Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— To jest ten taras.
Prawda. Są teraz na tarasie górskim, tym samym, z którego wtenczas łupiono do nich bezkarnie.
— Całe obozowisko niemieckie.
Istotnie. Wszystko pozostawione bezładnie. Koce, płachty namiotowe, konserwy, broń.
— Patrzcie, Narwik!
Narwik, miasto, o którym mówi się i myśli, dla którego to wszystko się dzieje, miasto, które dostrzegali chwilami w tamtej walce, z koty 405, teraz wyrasta na dole przed nimi, otwarte zupełnie. Widzieli je zawsze na tle gór, jak pierwszego dnia po owym marszu, lub na tle morza i ziemi, jak w tamtej walce dwudniowej. Teraz jest prawie całe okąpane morzem, bo patrzą na nie od gór. I jak w południa pogodne jest taka jasność pogodna wody, rozlanej szerokim rozlewem, błękit, który białość miasta ukrysztaloną w domy podnosi swym kontrastem. Węższa odnoga fiordu, która dzieli brzeg Ankenes i Nyborga od narwickiego portu, jest sina głęboką sinością górskich jezior, rozsiadłych w przepaściach.
— Narwik, Narwik!
Zmęczenie opada na widok, jaki otwiera się przestronnie przed tymi ludźmi, którym w długie godziny walki jedynym horyzontem była kępa niewielka, drzewinka mała, wykrot lichy, skiba199 ziemi. Teraz świat się przed nimi otwiera jak kwiat, w nagrodę z owym miastem, morzem, wstęgą gór białych na dalekim widnokręgu. Oczy syci cała białość miejska, z pustkowi tych tak wypragniona, niebieskość nieba i morza bezmierna przestrzeń.
Oko opada niżej.
Niżej to stok garbu, już ten, który schodzi do Ankenes. Jest i Ankenes! Teraz dopiero widać domki o dachach, które się zapadły, o ścianach urwanych w połowie jak tasakiem kucharskim. Coś, co było może składem, a może szkołą, jakiś dom większy, żarzy się jeszcze niedopaleniami. To po wczorajszych armatach. Wyrwy ogromne, jak ślady potworów, rudzieją na białej szosie, na zielonawej łące, na bruku rynku.
Między nimi na tym garbie a owym miasteczkiem, nad samym fiordem, jest jeszcze kilkaset metrów, kilometr chyba stoku. I otóż ten stok jest jednym wielkim brzozowym lasem, rozchwianym zielonością majową, przeogromną, jak samo zwycięstwo. Po tym lesie może przemykają się z lękiem ostatni Niemcy, może zamierają w bólu ranni, którym nikt pomocy nie niesie. Ale las wyzielenia się nad to wszystko najpiękniejszą barwą młodej, budzącej się w świecie, nadziei.
Z półwyspu narwickiego za morzem i z owego lasu na końcu samym garbu dolatują wciąż jeszcze strzały.
*
Poderwali się i biegną owym lasem, było nie było, w trzecim kolejnym szturmie. Wybiegali tak i padali, przesiani ogniem maszynowym.
— Oni te erkaemy mają już wstrzelane — stwierdza Płużański.
— Najgorszy odcinek!
Płużański leży przy zabitym, który musiał tu paść jeszcze w nocy, nim oni weszli w akcję. Przedtem też przypadł przy zabitym. Jedyna myśl: trzymać drużynę w garści, żeby się nie rozbiegła po tych krzakach i jarach, nie pogubiła w lesie. Jak tamci w nocy. Nie puścić!
Poderwanie nowe.
Byle dosięgnąć wykrotu.
— Widzisz tam co? — pyta Nowaka.
Nowak jest sympatycznym młodym Pomorzaninem, synem gajowego z Tucholi200. Harcerz. Wyczołguje się. Nie ma go. Wraca.
— Schodzą, uciekają w dół!
Nikt się nie rusza. Nowa zasadzka? Mają dosyć. Ale po linii, za drzewami, tamten pluton poczyna biec.
Podrywają się jeszcze. Nic.
Biegną, biegną jednym biegiem, długim, nieregulaminowym. Skarpa niemieckich pozycji milczy. Czy przemówi w ostatniej chwili? Nie. Wbiegają. Nieład porzuconego obozowiska. Dwa trupy przykryte płachtą. Nikogo.
— Mogą być miny. Uwaga!
Kompania, w nagłym odprężeniu nerwów, wybiega na stok. Wyrasta rzędem ludzi nad ostatni niezajęty dotąd szczyt. Ma pod samymi nogami Ankenes, ma nisko przed sobą Narwik...
— Pak-pak-pak-pak — rozstrzeliwa się ogień najzajadlejszy.
Pospadali w dół!
To z portu narwickiego niemieckie cekaemy zagrały na widok Podhalan na swe własne niedawno pozycje.
Powczołgiwali się w jarki. Kule pękają po wierzchołkach drzew. Co im z tego? Swoje zdobyli. Narwik niech biorą inni.
— O, patrzcie się, odpływają!
— Gdzie?
— O, tam, panie podchorąży, tam! Na te kutry siedli i wyrywają do Narwiku.
Płużański podsuwa się. Istotnie. Na morze wypływa wielka barka norweska, pełna żołnierzy feldgrau. Z dołu widać dokładnie jak na stole. Odpływa i świeci plamą jasną na ciemnozielonej toni.
Płużańskiego aż poderwało. Rozgląda się. Barka jest coraz dalej. Nie widzi skądby. Jest!
U owej pozycji wypiętrza się komin skalny jak w Strążyskiej201 w Tatrach. Komin skalny, skałka nadstrzępiona, porwana w głazy. Jedno spojrzenie uważne, szybkie, góralskie. Płużański poczyna się wdrapywać. Wczepia wielkimi łapami w każdy występ i podciąga ciało w górę. Buciory obślizgują się niezdarnie. Są pełne błota.
— Co pan robi, panie podchorąży?
Z pasją malarską, chłopską, bez słowa niepotrzebnego, Płużański, odpadłszy od ściany kamiennej, ściąga na trawie buty. Kule pękają nad skałką. Odwija z czerwonych stóp onuce. Teraz poczyna na nowo piąć się rękami wielkimi, uchwytami tych nóg czerwonych po ciemnej skałce. Jest!
— Erkaem!
Nie rozumieją w pierwszej chwili, osłupiali tym wszystkim. Aż podskakują z erkaemem.
— Prędzej, odpłyną — jęczy na górze Płużański. — Na pasie wciągajcie, na pasie!
Trzeba pasa, pasa. Jest pas! Koniec zarzuca się Płużańskiemu — uchwycił, koniec drugi — cztery pasy spięte tu w jeden — owiązuje erkaem przy samym zamku. Chwila i broń, kołysząc się w powietrzu, jedzie do góry.
— Tłumik poobijacie! — ryczy celowniczy.
— Odpłyną, gówniarzu, odpłyną! — wścieka się u góry Płużański.
Jest. Jeszcze ładownik. Drugi. Trzeci. Podchorąży zgarnia je na tej skałce pod siebie łapczywie — inaczej jeszcze zlecą. Trzask zakładania.
— Już!
Boi się, boi się popatrzeć na morze. Może już dobijają przy tym guzdraniu piekielnym? Nie. Barka jedna i druga są na fiordzie, w połowie drogi do portu. Śmiech, nerwowy śmiech złej radości.
— Bryz!
Erkaem rozdygotał się pierwszą serią puszczoną w dół.
Płużański leży na skale wysuniętej, zawisł nad morzem prawie. Seria poszła w dół, ponad wierzchołki brzóz obrastające stok, wprost w morze. Dosłownie w morze. Z wysoka woda fiordu nie jest jasnobłękitna, jak gdy się ją widziało z daleka, a tylko ciemnozielona. W ten szmaragd, na którym drewniana płaskość barki lśni celem widocznym, posłał oto andante202 swego koncertu.
I patrzy.
W prawo od barki wykwitły na ciemnej wodzie białe wytryski.
Poszło w bok.
Przykłada jeszcze raz. Na pierwszej barce widać z góry jakby nerwowy pośpiech. Ale on, teraz, nie śpieszy się jak przedtem. Ma barkę przed oczami czy raczej pod oczami i wie, że potrzeba jej zbyt wiele czasu na przebycie całej drogi.
— Bryz!
Jeszcze nie. To nic: bliżej. Ciągle zanadto w prawo, ale to wszystko nic. Nie ma siły ludzkiej i niebieskiej, która by mu tę barkę wydarła z rąk.
— Bryz!
Na wodzie tym razem nie wytrysł żaden biały ślad kul. Wszystkie poszły w łódkę, prosto w łódkę. Widać wyraźnie śmiertelny popłoch na barce. Są przecież naprawdę jak na dłoni. Nie ujdą, nie mogą.
I teraz erkaem, zwieszony ze skały, rozszala się istnym ujadaniem, które zlatuje tam ołowiem, kąsa, zabija, kładzie. Wielkie łapy Płużańskiego obciskają go i prowadzą, jak się prowadzi maszynę, która ściegami jakimiś pokrywa tkanie, materiał czy blachę. Erkaem rozsiewa kule po całej barce, przesuwa się od jej przodu do steru, smaga pokład w szerokość i powraca na ślad świeży swego przechodu. Jacyś ludzie odrywają się i skaczą: jedni prawdziwie sportowo, nurkiem gładkim. Ci odbijają daleko i widać potem, jak płyną równo. Inni padają niezgrabnie, a potem szamocą się w wodzie, bezradni jak muchy w lepie.
Druga barka jakby namyślała się czy chciała zawrócić.
Nikt nie miał się o tym dowiedzieć więcej. Pierwsza seria puszczona spadła wprost na jej pokład. Tylko przerwa nakładania nowego — to czwarty chyba? — ładownika i erkaem gra na nowo swym maszynowym graniem. Jest to kośba203, istna kośba ludzka, na środku tej wody, mordercza, techniczna. Płużański, przechylony, nie widzi nic. Erkaem w jego ręku wali pełnym spustem. Zagłusza wszystko. Nawet kule tamtych.
— Uwaga, walą w was — ktoś woła.
Istotnie. Ogień niemiecki z tamtej strony, z portu narwickiego, szukał długo po brzegach i stokach owego zdradzieckiego erkaemu. Nietrudno go było znaleźć, choć mundur jest ciemny jak sama skała. Ogień ciągły naprowadził na trop. Kule rykoszetami odpadają teraz od skałki. Trzeba się odsunąć.
— Kryjcie się, panie podchorąży!
— Jeszcze ich, jeszcze ich — zaciska zęby w pasji radosnej Płużański.
Wydaje mu się, że jest lotnikiem i że z lotu widzi to wszystko pod sobą, z lotu, z góry, rżnie po nich, salwa za salwą. Radość, radość, radość. Co znaczy to wszystko, te gwizdy ostrzegawczo przeciągłe, to łupanie kul w skałę, wobec tej radości przeogromnej, przestrasznej radości wojennej!
Nowy ładownik. Podnosi głowę. Wiatr leci od gór i fiordu, wiatr morski i górski zarazem. Swój prawie wiatr: tatrzański. W tej radości niezmiernej, w tej chwili nad wszystkie pięknej i tego mu więc nie zbrakło.
— Bryz! Bryz! Bryz!
Nowy paroksyzm morderczy po tych, co rzucili się z barek do wody, po barce drugiej, która przełamuje się jakby wpół, po tym obcym morzu. Mógłby strzelać ku portowi. Nie warto. Nie raczy. Wyszukuje, wytrapia pływających, wstukuje w nich serie. Wyławia, by posłać na dno.
Naraz ścieg rozświegotany opryskuje sam szczyt. Aż kamienie odleciały w górę.
Drugi i trzeci ścieg. To dwa inne cekaemy przyłączyły się do tego pierwszego. Włupują twardym świergotem w kamień skały, w ciało człowieka. Wdziobują się z pasją od tamtej nie mniejszą: długo szukały, nim wreszcie znalazły.
— Podchorąży ranny — woła ktoś na dole.
Nie. Podchorąży nie jest ranny. Tylko głowa, grzbiet nachylony, piersi, wszystko to jest poprzeszywane kulami, posztyletowane po wielekroć i na przestrzał. Cekaemy to naprawdę wspaniała broń. Nie było czasu na nic. Nawet na ból. Kiedyś, gdy zdejmą ciało Płużańskiego z tej skały, jak cokół pomnika wyrosłej, będzie ono wykrwawione do cna, z hełmem wczepionym w kość czaszki i podziurawionym wraz z nią, jakby wbitymi i wyjętymi potem czyjąś ręką litosną gwoździami. Będzie go trzeba ściągać, bo sam nie zleciał. Zanadto był góralem. Zmarł na tej skale wysokiej jak ptak górski na gnieździe. Nie spadł.
Tylko naraz ze zgrzytem żelaza o piarg204 obsunął się karabin maszynowy, z rąk niepotrzebnych wypadły. Przekreślił powietrze czarnym przelotem i gruchnął w dole o kamienie jak rozbity na zawsze przedmiot. Jak skrzypce, na których ktoś wydźwięcza ostatnią swoją pieśń i na których nie zagra nikt więcej.
*
Taka była śmierć narwicka Mieczysława Płużańskiego, górala i malarza.
Podchorążego z Coëtquidan.
Żaden patrol nie wrócił?
— Żaden, panie kapitanie.
— Cóż wy, spać nie będziecie?
Milczy Czeczel, milczy Banaś, milczy Stecki. Kapitan zresztą tak zagaduje tylko. Sam dobrze wie.
— Tak — mówi — wojna... To wasz kolega był ten podchorąży, jakże mu tam... Płużański?
— Z tej samej kompanii.
— Co on był z fachu cywilnego? Malarz podobno?
— Malarz.
— Ho! Ho! Malarz i z Francji, a tak się spisał! A tam jeden dyplomata także podobno poszedł? Taki, co był dawniej w sztabie batalionu. Strzelec z cenzusem?
— Szeliski205.
— A co to był za jeden?
— Był sekretarzem naszej ambasady w Rzymie.
— Patrzajcie. O, wojna to nie takie proste jak dyplomacja. Ambasadorzy też giną. Jak front, to front. A wy byście się lepiej przespali, bo to nie wiedzieć, co będzie jutro. Czuwać, sprawdzać, rozumiem, ale żołnierz śpi, kiedy może, i je, co jest. Jedliście tej „paty”206 niemieckiej, co?
— Nie, panie kapitanie.
— To weźcie, tam u mnie ma Młynarczyk... O, Niemcy tu mieli wszystkiego... Ja tu przedrzemię się na tych niemieckich kocach. Dobre koce, pewno oficerskie. — Ale nie odchodzi. Z czegoś się nie wygadał.
— Ja tu mam jedno do pana, panie Andrzeju...
— Rozkaz...
Idą razem, od tych stanowisk, którymi pluton zatrzymany w pół drogi ubezpieczył się na noc, ku krzakom, gdzie jest postój. Wszystko już się pokładło. Kapitan przystaje.
— Kiedy pan zobaczył, że padł sierżant Ziemiański?
Czeczel wiedział od pierwszej chwili, że o to zapyta. Nie — że zapyta tak, jak zapytał. Ale — że zapyta.
— Po wszystkim. Jakeśmy tu przyszli i była zbiórka plutonu. Brakło Ziemiańskiego i ktoś wtedy powiedział, że dostał...
— Nie pamięta pan, kto powiedział?
Nie. Zupełnie nie pamięta. Pewno paru naraz. Czy to ma jakie znaczenie?
— Owszem — powiada kapitan — ma. Może mieć...
— Dlaczego?
Zapytanie jest bardzo proste i właśnie tym pomieszało indagację207. Kapitan odpowiada na nie innym pytaniem:
— A gdzie był w czasie natarcia Gruda?
— Przy mnie, panie kapitanie.
— Jak to, przy panu?
— Po prostu: przy mnie.
— To widział go pan?
— Widziałem, panie kapitanie.
— Cały czas go pan widział?
— Co to znaczy „cały czas”, panie kapitanie? Rozumie pan, że miałem co innego do roboty niż obserwowanie Grudy. Ale że był o kilkanaście kroków ode mnie, że trzymał się mnie, że był ze mną na przodzie, więc go miałem przed oczami... Ziemiański był gdzieś za nami, więc nie widziałem, kiedy padł.
— Ziemiański był za wami?
— Ależ tak...
Kapitan myśli przez chwilę. Andrzej wie i teraz, co mu powie.
— A wie
Uwagi (0)