Darmowe ebooki » Reportaż » Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
Idź do strony:
niedopitych herbat stała nietknięta filiżanka przygotowana przez nich dla Andrzeja. Jam, masło, wszystko. I właśnie owo uczucie zadomowienia, tak upragnione niedawno, wydało się naraz wstrętne i mierżące. Z kuchni dolatywał swąd spalenizny; to zupa gotowana przez Banasia wygotowała się cała na płytę. Na kominku niepodsycany ogień z wolna zamierał. Od okien otwartych szło zimno. Dom na nowo zapadał w opuszczenie. Ale teraz to wrażenie opuszczenia przestawało razić.

Otępiony, ugięty, miejsca dla siebie znaleźć nie mogąc, dostrzegł naraz w rogu pokoju — fortepian. Dziś rano powiedział sobie, że będzie grał, jak tylko Andrzej wróci. Fortepian był rozwarty. Stał i czekał, szczerząc białe zęby klawiszów. Stecki podszedł. Przez chwilę miał wrażenie, że zatrzaśnie go z mocą i wyjdzie stąd byle najdalej, na drogę, na fiord. Ale odruchowo przesunął ręką i ton jakiś odezwał się łkliwie. Więc powiódł palcami pewniej. Tony wybiegły, jak wyzwolone z wielkiego pudła, wypełniły pokój, przelały się przez to okno otwarte, ponad tego leżącego pod oknem, ociekły w świat milczący porankiem. Kiedy umilkły, zrobiło się jeszcze puściej.

Jakby tylko dla wypełnienia tej pustki zasiadł grać. Banaś, znieruchomiały po tamtej stronie okna, zapatrzony w fiord, doznał nieznanego przedtem uczucia folgi273. Zastanowił się nawet, co tamten gra. Był w tym chyba na pewno Szopen, skargi wiatrów jesiennych żalące się na wierzbach mazowieckich, rytm żałobny pogrzebowego marsza, głęboki nurt nokturnu. Ale wplatał się w to miejscami i jakby gęśliczkowy274, staroświecki dźwięk kolęd, i jakby muśnięcia pieśni żołnierskich z tamtej, w pieśni bogatej, wojny, i dźwięczna beznadziejność hymnu polskich zmarnowanych bojów: Warszawianki275. Nie wiedział, czy Stecki łączy to w sposób świadomy czy też nieświadomie prawie od jednego do drugiego spływa, nie wiedział, czy w tym graniu przebłyskują echa cudze czy też po prostu szuka w tej muzyce po omacku i na chybił trafił i znaleźć w niczym nie może czegoś, co by mogło porwać, pochłonąć, rozpamiętać. Słuchał, jak to, co tamten grał, przez okno spływało w milczący Nyborg, nad fiord nieruchomy surowo, dawniej daleki, dziś osiągnięty i bliski, pod owo miasto wodami oblane jak gród tajemniczy. Ziemia obiecana, oglądana tylekroć z gór wysokich, ziemia obiecana, do której tylu nie weszło.

Było trzy na ósmą. Drużynowi sami zebrali drużyny, pluton stanął, wyszedł. Plutony sąsiednich kompanii wyległy również. Podczas nocy i poprzedniego dnia pościągano z gór zwłoki poległych, owiązano je kocami, złożono na noszach. Teraz wolno poczęto nieść je drogą nad fiordem. Z powrotem na Ankenes, na Haakvik.

Zmarli, noszeni na noszach, i żywi, schodzący z pozycji, postępowali tak drogą rozrytą od pocisków, wśród domów pustych martwo, popalonych od pożarów, porozsadzanych wybuchami.

Naraz, na zakręcie, wyszedł im naprzeciw drugi pochód.

To szły dwie kompanie batalionu, który dotąd nie brał udziału w żadnej akcji bojowej, a teraz miał zluzować tamtych. Żołnierze byli tu wypoczęci, najedzeni, rozleniwieni bezczynnością, weseli. Spotkali tamtych, wracających milcząco, z pochodem noszy grabarskim.

Bokiem drogi, po błocie, drepcząc, przemykał się obok owych wypoczętych barwny pochód ludności cywilnej. Jacyś mężczyźni w strojach narciarskich i w kolorowych swetrach, jakieś stare kobiety w białych chustach, dziewczyny hoże276, wysokie, idące szybko, dzieci gapiące się na wszystko. Stecki zrozumiał. To ludność norweska, wygnana przez Niemców, wracała teraz razem z tym pochodem Podhalan do swoich domów i obejść. Twarde było prawo tego powrotu; aby nastąpił, aby ci rybacy milczący, kobiety jasnookie i dzieci od ziemi odrosłe mogli powrócić do dawnego życia, musieli tamci, na noszach niesieni teraz, sami poza życie wyjść.

Droga była dosyć wąska w tym miejscu. Trzeba było stanąć. Zluzowani patrzyli na zluzowujących, ludność na żołnierzy, Polacy na Norwegów. I naraz, wszyscy popatrzyli na owych kilkadziesiąt noszy, okutanych w bure sukno, nieruchomych. Uśmiechy tamtych zamarły, twarze spoważniały. Ciekawość gdzieś znikła. Rozstąpiono się bez niczyjego rozkazu, bez wezwania. Milcząco przepływać poczęły, jedne po drugich, beznadziejnie powoli, owe nosze, na czele których szły jedne, okryte nie kocem, ale płaszczem podhalańskim, szerokim. Idący przy nich podchorąży Tadeusz Stecki rozpoznał naraz w tłumie szeroko otwarte i zdumiałe przerażeniem oczy jakiejś jasnej dziewczyny.

Była to Karin.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
XX

Pogrzeb był wyznaczony wcześnie, toteż szli spiesznie po drodze haakvickiej pełnej wyboi, błota i kałuż. Nie rozpogodziło się wcale od zdobycia Narwiku. Deszcze nadciągały na przemian z zimnem, zimno z chmurami i mgłą. Zboczyli w lewo dróżką cmentarną, tą samą, którą kilka dni temu jeszcze, owej nocy pamiętnej, Andrzej wiózł na wieczny spoczynek zwłoki tamtego strzelca. Z daleka już zobaczyli — bo drzewa na cmentarzu były jeszcze młode i niskie i było ich niewiele — kompanię honorową, ustawioną na skraju cmentarza, tam właśnie, gdzie już pierwsze żołnierskie groby czekały na dalsze. Weszli, gdy nabożeństwo było dobrze rozpoczęte. Oglądano się na nich. Po lewej stronie stał szary tłum żołnierski. Po prawej, między świerkami, znalazło się niespodziewanie dużo Norwegów, starych, młodych, dzieci. Stecki odnalazł i rozpoznał Karin. Ona ich też dostrzegła. Tuż przed nią, jak ostrów osobny, wyrastała grupa kilkunastu postaci, wysokich, zmartwiałych w postawie, niemal jak posągi kamienne. Mimo całej skromności polowej, jej oficerska odrębność promieniowała w tym dniu szarym i słotnym jak blask zimny i ostry. Na czele, wysunięty o półtora kroku, stał generał, wysoki, piękny mężczyzna, noszący się z godnością niemal hetmańską. Podhalańska mundurowa peleryna na pewno nie leżała na jego barkach jak pokutna opończa277 krzyżowca, ale rozpinała się jak delia278 wielkopańska; beret bury, połyskujący jak klejnotem sutym srebrem generalskiego wężyka, przybierał prawie kształty kołpaka279. Generał stał z podniesioną wysoko głową, z pogodnym czołem zwycięzcy, czołem defilad, czołem parad. Z miejsca, z którego patrzyli, głowa ta rysowała się na tle białym i surowym drewnianych tarcic280, przerywanych w niewielkich odstępach przez miejsca ciemniejsze, jak białe klawisze fortepianu przerywa rząd czarnych. Było to kilkadziesiąt trumien. Osobno nieco stały dwie oficerskie, odznaczone zielenią wieńców. Reszta zamarła w dwuszeregu białym, znieruchomiałym, na wprost żołnierzy, Norwegów, oficerów, generała. Generał w pewnej chwili zszedł ze swego miejsca, pochylił się, wyciągnął nieco ręce jakby przed siebie. Widać było, że popatrzył raz i drugi na trumny, cofnął się o krok, znowu postąpił naprzód, znowu ustąpił nieco w prawo. W nieruchomości ogólnej każdy ruch generalski nie uszedłby uwagi, cóż dopiero tak zagadkowe. Przez chwilę ani Stecki, ani Banaś, ani żaden z ich towarzyszy nie mógł zorientować się, o co chodzi. Generał obrócony był do nich plecami. Ale po chwili odwrócił się jeszcze i z boku. Wtedy zaraz zrozumieli sens tylu zawiłych czynności. Oto generał miał przed sobą niewielki aparacik fotograficzny, istne cacko precyzji, prawdziwą satysfakcję każdego amatora tej przyjemnej sztuki. Niestety, w ponurości dnia było wielkie niebezpieczeństwo, że zdjęcia wyjdą niedoświetlone czy nie dosyć ostre. Stąd właśnie tyle uwagi i zachodu pochłaniało przed chwilą generałowi fotografowanie pogrzebu jego żołnierzy.

„Byle prędzej, byle skończyć z tym wszystkim” — powtarzać sobie począł Tadeusz Stecki.

„Niech raz z tym będzie już koniec, naprawdę koniec” — milczał, blady tak samo, Banaś.

Obaj, i nie tylko oni, spojrzeli z uczuciem rozpaczy, gdy naraz ksiądz w komży odwrócił się do ludu. Był to ten sam niski, nieśmiały kapelan, którego pamiętali z pierwszej nocy marszu, ten sam, który grzebał tu z Andrzejem Czeczelem zabitego na pozycji strzelca. Nie, nie mieli nic przeciwko niemu, ale chcieli skończyć z tym wszystkim. Chcieli, by tych zmarłych oddać wreszcie w straż ciszy wiejskiego, norweskiego cmentarza. Im pokój, sobie pokój.

Tymczasem ksiądz, stanąwszy za tymi trumnami, jakby barykadą przegrodzony przed zebranymi na cmentarzu, począł mówić głosem, w którym miękki akcent wileński wplatał niespodziewaną tu nutę:

— Ziemi norweskiej, ziemi obcej oddajemy oto szczątki kilkudziesięciu naszych towarzyszy doli i niedoli żołnierskiej, których śmierć okupiła pierwsze w tej wojnie, od bojów nad Wereszczycą, zwycięstwo, których śmierci zawdzięczamy Narwik. Zamilkli oto przed nami aż po dzień Sądu Bożego, a przecież tym milczeniem się skarżą, tym milczeniem najstraszliwiej się żalą.

— „Oto ja — powiada jeden — byłem robotnikiem we Francji, kułem węgiel. Poczęło mi się dziać lepiej, miałem rodzinę, dzieci małe. Polska nie dała mi nic, nawet pracy, której szukać musiałem u obcych. I teraz leżę w ziemi dalekiej, pozostawiając swoich na losy niedobre, albowiem za tę Polskę przyszło mi walczyć”.

— Dlaczego?

— „Oto ja — odzywa się drugi — chłopiec szesnastoletni z Polski, biłem się w Warszawie i Lwowie, i Grodnie, przeszedłem granice górskie i leśne, tułałem się w obozach najgorszych. Życie stało przede mną jak owo morze olbrzymie, a nie znałem go, mogłem stać się czymś w narodzie moim, a nie stanę się. Jeśli były błędy, nie ja byłem im winien, a ja je teraz odkupiam”.

— Dlaczego?

— I wstaje trzeci, i powiada: „Oto byłem rzemieślnikiem, miałem warsztat czy sklep, czy pracę i rzuciłem wszystko, i pozostawiłem swoich. Mogłem być potrzebny, a się nie stałem, pracowałem pożytecznie, a nie będę. Dawałem państwu mojemu wszystko, czego ode mnie żądało. Byłem ofiarny na obronę narodową, dzieciom własnym odejmowałem. Dawałem z ufnością, że ani grosz uroniony nie będzie. A Wrzesień był mi obuchem. A teraz, żem ufał bez granic, dawał, ale na los dawanego nie patrzał, otom legł na ziemi nie mojej”.

— Dlaczego?

— I wstaje czwarty, i piąty, i setny. I ten, co swą służbę zagraniczną krajowi, niełatwą, kwalifikacji niemałych wymagającą, rzucił, karabin wziął i jako strzelec prosty tu legł. I artysta, który miał talent, jakiego Bóg nie każdemu udziela, i technik, który mógł w przyszłej Polsce odbudowywać zniszczenie, i pisarz, który posiadał ten dar, że myśli, w innych drzemiące głęboko, za innych, za naród cały, wypowiadać umiał. I wszyscy oni wychodzą oto ku nam z tym samym pytaniem: dlaczego? A my im, w tej rozmowie ostatniej, winniśmy na nie odpowiedzieć.

Tłum po lewej stronie pochylił się jakby z zasłuchania. Przeszedł go dreszcz wielki ludowych zebrań. Po prawej niewielki ostrów kilkunastu osób stężał w oczekiwaniu pełnym baczności.

A ksiądz, jakby nie widział ani tych, ani tamtych, powiadał dalej:

— Jakąż im dasz odpowiedź, czym ukoisz niepokój ostatni, czym żal do grobu zabrany uciszysz? Może powiesz im, że powstanie znowu dzięki ich ofierze szczodrej Polska, jaka była, Polska sprzed Września, w której pracy nie znalazł ten pierwszy, w której tamten drugi, chłopię nieletnie, walczyć musiał naraz samotnie i bezorężnie, Polska, która grosza ofiarnego tych mas obywateli nie umiała przekuć na czołgi, a umiała go udostojnić w reprezentacyjnym splendorze limuzyn? Mała Polska rządzących i wielka Polska rządzonych, olbrzymia Polska pokornych i nieliczna włodarzy? Może powiesz im tutaj, że ich trud nie był daremny, bo to wszystko dzięki nim wróci z powrotem, może powiesz, że dzięki ich śmierci laur narwicki spędzi pył zaleszczyckiej szosy281, jak go już próbowano spędzić czernią spalonej Warszawy, że wybieli, że oczyści, że w zapomnienie i w niepamięć puści? Może powiesz, że z ich grobów narodzi się w Polsce nowa legenda, jak urodziła się ćwierć wieku temu z grobów leguńskich282 Małej Uliny283, Łowczówka284, Anielina285, że w imię tej legendy, pieczętującej swoją nobilitację krwawym lakiem286 ich ran, będzie się w tej Polsce przyszłej rządziło, jak się rządziło w tamtej, że i w ich imieniu będzie się jeszcze kiedyś przydzielało i obdzielało, obdarzało i nagradzało? A może uspokoicie ich jeszcze i wieścią radosną, że ich trud ofiarny już przekuwa się na złoto awansów, na iskierki odznaczeń, na jedwab i srebro orderów, że obradza nowymi szczeblami pięcia się ku górze?

*

Pytania zapadały w ciszę jak ziarno myśli, a jeszcze jak kamienie, twarde kamienie oskarżeń. Uderzały w czoła od spojrzeń pojaśniałych jakby i w czoła przyobleczonych w ponurość.

*

— Sam widzisz, bracie-żołnierzu, którego los może być już jutro losowi tych oto podobny, że każda taka odpowiedź byłaby dla nich batem rozpaczy, cynicznym świętokradztwem ich śmierci. Cóż masz jednak odpowiedzieć tym towarzyszom, którzy na twoją odpowiedź oczekują, którzy bez niej nie zaznają spokoju? To umarli. Ale jeśli żywi, jeśli tysiące, miliony żywych tu i w Polsce czekają tej odpowiedzi, jakżeż możesz z nią zwlekać, jakżeż możesz jej nie dać?

— Tym, co umarli, tym, co umierają i na śmierć idą, powiesz i musisz powiedzieć, że śmierć ich zmarnowana nie będzie. W nowej armii nie będziesz nigdy mięsem żołnierskim szafowanym bez uwagi i bez pamięci, a jedynie elementem najcenniejszym, poświęcanym celowo, potrzebnie, mądrze. Musisz im wdrożyć, nie słowami, ale wymową czynów, tę pewność niewzruszoną, że z ich wysiłku i męki nie Polska dawna się odradza, żywot swój przedłuża, na świat powraca, ale że oto powstaje i rodzi się Polska nowa, w której będzie miejsce dla każdego i praca dla każdego, i dla każdego, za jego pracę, szacunek. Możesz, możesz im powiedzieć wtedy śmiało, że ową Polskę, nawet po jej wskrzeszeniu, czekają dziesięciolecia najcięższych wysiłków, że od ust sobie będziemy odejmowali, by jej dać siłę, zaciskać pasa jak chłop małorolny na przednówku287, że ci, co wyżyją, nie wyżyją na żadne życie łatwe. Ale musisz im powiedzieć, i mało powiedzieć — poprzysiąc, że oto rozpoczęła się nie tylko walka o niepodległość Polski, ale jeszcze i budowanie nowej i innej Polski, tej, o której marzyli oni wszyscy, tej, za którą nawet jeszcze we mgle śmierci daremnie wytężali wzrok. Co krok musicie wszystko przemieniać, cały stosunek

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
Idź do strony:

Darmowe książki «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz