Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— Wiem, panie kapitanie: dostał kulą z tyłu.
— W plecy.
— W plecy — przytakuje Andrzej. — Z lewej strony.
Patrzą sobie głęboko w oczy, pytająco jeden, odpornie drugi. Andrzej znosi to spojrzenie, jakby nie tyczyło ono żadnych znanych mu spraw.
— I co pan o tym sądzi? — pyta kapitan nie spuszczając wzroku.
— Nie wiem, panie kapitanie; nic nie wiem.
— Jeśli to była zemsta, to trzeba sobie ustalić, z kim Ziemiański miał porachunki. Jako człowiek służbisty był nielubiany...
— Był.
— On mi nieraz składał meldunki na tego Grudę, a to że pyskuje, a to że bolszewik...
— Pyskować to każdy pyskuje. A bolszewik? Co to jest, panie kapitanie, bolszewik? Wiem, że na linii on był zawsze najlepszy, a to chyba coś jest. Ziemiańskiego, nie chcę mu uchybiać, zawsze ciągnęło do tyłu...
— Widział go pan po śmierci?
— Przecież ściągnęliśmy wszystkie zwłoki, tam, o...
Pięć sztywnych śmiercią kształtów rysuje się przy strumieniu, gdzie opatrywano rannych.
— Pójdźmy tam.
Andrzej idzie z niejasną refleksją: zupełnie tak, jakby mordercę prowadzono na miejsce zbrodni, do leżącego jeszcze trupa. Ale nie myśli wcale o nim, o Ziemiańskim. Myśli o tamtym — podobno tak postrzelanym — trupie Płużańskiego.
Zwłoki leżą przy sobie jak na rozkładzie łowieckim. Ziemiański pierwszy z kolei. Ma twarz niezmienioną zupełnie, bez śladów krwi czy śmierci. Tamtemu — jakże się on nazywał? — zniosło zupełnie górę czaszki. Ten strzał w plecy jest nawet niewidoczny.
— Więc na śledztwie — bo będzie śledztwo — zezna pan, że widział pan kaprala Grudę podczas natarcia na taras przed panem, podczas gdy sierżant Ziemiański był z tyłu? — pyta, solennie208 jakby, kapitan.
— Zeznam, panie kapitanie.
Nie mają już nic sobie więcej do powiedzenia. „Czy kto kapitanowi skarżył się na Grudę — zastanawia się Andrzej, wracając. — Być może, a może i nie. To jeszcze zawsze wypłynie... Może by poszukać Grudę? Powinien być przy 10. drużynie... Ale nie; rozmowa z Grudą, po tej indagacji kapitańskiej, będzie wyglądała podejrzanie. Lepiej nie”. Andrzej bierze z chlebaka ową niemiecką „patę”, siada i je. Nie chce mu się jeść. Po co więc je? Je podświadomie po to, aby widziano go po owej rozmowie zupełnie spokojnym i zajętym właśnie jakąś taką obojętną czynnością. Nie powinien teraz, dla dobra sprawy, ani rozmawiać z Grudą, ani myśleć samotnie. Może natomiast tak przysiąść na uboczu i jeść. Dla niepoznaki jeść. Naprawdę myśleć.
Czy to zmęczenie czy ustawicznie drążąca mu wszystko myśl o Płużańskim sprawiały, że odpowiadał kapitanowi jakby przez sen i skłamał nawet też jakby przez sen? Kłamał, jak kłamie się towarzysko, aby uniknąć drobnej nieprzyjemności; mówił nieprawdę świadomie, a to było już śledztwo. Czy dopiero samo to słowo „śledztwo” uświadomiło w nim to, że kłamie przed sądem w sprawie o życie ludzkie? Nie wie. To pewne jedno, że uświadomił to sobie dopiero teraz. Żuje suche, żyłowate mięso i własne, tajone myśli. Jak to określić? Stał się wspólnikiem zbrodni zabójstwa; nie — morderstwa, bo działania z premedytacją, nie w żadnym tam afekcie. Tak. Tak to się nazywa. A dalej uczynił, co mógł, żeby morderstwo pozostało niewykryte. Kiedyś, dawno, Andrzej studiował prawo. Wszystkie pojęcia prawa karnego, zdania urwane ze skryptów, strzępy zasłyszanych wykładów, sformułowania kodeksowe sypią mu się teraz, jakby wypadły z szuflady od dawna nieotwieranej. Noc spłynęła białawym mrokiem, rzadkim jak rozrzedzone wodą mleko. Nie ma frontu: prysł. Po górach są, jak wyspy dziwne, miejsca obsadzone już przez sprzymierzonych i takie, gdzie jeszcze utrzymali się Niemcy. W Nyborgu są już nasi; Ankenes jest tamtych. Noc czuwania w przerwie między walką.
Dłubiąc nożem w puszce, w której już zgrzyta metalowe dno, Andrzej bada w sobie samym narodziny przestępstwa. Dialektyką rozumowania, jakby takim samym nożem jak ten, co ma w ręku, wydłubuje włókno po włóknie, nerw po nerwie: „Tego człowieka mogłem zastrzelić o trzydzieści parę godzin wcześniej, sam, własnoręcznie, i wtedy działałbym zgodnie z prawem. Nie zrobiłem tego; teraz zasłaniam jego mordercę, który działał wbrew prawu. Czemu tamto zrobiłem i czemu to?”.
„Tamto była słabość — odpowiada sam sobie — słabość, słabość niewojenna. Regulamin przewiduje, że na wojnie strzela się na miejscu żołnierza schwytanego na rabunku lub na gwałceniu. Nie umiałem. Dobrze; dlaczego to? Bo przez tych kilkadziesiąt godzin ten drugi człowiek, Gruda, zasiał we mnie podejrzenia, bo pozory — jak wtedy, gdy te samoloty, jak przedtem, gdy tamtego posłano na górę — podsycały rozrost podejrzeń”. Andrzej pamięta wyraźnie pierwsze swoje uczucie, kiedy powiedziano, że sierżant padł; ni to ulga, ni to zadowolenie. „Uczucie złe, niegodne” — stwierdza. Ono samo jeszcze nie podpada pod rygor praw ludzkich, kodeksu, ale podpada już pod srogość praw bożych, przykazania. Wtedy nie wszedł był jeszcze w ową strefę, która nazywa się przestępstwem. Ale był już wtedy w tej, która nazywa się grzechem. Skąd te stare pojęcia katechizmowe, owiane lękiem przed Bogiem, ową istotą straszną Starego Testamentu, pachnące kadzidłem kościelnym, swądem ciepłym świec woskowych i dusznością kwiecia polnego u ołtarzy w wieczory nabożeństw majowych, przywiały naraz z lat dziecięcych na front narwicki? A to, co przeprowadza teraz Andrzej, czy nie ma to za miano „rachunek sumienia”?
„To była walka Grudy z Ziemiańskim” — podrzuca mu jakiś głos.
Więc co, że walka Grudy z Ziemiańskim? Czy jego rzeczą było wkraczać w to na czyjąś korzyść? Jego obchodzić powinna tylko służba, obowiązywać jednaka dla obu sprawiedliwość. On tymczasem był po stronie Grudy, przeciw Ziemiańskiemu. Kto wie: on może swym zachowaniem się zachęcił jeszcze Grudę, on go ośmielił?
„Czemu w takim razie to zrobiłem, czemu to zrobiłem? — myśli. — Jeśli jest to zbrodnia, jeśli jest to współdziałanie ze zbrodnią, jak się stało, że ja, od zbrodni intencjami najdalszy, tak wszedłem w to po prostu i szybko? Jaki instynkt kazał mi kłamać, że Gruda był ze mną, kiedy był za mną? Jaki instynkt kazał mi od pierwszej chwili sądzić, że to Gruda, nikt inny niż Gruda, zastrzelił Ziemiańskiego, i akceptować to najbardziej biernie, póki nie zapytał kapitan? A potem pokryć to jeszcze czynnym aktem kłamliwego świadectwa? Dlaczego potem z całym spokojem mogłem podejść do trupa i myśleć tylko o moim poległym gdzie indziej koledze, a nie o człowieku, którego mordercę osłaniam? Co powodowało moim instynktem, nim decyzje rozumowania w ogóle zaczęły działać? Bo przecież i ta ulga, i ta bierność późniejsza, i to kłamstwo — wszystko to wystąpiło u mnie wcześniej, niż jakikolwiek proces woli zdołał się odbyć? Instynkt? Tylko instynkt. Ten instynkt kazał mi zniszczyć człowieka, który zwał się Ziemiański, i ochraniać człowieka, który nazywa się Gruda”.
„Lubiłem jednego, nienawidziłem drugiego. Czy to to? Nie. Nie to”. Andrzej zdaje sobie z tego sprawę już w chwili postawionego tak pytania. Sympatie i antypatie były na to, jeśli nawet były, za słabe. Czy największa miłość do Grudy i największa nienawiść do Ziemiańskiego miałyby dosyć siły, by skłonić go do uczestnictwa w zbrodni? (Bo Andrzej, ani na moment, nie przestaje nazywać tego, co zrobił, tym, czym jest. Ani na moment). Nie; nie miały. Więc co działało? Instynkt, że Ziemiański jest rzeczywiście niemieckim szpiegiem, przewidzenie z tamtego snu, po południu? Też nie; na tego rodzaju silne instynkty jest już za mało pierwotny. To nie jak Michałek, jak Gruda, którzy z czujnością ogarów wytrapiali tamtej nocy kroki po lesie. Nie. Nie to.
Andrzej odrzuca pustą puszkę, wstaje, przechodzi koło śpiących. Oto Gruda owinięty niemiecką płachtą namiotową — (wszystko oni mieli) — śpi. „Zabił, na pewno zabił — myśli Andrzej — o dwadzieścia kroków leży ten, którego zabił, i śpi. Ach — i jak śpi. Ja nie spałem dwie noce, biliśmy się pół dnia, a teraz spać nie potrafię po tym Płużańskim. Gruda śpi. Czy i jemu, jemu, który zabił, nic naprawdę to wszystko nie mówi? I jak to się dzieje, że nie mówi? Jak to z tym jest?
We śnie Gruda ma inną głowę. Zmęczoną i starczą. Młode są w tej twarzy tylko oczy i gdy są otwarte, starości tej nie widać — myśli ze współczuciem Andrzej — ale tak jak teraz, widać, że to już jest człowiek stary. Nie; nie stary. Tylko zmęczony”. Andrzej patrzy na Grudę. „Tak, zmęczony”. Zbyt wiele widział Andrzej spraw ludzkich i spraw polskich, żeby sobie naraz nie odtworzył całej przeszłości Grudy. Oto wieś małopolska, przeludniona i bezrolna w ciasnocie nędzy, w zniszczeniu inwazji rosyjskich, w głodzie powojennej odbudówki. Oto wędrowanie bandoskie od dworu do dworu za pracą, a potem saksy209 dalekie, saksy meklemburskie i pomerańskie, i oberszleskie, i nadreńskie, i duńskie może, i francuskie. Bo gdzie to chłop polski tych lat dwudziestu nie niósł swej pracy nad wszystkie wytrwalszej, sumienniejszej, cięższej? Czyich to ról, prócz własnej, nie zorywał? Czyjego nie opatrywał bydła, czyim szosom kamieni nie łupał? Z jakich szycht nie wyrąbywał węgla? Andrzej pamięta, jak kiedyś, gdy byli w łaźni, we Francji, widział na piersiach kaprala siną wklęśliznę — z bitwy nad Niemnem w roku dwudziestym210, i widział na obojczyku posiekania — to kula dum-dum211 Marokańca prysła za nim w mur domu przy madryckiej Ciudad Universitaria212. Jaka wytrwałość w poceniu się po różnych ziemiach, w krwawieniu się w różnych świata stronach, beznadziejna, nieopłatna, próżna! Starzejąca szybciej niż życie.
„Nie dziw, że teraz chwile snu łapie” — zamyśla się.
Z kolei coś go ciągnie do tamtych zwłok, które w niskiej trawie bielą się twarzą wapiennie białą. Ziemiański. Jeśli naprawdę nazywał się Bodenheimer i przybrał sobie to nazwisko, cóż to znaczy? A właśnie w Andrzeju budzi się jakiś protest, już poczynając od owego przybranego, sztucznego okropnie nazwiska. Ten, co je przybrał, chciał się nim wkupić nie w polskość, ale w pańskość, przez owo „ski”, przez całą tę „ziemiańskość”. Nęciło go to, co było właśnie wiekową antytezą tego wszystkiego, czego symbolem żywym był na tej łące Józef Gruda. Nie, nie żeby to był pan. Był to podpanek. Niech nie będzie szpiegiem niemieckim, jak chciał tamten; to wszystko jedno. Był to podpanek, podpanek. Tysiące takich ludzi o ekonomskich213 duszach wrosło ciągiem wieków w kark ludzki w Polsce, jak wrasta w nie świerzb, jak wgryza się giez koński. Osiadło. Polska się zmieniała, oni trwali. Minął okres białych w Polsce dworów, urosły fabryki obce, kraj feudalny zamienił się w kolonialny, w którym to wszystko, co warte: kopalnie, lasy, fabryki, należało do Francuzów, Belgów, Szwedów, Szwajcarów, Anglików, Niemców. Oni trwali. Na miejscu trzech państw obcych wyrosło państwo własne, z własnym starostą, policjantem, komornikiem i urzędnikiem. Oni temu państwu dostarczyli swoich ludzi z niezmienionym władczym stosunkiem, z pańskością panowania, z wyższością nadobywateli. Potrafili giąć się wobec swych zwierzchników, jak giął się karbowy przed jaśnie panem, i zacinać w hardości wobec ludzi wsi, jak zacinali się przed nim w hardości przez wiele pokoleń. Stanowili niezmienny typ psychiczny. Bywali na przemian służalscy i pańscy, wielcy i malutcy, umizgalscy i wielmożni. Żyli nie przeczuwając w żadnym pokoleniu, że to przez nich właśnie w tej Polsce wszystko mija, ale nic się nie zmienia. Bodenheimer, Ziemiański. Jeszcze po śmierci był właśnie taki, na poły wielki, na poły miękki. Jakaś chytrość zadufana w sobie, siebie ogromnie pewna, jakby zdziwiona tą śmiercią, co przecięła jakieś kalkulacje, położyła się na twarzy, w oczodołach podkrążonych sino, osadem pośmiertnym. I Andrzejowi poczęło się naraz rozjaśniać. To, w co wszedł swym kłamstwem wieczornym, to było coś więcej niż sprawa osobista dwóch podoficerów plutonu, nawet niż sprawa o szpiegostwo. Dwie potężniejsze nienawiści zazębiły się i dokonały porachunku. Wyładowała się tym wystrzałem nienawiść zbyt długowieczna i zapiekła, by ją można było osądzić normalnym trybem, i on, Andrzej, instynktownie stanął po jednej ze stron.
Jakieś dwa strzały odezwały się niedaleko. Wrócił do tamtych, którzy siedzieli dalej we wnęce skalnej tarasu, nad stanowiskiem cekaemów, na straży. Wrócił do ich rozmów, krążących wciąż wokoło wspomnienia, męczącego wspomnienia o Mietku Płużańskim.
Albowiem owej nocy, w połowie drogi górami, na niemieckich wczoraj pozycjach, Mieczysław Płużański jest naprawdę ich rozmowom przytomny. Każdy unika wzmianki o nim, tak jak unika się dotknięcia miejsca, które boli, i każdy o nim coraz to napomknie, jak człowiek, którego coś boli, właśnie wciąż na to bolące natrafia. Jedne po drugich, jak opary z dolin po nocy, dźwigają się jakieś wspomnienia nic nieznaczące, polskie i te z przechodzenia granicy w październiku, gdy w kraju było już „po wszystkim”, i Budapeszt, i obóz nad Balatonem, i Bretania. Oto wzgórze La Touche214, gdzie w styczniu, lutym, marcu ćwiczyli najwięcej, oto łączka żywopłotami posiekana przy starych wiatrakach St. Gurval215, oto świetlica w baraku w Coëtquidan. Płużański w drelichach216, na drabinie maluje świeżym wapnem wielki napis przez ścianę z pieśni śpiewanej w marszu:
Nic znowu takiego, słowa ot sobie, w miarę nadęte, trochę banalne, ale oto oni, wspominając, uświadamiają sobie, że ten, który te słowa malował na ścianie świetlicy, sam w ojczystej zagrodzie już nie odpocznie, a gdy się to pomyśli, tamta zwrotka pęcznieje w treść. Jak w górach podnosi się nowy opar, tak w coraz nowym wspomnieniu przybłąkuje się jakby duch, od ciała dopiero wyzwolony świeżo, może więc jeszcze nie taki daleki, duch towarzysza ich półrocznej drogi. Tak to się ongi wlokło, a tak
Uwagi (0)