dni. Od czasu, jak tu są. Z ich pozycji górskich on jest zresztą najlepiej widoczny.

„Grom”186.

I w dniach na pozycji bezczynnych patrzano z góry na ten ślad ciemny na dnie: okręt polskiej marynarki wojennej, który tu pierwszy był pod Narwikiem i zatonął właśnie, gdy oni nadciągali.

„Grom”...

*

— 20, 15, 10 minut — idzie ciche liczenie po górach, stokach, kotach.

Mgła, przejrzysta, strzępiąca się mgła, pojawia się, przesuwa, znika jak widmo, ektoplazma187 tajemnicza spirytystycznych seansów.

Cichość górska jest tym cięższa, tym bardziej męcząca, im krótsze jest jej panowanie, im bardziej policzone godziny.

„Powinni już... powinni byli już...” — łomocze coś w piersi Czeczela, łomocze w kilkuset innych piersiach.

— No, budzimy ludzi — mówi tam na górze porucznik Ostroróg.

I właśnie w owej chwili naraz spoza ich pleców wylatuje dziwny, straszliwy furkot. Huk. Powietrze gra falami za nimi. Socha, młodzik, kurczy ze strachu głowę.

— Nie kul się, nie kul — śmieje się Gruda — to nasze, angielskie.

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
XIV

Owej nocy pojęli prawdziwie, czym jest artyleria.

Pierwsze strzały krążowników, dotąd uśpionych w fiordzie, a może baterii lądowych w dole lasu za nimi, musiały trafić w jakieś składy portowe węgla czy paliwa, bo naraz zza góry buchnął olbrzymi fajerwerk blasku i opadł, jakby sam w sobie się spalił. Po tym blasku, po raz pierwszy od całych tygodni, zrobiło się na chwilę aż ciemno. Od strony, gdzie pozycje niemieckie przesłaniały Ankenes i Narwik, podniosła się szeroka, rudziejąca łuna, rozlana po niebie nisko, trwająca. Na jej tle ziemia o kilkaset metrów przed nimi poczęła naraz w takt wybuchów tryskać czarnymi gejzerami grud, walących się wyraźnie krzewów, gałęzi, drzewin. Właśnie na owym tle pożarnym rysowało się to z niezwykłą wyrazistością konturów. Było tak, jakby jakiś cep niewidzialny rozmłócił się nad owymi wzgórzami i wszystko, co na nich było, rozpryskiwało się i uskakiwało, jak rozpryskuje się po stodole plewa. Cep walił zaś równomiernie i to także było widać najwyraźniej. Przechodził kolejno załomy, wykroty, falistości i upłazy całego górskiego garbu, obstukiwał jego zadrzewienia, wgniatał w skalistości. Z tarasu poczęły lecieć do góry kamienie, odpryski skały, odłamki. Jakiś pocisk, puszczony widać za blisko, spadł naraz w sam środek kotlinki, o sto metrów przed nimi, aż ziemia zafurczała w gałęziach, a głowy leżących odruchem karków zsunęły hełmy na nieokryte szyje. Ale wtedy wyglądało to nie tak, jakby w ziemię coś padło, ale raczej jak nagłe tryśnięcie z głębi ziemi ukrytego w niej dynamitu. Pozostała potem ciemna plama, wyrwa, która jeszcze wokoło siebie poplamiła czarno resztki śniegu. Na chwilę zastygli w tej samej obawie, czy po pierwszym mylnym pocisku nie pójdzie drugi i trzeci. Ale następne, jeden po drugim, wróciły na dawny szlak, tnąc raz po razie linię horyzontu, na której musieli być Niemcy. Milczenie Niemców było podkreśleniem artyleryjskiej przemocy. Milczeli, jakby ich nie było. „Może uciekli” — wałęsała się u niejednego półświadoma nadzieja. Armaty raz po razie wyrzucały z siebie pociski, dudniące w przelocie nad nimi, ale siła tych paru baterii była zbyt słaba, by powstał prawdziwie huraganowy ogień. Między strzałami rozwieszały się więc przerwy i w te przerwy zapadały echa grzmiące, głuche, przytępione i ostre, echa odbijające się od tych wszystkich gór, które zaległy tu garbami ogromnymi na wschód, zachód, północ i południe od owego miasta. Czasem stawało się tak, jakby echo spływało po stokach i rozlewało się krąglistymi falami po martwocie fiordu, podpływając słabnącą falą aż pod owe szare krążowniki, widne poprzez drzewa, teraz co kilkadziesiąt sekund łyskające ogniem, po którym przychodził huk.

W brzeźniakach koty 405 jakiś żołnierz o pobladłej twarzy, prawie dziecinnej, powtarzał sobie, jak lekcje sztubackie, ruch rzutu granatem.

Któryś, niżej od niego, odbezpieczył suchym trzaskiem broń.

Któryś, skulony, drzemał. Wyglądał w tym skuleniu bezradnie i nieprzyjemnie. Jak trup.

O kilka kroków od Płużańskiego przysiadły na pniaku Gromnica patrzył oczami niedającymi się zadziwić, jak o paręset metrów przed nimi w las brzóz wiotkich jak młode olchy wkarczowywały się ze świstem, hukiem, łamaniem drzewa i rozorywaniem ziemi pociski angielskie.

Niewidoczny, bo za tym załamaniem góry jeszcze wciąż ukryty, palił się Narwik powolnym, stałym płomieniem, który, raz wybuchnąwszy, ani nie rósł więcej, ani nie dogasał.

Po górach, wzdłuż linij bojowych, oczekiwanie wzmogło się teraz w tym łoskocie, jak przedtem pęczniało w ciszy.

Po raz tej nocy wtóry czekano na nowy znak.

*

Naraz, po którymś z rzędu wystrzale, nie przyszedł następny. Echo rozniosło się swobodnie; żaden nowy huk nie wpadł w jego słabnące, jak fala daleka, odzewy. Leżący po linii podnosili głowy; nic. Oczy w bladym półmroku szukały teraz rozkazu oficerów. Oficerowie z Czeczelem i Grudą patrzyli na tamte pozycje na lewo i prawo od nich.

Trwała długa, nieprzyjemna chwila. Michałek, wtulony w jałowiec, wciąż przy erkaemie, obejrzał się, czy podchorąży jest za nim, w owym chojniaku. Był. Wisieli na owej skarpie tam razem, jakby spięci ze sobą tym samym wypatrywaniem męczącym, oczekiwaniem coraz bardziej nerwowym.

Naraz od prawej, w owych górskich białych przestrzeniach, na wprost tarasu, „fasolki” i nienazwanych nawet pozycji niemieckich, rozsiekło się grzechotanie karabinów maszynowych, coraz dłuższe, coraz mniej urywane.

Andrzej popatrzył i odwrócił głowę: za daleko.

— Michałek, uważajcie tam przed siebie — upomniał.

Nie, nie trzeba tam patrzeć, jest odcinek własny, najbliższy, trzeba go utrzymać. Tu.

— Kooomp... — leci z daleka, poprzez tamte strzały, jakieś wołanie podnoszące się jak ptak w locie.

— Naaaaprz... — załamuje się inny okrzyk w zdwojonym paroksyzmie strzałów.

To już krzyk rozkazów, ludzki krzyk, wcisnął się na miejsce tamtego milczenia i niedawnego huku. Samogłoski wyzwalają się

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz