Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
Idź do strony:
class="paragraph">— A ja zrobię „święcone” — powiedział tamten.

Nakryli stół białym obrusem, wyciągniętym z sąsiedniego domu, poustawiali filiżanki, spodki, talerze, wszystko. Wyżywali się w tej drobiazgowości, w gospodarzeniu kobiecym, starannym, nie żołnierskim. W Banasiu była to może harcerska pasja do robienia wszystkiego, co się robi, w sposób możliwie dokładny. Stecki uświadamiał sobie, że jest w tym jeszcze i co innego. Trzeba przejść wojsko, owo stłoczenie mężczyzn, i przejść je na froncie, trzeba jeść z blaszanej menażki i pić z blaszanego kubka, jeść byle co, a zwłaszcza byle jak, żeby tak zatęsknić potem do białego obrusa i porcelany, odkryć urok czekających na stole talerzy, uświadomić sobie całą obrzydliwość chleba, masła czy cukru zawiniętego na stole w jakieś papierzyska, a docenić całą poezję kromek pokrajanych drobno, na równe, niegrube płaty. O, ileż drobnych, niedocenianych niegdyś, rzeczy nabiera smaku i powabu! Jakże kusząco wygodne są zwykłe prześcieradła i łóżko, w którym można położyć się rozebranym, wreszcie wyzwolonym zupełnie ze wszystkich przepoconych swetrów, owijaczy, onucy. W Nyborgu, w toku owych kilku kradzionych snowi godzin, mieli w owym gospodarzeniu w opuszczonym domu taki przedsmak. Gdyby tu byli ludzie, choćby najgościnniejsi Norwedzy, nie byłoby połowy tej radości. Trzeba by było prosić o każdą łyżeczkę, dziękować za serwetę. Siedzieliby kątem lub też rozpieraliby się w nie swoim. To tutaj nie było nie swoje. Zastali to w opuszczeniu i nieładzie, uporządkowali, oczyścili, do dawnego stanu doprowadzili. O świcie odejdą dalej i zostawią to wszystko. Stecki uśmiechnął się do myśli, z jakim zdumieniem radosnym prawowici mieszkańcy tego domu odnajdą go w tym stanie. Przyszli tu jak wybawiciele, zabawili się w porządkujących z pasją krasnoludków i odejdą jak duchy zabłąkane w jakieś dobre, ale nie swoje strony.

— Ja w tym domu znalazłem coś dla Andrzeja — powiedział Roman.

Był to wielki, w Lipsku256 wydany („ciągle te Niemcy” — myślał Stecki), album reprodukcji kolorowych Goi257. Ponieważ skończył swoje porządkowanie, więc zabrał się do niego. Jedne po drugich szły wstrząsające sceny malarza hiszpańskiego rozkładu. Więc była Maja desnuda i Maja vestida258, rozebrana i naga dziwka o spojrzeniu pewnym swej urody zwierzęcej, zimno odmierzającej wrażenie, jakiego robić nie może, ale musi. („Czy to prawda, że Goi pozowała tu księżna Alba259? Trzeba się będzie spytać Andrzeja, gdy wróci”). Potem był wielki zbiorowy portret rodziny królewskiej260 z głupią, pyszną, wyuzdaną i złą Marią Karoliną261, z ogłupiałym, bladookim safandułą262, Karolem IV263, z chytrym faworytem Godoyem264, z degenerackim infantem Ferdynandem265. Wreszcie była tonąca prawie w mroku, rozświetlona ostrym blaskiem latarń noc madryckich rozstrzeliwań po powstaniu majowym266, kiedy naprzeciw rozchełstanych piersi czarnego chłopa, kastylskiego campesino267, wpółobłąkanego zwierzęcym przerażeniem, wyrasta w cieniu rząd francuskich luf. „Wojna — rozmyślał Stecki w głębiach wielkiego fotela — jakżeż ta nowa wojna w sztuce przyszłości się zapisze?”. Może narodzą się wielkie malowidła ścienne na murach zewnętrznych domów, malowidła wysokie na piętra całe, jakie zna już nowoczesna sztuka meksykańska — murale? Mniej barwne niż Goya, bardziej Grottgerowskie268? I ilu ludzi w tej całej wojnie, w owym sprzężeniu w szeregi narodów, rozmyśla czasem tak jak ja o śladzie, jaki to wszystko zostawi w owym świecie od naszego trwalszym?

— Czemuż ten Andrzej nie wraca? — poruszył się.

— Potem trzeba będzie robić w popłochu.

— Ja bym już mógł dawać — odezwał się właśnie z kuchni Roman Banaś — może zaczniemy bez niego, jak nie przychodzi.

— To może zaczniemy?

— Pewno że zacznijmy. Zawsze tak już jest, że czekać na kogoś — to go nigdy nie ma, a siąść do stołu nie czekając — zaraz się znajdzie.

Milcząco nalali herbatę, postawili — nie w żadnym tam słoiku, ale w szklanym, płaskim pucharku — czerwony angielski jam269, masło (solone, niestety), fasowane herbatniki angielskie. Trzecia filiżanka pomiędzy nimi stała nienalana i nietknięta. Na jej widok doświadczali niemiłego uczucia, że w tym przyjęciu, tak doskonale obmyślonym, coś w ostatniej chwili zawiodło. W kuchni na płycie grzała się nowa woda i sagan chwiał się na ogniu ponownie, z szumem i huczeniem. Oczekiwanie nawisało w powietrzu milczeniem.

— Ty we Lwowie piłeś rano kawę czy herbatę? — zapytał nie wiedzieć czemu Stecki.

— Kawę. Wiesz, ja może wyjrzę na dwór, dowiem się czegoś. On już dawno powinien być.

— Jak chcesz. Ale czego się dowiesz? Przyjdzie, to wie, gdzie nas szukać. Potem ciebie znowu nie będzie.

Musieli nie słyszeć kroków, a siedząc nie widzieli przez okno, bo w chwili, gdy drzwi się otworzyły i wszedł Gruda, odwrócili się obaj. Gruda zawsze wchodził cicho, tak że go nie słyszano, wchodził cicho, jak cicho wchodził Ziemiański. „Czy to prawda, że on Ziemiańskiego?...” — pomyślał w przelocie Stecki. „Zawala tymi butami całą podłogę, którą sam wyfroterowałem” — zaniepokoił się Banaś.

— Siadajcie, panie kapralu, napijemy się. To podchorąży wrócił?

„Pewno poszedł z meldunkiem do kapitana, a Grudę nam przysłał naprzód” — pomyślał jednocześnie Stecki.

— Podchorążegośmy przynieśli — powiedział, jakby cicho, Gruda.

Stecki wtedy dopiero dojrzał, że kapral jest bez hełmu, że ten hełm zdjął, jak się przed kimś czy przed czymś zdejmuje czapkę, i że stoi z tym hełmem trzymanym w ręku nieporadnie, osowiały, bezradny. Banasiowi miało pozostać z owej chwili wspomnienie oczu kapralskich, które nie patrzyły hardo, ale biegły na boki, winowajczo, spłoszenie. Tak właśnie zakłopotanie i głupawo stał teraz gruby kapral w samych drzwiach i nawet się nie usunął, gdy wyskoczyli na dwór, przebiegli przez sień ciemną, wylecieli przez ganek niewielki. W tej samej właśnie chwili od drogi w dole szła rozkisłą ścieżką cała drużyna, wysłana wtedy na patrol, a jeszcze, jak to zawsze ciekawi, paru strzelców z plutonu.

— Nieście ostrożnie — powiadał któryś.

Na owo „ostrożnie”, wypowiedziane z troskliwością żołnierską, Banasiowi i Steckiemu zabiły serca nadzieją. Widok Grudy, stojącego bezradnie w drzwiach tamtego pokoju, przekreślony został naraz tym jednym słowem. „Ranny” — pomyśleli z ulgą prawie radosną. Skoczyli do noszy niesionych w pośrodku żołnierzy. Strzelcy rozstąpili się i pokazali nosze. Leżało na nich ciało zupełnie bezwładne, chwiejące się od poruszeń. Twarz, aż po czoło same, była zmasakrowana w krwawą masę, rozlewającą się niemal na gruby żołnierski koc. Spadały na nią, jedyne w tej głowie nietknięte, ciemne, miękkie kosmyki włosów o rudawych przebłyskach, jakie miały włosy Andrzeja.

*

— Przynieś te bazie chociaż, coś je rwał do pokoju — komenderował Banaś.

Cała energia, jaka utoczyła się ze Steckiego, czyniąc go naraz rozmiękłym i bezwolnym, wstąpiła właśnie w Banasia. Chłopak miał oczy błyszczące sucho, twarz ściągniętą jak od gorączki, nie mówił, ale krzątał się gorączkowo, pośpiesznie. Odegnał wszystkich. Odchodzili drogą na kwatery niechętnie, zgnębienie. Pozostał tylko Gruda i mały Socha. Wynieśli na dwór miednicę z wodą i uważnie, powoli, maczając jakieś szmaty w wodzie ciepłej, myli kolejno zabłocone buty Andrzeja, pokrwawiony i pobłocony mundur — rękaw — zwłaszcza lewy umazany był cały — ręce. Długie palce były już zesztywniałe w końcach. Potem przeszli do głowy. Gruda urywanymi słowami, przy każdej z kul, która wwierciła się w twarz Andrzeja, wgniatając oko, krusząc kość policzkową, rozłupując nos, wiódł opowieść o tym, jak z jakichś brzóz niespodzianych, kiedy nikt nie mógł nawet i pomyśleć, porwała się prosto na Andrzeja seria z pistoletu automatycznego.

— My potem pognali za nimi — tłumaczył się — lasek obszukali; tylko ślady były. Michałka poranili w ramię, nawet kości nie ruszyli. Cholera ma takie szczęście. A temu koniec, koniec taki.

Roman Banaś pochwycił to słowo ostatnie, jak wyjaśnienie wszystkiego. Koniec. Trzymał właśnie głowę towarzysza, złożoną na wielkich deskach sosnowych, i ciepłymi od wody szmatami zmywał zasychającą na policzkach krew. Powoli odsłaniał się cały dół twarzy, okryty zarostem parodniowym, pokrwawiony, ale nietknięty. Koniec. Koniec. Przywiódł sobie w pamięci stare coëtquidańskie czasy, gdy on, młody harcerz, uczył Andrzeja chwytów karabinu, musztry luźnej, wydawania komend. Myśl opływała wspomnienia rozmów długich, dowiadywania się, uczenia od tamtego, starszego o tyle, wielu spraw i rzeczy. Oto na rowerach, jeszcze z Frankiem Gałązką — gdzie jest teraz Franek Gałązka? — jadą do Bretanii kraj poznawać, zwiedzać zamki, opactwa, dzieje dalekiej Francji. Oto mówią o nędzy chłopskiej w Polsce i o Prusach Wschodnich, o Litwie i o przemyśle, o lotnictwie i o Wrześniu. O tysiącu spraw wielkich i ważnych, o których myśli się potem i marzy samotnie. O pytaniach, które są jak dynamit, o zamyśleniach, które zapadają w myśl młodą na zawsze. „Nie, nie dowiem się tego wszystkiego, tyle, tyle niedomówionych zostało! Nie; choćbym nie wiem jak zmywał, nie odmyję tych ran głębokich, w kość włupanych, przez które szary mózg wysącza się tłusto”.

Z domu Stecki wyniósł pelerynę podhalańską, obszerną, szeroką. Banaś, który się właśnie troskał ową głową tak strasznie podartą, dostrzegł w owej pelerynie kaptur, nigdy nie noszony, niepotrzebny. Wespół z Grudą i Steckim podnieśli ciało, podłożyli mu pod plecy okrycie, a potem, zawracając ją połami, okryli, jak postawem sukna, piersi, nogi, ręce. Głowa opadła na ostry trójkąt kaptura i wszystko było teraz jakby zwłoki jakieś zakonne czy mnisie, a może jednocześnie rycerskie. U stóp owego domku baby Jagi, w miasteczku przed świtem bezludnym, na deskach jasnych leżały jak dziwna, aż niesamowita prawie, pozostałość średniowiecza.

Huk, huk olbrzymi rozszedł się powietrzem. Na lewo, od portu narwickiego, wyrosła i znieruchomiała w powietrzu czarna chmura.

„Co to?”.

Huk drugi, taki sam, poszedł milczącym fiordem, gdzieś pod szare góry i podniósł się ponad nie, ponad Ankenes i Nyborg, i Haakvik, i Skole270, i Harstad. Nie opadał, bo kolejno, jak odmierzone uderzenia młotem, podnosiły się wybuchy następne i następne.

„Ach, tak?” — pomyślał Banaś. I zrozumiał.

Oto dopełniły się wszystkie cele, dla których szturmowano Narwik. Nie będzie tunelami kolei szwedzkiej podjeżdżać tu niedaleka ruda kopalń w Kirunie271. Nie będzie stąd, przeładowywana przy pomocy nowoczesnych urządzeń portowych, spływać na statkach wodą terytorialną fiordów, aż na Bałtyk, aż do portów i odlewni niemieckich. Zamknięta jest, przegrodzona, owa droga żelazna, jaka wiodła dotąd przez Narwik. Nie będzie z owej stali kiruńskiej niemieckich armat, pancerników, łodzi podwodnych, czołgów. Koniec. Po to właśnie oni tu płynęli przez morza obce, po to krwawili się po tych górach, po to padł Szeliski i Mietek Płużański, i teraz tamten: Andrzej. Jak to on tamtej nocy jeszcze powiadał im dwóm? Jakże to był ten tam wiersz? Na śmierć idą po kolei? Kamienie przez Boga rzucane na szaniec? Ale Banaś nie miał pamięci do wierszy.

Huk wybuchów, huk wysadzanych w powietrze tuneli narwickich, niszczonych urządzeń portowych wyzwalał nad uśpionym Nyborgiem, nad tym trupem pod przyzbą272 domu uciszonym, jakieś łoskoty ogromne, odbijane od skał dalekich echem podobnym do grania organów w olbrzymim i pustym kościele. Salwa szła za salwą, jakby nad grobem bohaterów wystrzeliwana w salucie ostatnim. Szyby domku drżały. Stecki wyszedł z domu; miał oczy zapuchłe, czerwone za swymi szkłami krótkowidza. Żołnierze powybiegali także, postawali na drodze.

Od drogi, dopinając się — spał przecież — szedł śpiesznie porucznik. Widać dopiero teraz dowiedział się o wszystkim.

— Zajęliście się tym biedakiem? — pytał jeszcze na ścieżce. — To bardzo dobrze; ja jestem zupełnie wykończony. Jak się na kogoś wali, to się wali. Tracę w głupich dziesięć dni drugiego z kolei zastępcę. Nim mi innego przydzielą, nim ten nowy się choć trochę zapozna, będę miał tydzień harowania!

Stecki i Banaś nie powiedzieli nic.

— Tak, tak; na wojnie trzeba uważać, a nie wyrywać się naprzód. Ale mam pecha! Bo choćby z tym Ziemiańskim. Wyrękę miałem, bo to kwalifikowany podoficer, spuścić się na takiego było można. No i ginie, a potem jeszcze okazuje się, że było z nim coś niewyraźnie. A taki służbisty sierżant! Gdzie ja drugiego takiego dostanę? Pluton mi się rozpaskudzi...

Stecki i Banaś wymienili długie, twarde spojrzenia.

— A może by mi tak pana dali, z kaemów? — zwrócił się naraz porucznik. — Bo pan już był do nas przydzielony, zna trochę ludzi?

Stecki miał na ustach odpowiedź równie odmowną, jak na to pozwala regulamin wojskowy. Ale właśnie w tej chwili napotkał naraz spojrzenia Banasia, Grudy i Sochy. W spojrzeniach tych było porozumienie, które rozszyfrował i przyjął.

— Ja zawsze, panie poruczniku.

— O, doskonale — ucieszył się tamten — to już wszystko w porządku! Za godzinę — popatrzył na zegarek — zrobi pan zbiórkę plutonu do odmarszu. Może nawet lepiej o trzy na ósmą. Niech pan się zaraz nauczy pluton trzymać w garści; Czeczel, świeć mu tam Panie, był za miękki. Wiadomo, literat — dopowiadał, już schodząc ku drodze.

„Wiadomo, literat” — dopowiadał sobie w myśli, jak echem, Tadeusz Stecki.

Gruda i Banaś patrzyli przed siebie, na fiord, tymi samymi, kamiennymi, suchymi oczami. Tylko młodziutki Socha, dzieciuch z Francji o rumianych policzkach, powiedział naraz tonem skargi, nieśmiało:

— Pan podchorąży był ludzki, o, ludzki...

A potem, jakby się komuś zwierzał z dokonanego świeżo odkrycia, powiedział, i jeszcze ciszej niż tamto, z westchnieniem jeszcze głębszym:

— On był inny. Zupełnie inny...

„Co to znaczy taki »inny«?” — pomyśleli jednocześnie Stecki i Banaś, ale nie zapytali wcale. Banaś został przy zwłokach, tamci dwaj, Gruda i Socha, poszli przygotować jakieś lepsze nosze. Stecki wolno wszedł do domu.

Przedtem, gdy Banaś obmywał głowę Andrzeja, siedział tu w fotelu, w którym godzinę temu przeglądał album Goi, z głową w dłoniach, głową o skroniach ciepłych. Nie widział pokoju. Teraz zobaczył to wszystko przygotowane najstaranniej, trudem kilku odjętych snowi godzin. W pośrodku dwóch

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz