Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 29
Idź do strony:
że pochwa od rewolweru była niezapięta. Ujrzał też, że oczy dziewczyny wpatrzyły się jak urzeczone w ten rewolwer. Czyżby przed chwilą ten człowiek istotnie z rewolwerem czaił się za drzwiami, wtedy, kiedy on łomotał? Dziewczyna mogłaby dać odpowiedź, cóż, kiedy nie ma tłumacza.

— Zostaniecie tutaj i ani się ruszycie. Kapral Gruda, macie rozkaz strzelać, jeśli Ziemiański spróbuje wyjść, ruszyć się, cośkolwiek robić. Zrozumiano?

— Tak jest.

Słowa i postawa Grudy nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Andrzej już miał odejść, kiedy nagle stało się coś, czego nigdy nie byłby przewidział. Oto Ziemiański gruchnął naraz na ziemię jak długi, upadł na kolana i chwycił go za rękę. Na twarzy nie było ani hardości, ani podstępu, tylko zwierzęce przerażenie.

— Panie podchorąży, panie podchorąży, na litość, na litość boską!

— Co wam, Ziemiański?

— Panie podchorąży, panie podchorąży, a to pan przecież chce mojej śmierci. Panie podchorąży, to mnie rozstrzelają. Za to się u nas rozstrzeliwa w wojsku.

— A do porucznika się prosił — burknął Gruda.

Ale Ziemiański już nie mówił, nie prosił, nawet nie jęczał. Osunął się na ziemię, w szlochu, w spazmie płaczu tak nagłym, tak niesłychanym, że przygwoździł tym Andrzeja w miejscu. Był to lęk człowieka przed egzekucją, widmo karabinów podnoszących się ku oczom, czarność wylotu luf, miarowość podnoszenia broni, wizja plastyczna, bo powtarzana przez żołnierza przy tylokrotnych ćwiczeniach musztry. Pod nogami trojga ludzi leżał nie człowiek, ale zmięty strzęp, kłąb nerwów okrwawiony, wijący się skurczami, który zrzucono przez nieuwagę ze stołu operacyjnego na ziemię i w którym za chwilę przestaną już drgać resztki życia, a nawet resztki cierpienia. Było to coś wstrętnego, obrzydliwego, przejmującego bardziej odrazą niż litością. I naraz jęk zwierzęcy począł włamywać się znowu w mowę ludzką, przechodzić z powrotem w słowa, w całe zdania:

— Panie podchorąży, ja powiem całą prawdę! Jak Boga kocham. Jak dzieci kocham. Jak ten sztandar pułkowy kocham!

— Tylko bez sztandarów, Ziemiański.

— Panie podchorąży, ja wszystko powiem. Niech ta dziewczyna zaświadczy. Panie podchorąży, ona sama powie. I jej nie skrzywdziłem, panie podchorąży. Ja nie miałem czasu.

— Ach, tak, bo czasu nie miałeś?

— Panie podchorąży. Człowiek tak żyje na froncie, dziś tu, jutro tam. Panie podchorąży, nie ma wojny, żeby bez kobit. A Niemcy to nie gwałcą? Panie podchorąży, człowiekowi tak czasem ciężko, żyć samemu trudno. Tu w lesie... Panie podchorąży, ja wiem, pan podchorąży mnie nie lubi, bo ja jestem twardy dla ludzi, ja dbam o porządek, ja jestem za dyscypliną. Ale co ja poradzę, panie podchorąży, tak mnie uczyli, tak mnie dwadzieścia lat uczyli...

Szloch jego i jęk wczepiały się w myśl Andrzeja, jak ręka taternika szuka po stromej ściance skalnej jakiegoś występu, uczepienia, zaczepu. Obsuwały się po odpornej gładziźnie wstrętu, aż znalazły. I teraz wczepiły się wszystkimi pazurami, jak wiszący nad przepaścią.

— Panie podchorąży, ja jestem stary żołnierz polski. Dwadzieścia lat! Ja jeszcze Marszałka Piłsudskiego. Pana Marszałka Piłsudskiego! Ja byłem, panie podchorąży, pod Kijowem146. Ja byłem ranny pod Korosteniem147. W kawalerii pana generała Rómmla148. Na Ukrainie. Pod Szepietówką149. Pod Winnicą150. Nad Słuczą151!

Czy wiedział? Czy wyczuł? Miana dawne rodzinnych stron, nazwy miękkie, rzeki dzieciństwa trysły i rozsiały się naraz ciepłą falą przypomnień. Nie. Zaczep, na który natrafił, błądząc po omacku, sierżant Ziemiański, był silnym zaczepem. Odpór pękł wielką szczeliną.

— Byłem żołnierzem, panie podchorąży. Co kazali, robiłem. Jakim kazali, byłem. Poszedłem tu do wojska. Mam w kraju dzieci...

Głos mu się rozchlipiał, starczo prawie.

— Małe dzieci, panie podchorąży. Starszy już do szkoły powszechnej chodzi. W Piaskach Luterskich152. Pomyślą, że ojciec, bohater, w Norwegii padł. A tu ojca, jak dezertera, rozstrzelają sądem polowym...

— Gdzie tam was tak zaraz rozstrzelają, Ziemiański...

Ale Ziemiański rozszlochał się nowym spazmem, takim jak wtedy, gdy runął wprost na ziemię, tak bezdamym i bezradnym, że to wrażenie nagłego postarzenia jeszcze urosło, jeszcze wdrążyło się głębiej. I łkał tak, aż niewzruszony Gruda postanowił skończyć:

— Ja pójdę już, panie podchorąży, po porucznika...

I zbierał się do odejścia, ale wtedy wtrącił się tu ktoś trzeci. Karin, o której zapomniano zupełnie, podeszła naraz ku drzwiom i ona to Grudzie, gdy wychodził, zagrodziła drogę ręką. Szczupłe białe ramię, zupełnie obnażone z nocnej koszuli, wyciągnęło się między drzwi i żołnierza i zatrzymało. Gruda stanął. Ziemiański podniósł głowę, obrzydliwą głowę o zmierzwionych włosach, wybałuszonych lękiem gałach, czerwoną i mokrą od płaczu.

— Więc co?

Dziewczyna utkwiła w Andrzeju swe przejrzyste, zielonkawe oczy, które powracały do swej zwyczajnej jasności i z których wyparowało uprzednie przerażenie. Były teraz smutne i nawet wylękłe, ale jakimś nowym lękiem. I powiedziała pół po norwesku, pół po polsku:

— Poruczik — ikke153. Ikke — lejtnant154.

— Ona nie chce, ona nie chce — zawył radością Ziemiański. — Ona mi darowała, pan podchorąży sam widzi.

— Stul pysk, skurwysynie — szczęknął Gruda.

— Nie? — spytał Andrzej.

Dziewczyna potrząsnęła głową spokojnie, zdecydowanie, godnie, ale uparcie. Była dziecinna w tej stanowczości powziętej naraz, w chwili, gdy ani nikt jej nie widział, ani na nią nie patrzał. Trzymała się jakby kurczowo. A jednocześnie w tej całej dziecinności była tajemnicza. Andrzej nie dowiedział się wtedy i nie miał się już dowiedzieć nigdy, co spowodowało tę nagłą interwencję. Czy odraza przed widmem czyjejś, z jej powodu, śmierci, czy widok tego ludzkiego skomlenia, czy pragnienie, by między nią a tymi ludźmi, którzy tu przyszli, nie został ów przypadkowy, obrzydliwy osad? To jedno było jasne, że nie chciała.

— Ja się jeszcze rozmówię co do was z porucznikiem, a teraz marsz stąd.

Gruda, niechętny, wyszedł za Ziemiańskim. Drzwi skrzypnęły za nim na dole. „Musiały skrzypnąć, gdy wchodziłem do domu; ten drab to posłyszał i kazał dziewczynie być cicho; dlatego w pierwszym momencie nie słyszałem niczego” — odtworzył sobie scenę Andrzej. Obiegł wzrokiem pokój. „Czemu mu otworzyła? — pomyślał. — A może miała po prostu drzwi otwarte? Przyzwyczajona była w tym kraju do ufności, teraz z wojskiem nie miała żadnych przykrości. Ktoś zwykle śpi na dole przy telefonie; czegóż miała się bać? Rosła dziewczyna, mogła mu się opierać”.

Krzesła powywracane, szuflada rozwarta, papiery na podłodze, wszystko to uderzało nieprzyjemnie. Począł to podnosić, ustawiać. Kląkł na ziemi i zaczął zbierać papiery, jakieś książki, stary kalendarz. Dziewczyna podniosła coś z ziemi. Była to duża stłuczona lalka. Pewno leżała tu gdzieś jako maskota panieńska, przypomnienie ostatnich zabaw półdziecinnych a półdziewczęcych, pierwsze, jeszcze dziecinne, ale już macierzyńskie, marzenia przyszłej kobiety. Scena sprzed chwili nie tylko zburzyła młodą ufność do ludzi, ale jeszcze stłukła martwy przedmiot, nasiąkły pieszczotami dziecinnego pokoju, najpierwszą w życiu miłością.

Uważnie, ostrożnie wziął lalkę. Nie broniła mu. Złożył na nowo połamane maleńkie ramię, zasłonił włosami szczerbę porcelanowej skroni. Karin oparła się łokciem o okno, skąd widać było w bladym świcie zieleń brzozowych gąszczy i szare góry za fiordem. Jasne włosy miała zburzone jak od snu i policzki od tego snu ciepłe, parujące jakby od łez roztartych przez drobne dziecinne piąstki. Kiedy oddawał jej lalkę, ruchem naturalnym, prostym ogromnie i instynktownym, wparła się naraz w jego pierś, o ramię, pod szyję. Wtuliła się tak, jakby szukała pomocy lub też po prostu chciała się naraz na złość ludzką wyżalić. Trwali tak chwilę zupełnie nieruchomo. Andrzej czuł na szorstkości khaki grubego munduru twarz rumiano-białą jak spieczony w słońcu owoc, świetlaną jasność włosów niesamowicie złotawych, wreszcie młode ciepło, ciepło kobiece, nieznane mu od długich, ciężko długich miesięcy.

Mimowolnie otoczył ją ramieniem. Poczuł krągłość słabą jej ramienia, twardą nabrzmiałość piersi.

Odprowadził ją ku łóżku, ułożył, jak była, okrył. Dziewczyna, jakby zmęczona, nie stawiała żadnego oporu. Patrzyła tylko, jakby nie rozumiejąc, jak podszedł do drzwi, uśmiechnął się od nich niewyraźnie i znikł. Wstała, podeszła do okna i widziała jeszcze, jak szedł śpiesznie, jak wsiadł w motocykl, jakby sobie coś bardzo ważnego przypomniał.

Na cmentarzu kapelan już zaczął się dziwić, że podchorążego nie ma.

XI

Cmentarz leżał od domów Haakviku o kilkaset kroków, na wzgórzu niewielkim, wpartym już w lasy. W jego środku stała drewniana kaplica protestancka, podobna, nie wiedzieć czemu, do rosyjskiej cerkiewki. Widać było od razu, że kraj nie cierpi na brak ziemi i miejsca, bo mogiłki były porozsypywane daleko jedna od drugiej, pomiędzy niewielkimi świerkami, które w tym kraju sadzi się jak rzadkie, przyjmujące się z trudem, okazy południowych krain. Północna brzoza wyrastała tu i ówdzie jak nieproszony gość z lasu.

Ksiądz i obaj strzelcy byli już na lewym skraju cmentarza, gdzie nie było jeszcze żadnych grobów prócz paru zupełnie świeżych, żołnierskich, żółcących się w słońcu sypkim piaskiem. Dźwignęły się nad nimi krzyże wysokie, wyróżniające się tym od norweskich, podobne do polskich. Były obciosane niedawno, więc bielały i one żółtawą białością świeżo ściętego drzewa. Kapelan wydostał był skądś trumnę, zbitą z paru desek jak skrzynia, w której na kresach przechowuje się przez lato wielkie, podróżne futra. Trzeba było zwłoki zdjąć z noszy postawionych na mchu i przełożyć je do jej wnętrza. Okazało się ono za wąskie, a zwłaszcza za krótkie. Nie było na to rady. Trzeba było zwłoki wcisnąć w tę skrzynię na nie za małą, ugiąć je w zesztywniałych już kolanach. Czerwona miazga rozłupanej pociskiem głowy przyrosła do deski górnej, barwiąc ją jak plamą połyskliwej, tłustej farby. I wreszcie, gdy już opuszczeniem w dół płytki wykonał tę grabarską robotę, wieko nie chciało się zawrzeć. Próżno Pawłowski, zstąpiwszy na sam dół, porał się z nim, dopasowywał. Nie poszło. Ale ksiądz, już w białej komży na mundurze, dał znak, żeby zaprzestać. We czterech, hełmy zdjąwszy, stanęli teraz nad dołem i wysłuchali krótkich słów modlitwy. Był wschód, kiedy rękami, a potem łopatami, zaczęli sypać z powrotem wyrzucony uprzednio przy kopaniu białawy, morski piach. Osypywał się w dół szeleszcząc ciężarem miałkim i sypkim. Odnalazł od razu szparowate niedomknięcia trumny i przesączał się w te niedomknięcia, jakby dążył świadomie do zetknięcia się co rychlejszego z owym trupem, którego bronić miały owe źle sklecone i jeszcze gorzej zachodzące na siebie deski. Ale była to chwila krótka bardzo i niebawem na cmentarzu haakvickim przybyła jedna mogiłka więcej.

Strzelcy odeszli pierwsi, w ślad za wózkiem, który toczył się leniwie po dróżce polnej do cmentarza. Andrzej odwiózł księdza motocyklem pod dom. Gdy wracał, popatrzył raz jeden jeszcze na niewielki cmentarzyk u stóp górskiego zbocza, włochaty od świerków. Nigdzie pustka norweska nie wydała mu się tak obca, a kraj sam nie wydał się tak bardzo skrawkiem świata z innej planety. Zrobiło mu się aż nieswojo. Chciał zejść, podejść do grobów i choć tą darnią gąbczastą pokryć piaskową jałowość tamtych pierwszych żołnierskich mogił. Ale było już późno.

„Zrobię to innym razem” — przyobiecał sobie przejeżdżając.

Cmentarz, jak gaj niewielki, zlał się z przylegającym lasem.

*

Na kilometr przed miejscem postoju plutonu, już w lesie, ktoś wyszedł na drogę. Z daleka Andrzej rozpoznał Grudę.

— Jest co do mnie? — zatrzymał motocykl.

— Nic, panie podchorąży, póki co. Do porucznika były telefony ze sztabu. Co tam, nie wiem... Ja ta tylko wyszedłem tak do pana podchorążego...

— Bo co?

— Mnie się tam, panie podchorąży, jedno teraz wydaje... A wam nie?

— A co się ma wydawać?

— A z tym Ziemiańskim, z sierżantem. Podchorąży pamięta. Najpierw to się stawiał i taki był hardy. Sam do porucznika chciał iść. Jeszcze się wygrażał. Był pewny. A gdy pan podchorąży jemu iść nie dał, a tylko porucznika chciał na miejsce ściągnąć, to zaraz taki się miętki w pysku zrobił. Coś w tym, panie podchorąży, siedziało. Coś tam siedziało.

Przystanęli w lesie. Podejrzliwe, bystre oczy Grudy były pełne napięcia.

— Więc co?

Gruda zaśmiał się cicho i chytrze:

— To już wy, podchorąży, pomędrkujcie toto, skoroście mądrzejsi. Ja ta bez ten czas swoje upraktykował. Bo on, cholera, już taki bez niczego hardy i bez niczego miętki to się cheba nie robił. Eh, comment?155

Oczy ich spotkały się ze sobą na długą, wypytującą chwilę.

— I coście tam upraktykowali, Gruda? Powiedzcie no.

Kapral zaśmiał się cichym, radośnie chytrym śmiechem.

— Ej, panie podchorąży, to jedno wiem: jeśli było tak, jak mnie się to widzi, to albo on by już zagiął nas wszystkich, albo my jego. Kogoś by już prowadzili pod mur...

— Ale bajacie, kapralu.

— Bajam, nie bajam, a ot co: jedno wiem — swój plan ten ptaszek nasz miał. On nie z fantazji tak chciał iść sam do porucznika, a nie chciał, żeby porucznik na górę se szedł. On już tam po drodze byłby nam coś takiego wywinął, żeby się i ze wszystkiego wykręcił, i na bohatera jeszcze wyszedł. Na pewniaka szedł. I nam, panie podchorąży, trzeba było go puścić, a tylko po drodze miarkować, co tam nie zmajstruje, i wtedy za łapę — haps. Już byśmy go wtedy mieli...

Oczy z chytrym, łowieckim uśmiechem wświdrowały się gdzieś w las.

— I ja, panie podchorąży, tak leżąc w lesie myślałem sobie potem i myślałem o tym wszystkim. Kombinowałem i kombinowałem. I dokombinowałem ja się. He, he...

I jakby las mógł słuchać, wyrzucił z siebie cicho i szybko:

— On, panie podchorąży, on skradł mapy pana porucznika.

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz