Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
I wybuch ten minął, nie pozostawiając śladu na ich wzajemnych stosunkach. „Nic nie wie. Nie może wiedzieć” — rozumowała Gizela. „Może to nieprawda. To nie może być prawdą” — starała się wmówić w siebie Linda.
Ale kiedy zobaczyła kapitana Fidanzę po raz pierwszy po swym spotkaniu z obłąkanym Ramirezem, pewność jej niedoli powróciła. Patrzyła za nim od drzwi, gdy odchodził do swej łodzi, i zadawała sobie ze stoickim spokojem pytanie: „Czy spotkają się tej nocy?”. Postanowiła sobie ani na chwilę nie opuszczać wieży. Gdy znikł, wyszła na dwór i usiadła obok ojca.
Czcigodny Garibaldino czuł się, jak sam mówił, „jeszcze młodym mężczyzną”. Ostatnio takim czy innym sposobem dotarło do niego wiele plotek o Ramirezie, zaś jego niechęć i pogarda do tego człowieka, który żadną miarą nie mógł być tym, czym byłby jego syn, odebrały mu spokój. Sypiał bardzo mało. Od kilku nocy zamiast czytać lub bodaj tylko siedzieć przed otwartą Biblią z srebrnymi okularami pani Gould na nosie, przetrząsał wyspę ze starą strzelbą w ręku, czuwając nad swym honorem.
Linda, położywszy swą szczupłą, śniadą rękę na jego kolanie, starała się uśmierzyć jego wzburzenie. Ramireza nie ma w Sulaco. Nikt nie wie, gdzie przebywa. Znikł. Jego gadanina o tym, co by zrobił, jest bez znaczenia.
— Nie — przerwał jej starzec. — Mój syn Gian’ Battista powiedział mi, zupełnie niepytany„ że ten tchórzliwy esclavo zapija się i gra w karty z łotrami z Zapigo, tam, na północnym wybrzeżu zatoki. Mógłby zebrać najgorszą hołotę z tego podłego, murzyńskiego miasta, żeby mu pomogli porwać malutką... Ale ja nie jestem taki stary. Nie!
Usilnie wykazywała mu nieprawdopodobieństwo jakiegokolwiek zamachu. Starzec w końcu umilkł, zagryzając swe białe wąsy. Kobiety mają swe uparte poglądy, którym trzeba pobłażać. Taka była jego biedna żona, a Linda przypominała swoją matkę. Mężczyźnie nie wypada wdawać się z nimi w spory.
— Być może, być może — mamrotał.
W głębi duszy nie czuła się bynajmniej uspokojona. Kochała Nostroma. Z macierzyńską jakby czułością i z zazdrosną boleścią rywalki, poniżonej swym niepowodzeniem, zwróciła oczy na Gizelę, która siedziała opodal. Wstała i podeszła do niej.
— Słuchaj no ty — rzekła szorstko.
Nieodparta niewinność spojrzenia, te wzniesione oczy jak fiołki pokryte rosą rozbudziły jej gniew i podziw. Jakże piękne oczy miała ta chica, to niegodziwe stworzenie z białego ciała i czarnej obłudy. Nie wiedziała, czy wydrzeć je z okrzykiem zemsty, czy też okryć ich tajemniczą i bezwstydną niewinność pocałunkami żalu i miłości. I oto nagle te oczy przygasły i zaczęły patrzeć na nią pustym spojrzeniem, w którym przebijało zaledwie nieco lęku, nie dość głęboko ukrytego wraz z innymi uczuciami w sercu Gizeli.
Linda powiedziała:
— Ramirez przechwala się w mieście, że zamierza cię uprowadzić z wyspy.
— Co za głupstwa! — odpowiedziała jej siostra i z przewrotnością zrodzoną z długiego powstrzymywania się, dodała żartobliwym tonem z drżącą zuchowatością: — Nie stać go na to.
— Nie? — rzekła Linda przez zaciśnięte zęby. — Nie stać go? No, to uważaj, bo ojciec chodzi nocami z nabitą strzelbą.
— To niedobrze dla niego. Powinna byś mu to odradzić, Lindo. Mnie nie posłucha.
— Nie powiem już nic, nigdy, nikomu! — krzyknęła Linda porywczo.
„To nie może dłużej trwać” — myślała Gizela. Giovanni musi ją zaraz zabrać, gdy tylko przyjdzie za następnym razem. Nie zniesie dłużej tych przerażających sytuacji, nawet za tyle srebra. Od rozmów z siostrą była chora. Nie budziła w niej niepokoju czujność ojca. Prosiła Nostroma, by nie tego wieczora przychodził pod okno. Przyrzekł, że tym razem nie przyjdzie. Nie wiedziała, nie mogła się domyślić ani sobie wyobrazić, żeby miał inne powody, które sprowadzały go na wyspę.
Linda poszła prosto na wieżę. Był już czas zapalić latarnię. Otworzyła małe drzwiczki i szła ciężko po krętych schodach, dźwigając swą miłość do wspaniałego capataza de cargadores jak coraz cięższe brzemię haniebnych kajdan. Nie, nie mogła ich zrzucić. Nie, niech Bóg rozstrzyga o tamtych dwojgu. I krzątając się po latarni, wypełnionej mrokiem i poświatą księżyca, ostrożnymi ruchami zapaliła lampę. Po czym opuściła ramiona wzdłuż ciała.
— A nasza matka patrzy na to — szeptała do siebie. — Własna siostra, ta chica.
Cały aparat refrakcyjny, ze swymi mosiężnymi częściami i obręczami pryzmatów, skrzył się i migotał jak kopulasta świątynia z brylantów, zawierająca nie lampę, lecz święty ogień, górujący nad oceanem. Zaś jego strażniczka, Linda, cała w czerni, z bladą twarzą, siedziała na niskim, drewnianym krzesełku, sama ze swą zazdrością, wyniesiona wysoko ponad hańby i namiętności ziemskie. Jakieś dziwne, szarpiące cierpienie, jak gdyby ktoś ciągnął ją brutalnie za ciemne włosy o brązowych poświatach, zmusiło ją, że podniosła dłonie do skroni. Spotkają się. Spotkają się. I wiedziała gdzie. Przy oknie. Pot udręki spływał kroplami po jej policzkach. Smuga światła księżycowego padająca na morze zamykała olbrzymią, srebrną sztabą wylot Zatoki Placido — tej posępnej pieczary, pełnej obłoków i ciszy, wykutej w opłukiwanym przypływami morskimi wybrzeżu.
Linda Viola powstała nagle, przyłożywszy palec do ust. Nie kochała ani siebie, ani swej siostry. Wszystko wydawało się zbyt bezcelowe, żeby mogło ją przerażać lub budzić jakąkolwiek nadzieję. Dlaczego jej nie zabrał? Co mu na przeszkadza? Niepodobna było go zrozumieć. Na co oni czekają? W jakim celu kłamią i oszukują? To nie chodziło o ich miłość. Nie o nią chodziło. Nadzieja, iż uda się jej odzyskać go dla siebie, zachwiała jej postanowieniem, że nie zejdzie z wieży tej nocy. Musi zaraz pomówić z ojcem, który jest mądry i ją zrozumie. Zbiegła po krętych schodach. Kiedy otwierała drzwi na dole, rozległ się huk pierwszego wystrzału, jaki kiedykolwiek padł na Wielkiej Izabeli.
Doznała wstrząsu, jak gdyby kula ugodziła ją w pierś. Biegła, nie zatrzymując się. W chacie było ciemno. Krzyknęła w drzwiach: — Gizelo, Gizelo! — po czym obiegła narożnik, nawołując siostrę przy otwartym oknie, ale nie otrzymała odpowiedzi. Kiedy jednak, pełna rozterki, zaczęła obiegać dom, Gizela wypadła z drzwi i przemknęła obok niej, biegnąc w milczeniu z rozwianymi włosami i oczyma utkwionymi przed siebie. Zdawała się zaledwie muskać stopami trawę i zniknęła.
Linda szła powoli, wyciągnąwszy ramiona przed siebie. Na wyspie zaległa cisza. Nie wiedziała, dokąd idzie. Drzewo, pod którym Martin Decoud spędził swe ostatnie dni, patrząc się na swe życie jak na szereg niepowiązanych obrazów, rzucało wielką plamę czarnego cienia na murawę. Nagle ujrzała ojca, stojącego spokojnie i samotnie w poświacie księżycowej.
Garibaldino, ogromny, wyprostowany, ze śnieżnobiałymi włosami i brodą, znieruchomiał w monumentalnej postawie, wsparty na strzelbie. Położyła mu lekko rękę na ramieniu. Nie poruszył się.
— Co uczyniłeś, ojcze? — spytała swym zwykłym głosem.
— Zastrzeliłem tego podłego Ramireza — odparł, kierując oczy w stronę miejsca, gdzie cień był najczarniejszy. — Przyszedł jak złodziej i zginął jak złodziej. Trzeba było dziecko ochronić.
Nie drgnął z miejsca, nie postąpił naprzód ani kroku. Stał zastygły i niewzruszony jak posąg starca strzegącego honoru swego domu. Linda zdjęła swą drżącą rękę z jego ramienia, krzepkiego i nieustępliwego jak kamień, i nie mówiąc ani słowa, weszła w czarną ciemność cienia. Ujrzała na ziemi kłąb bezładnych kształtów i stanęła jak wryta. Do jej uszu dotarł szept rozpaczy i wzmagające się łkanie.
— Błagałam cię, żebyś dzisiejszej nocy nie przychodził. Och, mój Giovanni! I przyrzekłeś. Och, dlaczego, dlaczego przyszedłeś, Giovanni?
Był to głos jej siostry. Urwał się rozdzierającym szlochem. Zaś głos dzielnego capataza de cargadores, pana i niewolnika skarbu z San Tomé, którego znienacka zaskoczył stary Giorgio, gdy przekradał się przez otwartą przestrzeń do wąwozu, by zabrać więcej srebra, odpowiedział z ziemi niedbale i chłodno, ale dziwnie słabo:
— Zdawało mi się, że nie przeżyję tej nocy, jeśli cię raz jeszcze nie zobaczę, moja gwiazdko, mój kwiatuszku!
*
Świetna tertulia właśnie się skończyła, ostatni goście odjechali, a señor administrador odszedł już do swego pokoju, gdy doktor Monygham, którego oczekiwano tego wieczora, ale który nie przybył, nadjechał przy świetle lamp elektrycznych po drewnianym bruku opustoszałej Calle de la Constitution i zastał wielką bramę Casa jeszcze otwartą.
Kulejąc, wszedł do domu, wspiął się na schody i trafił na moment, kiedy wymuskany, tłusty Basilio gasił właśnie światła w sali. Kwitnący majordomus otworzył usta na widok przybysza.
— Nie gaś światła — rozkazał doktor. — Chcę się widzieć z señorą.
— Señora jest w kancelarii señora administradora — rzekł namaszczonym głosem Basilio. — Señor administrador za godzinę odjeżdża w góry. Zdaje się, że obawiają się tam zamieszek robotniczych. Bezwstydna hołota bez rozumu i wychowania. I leniwa, señor! Leniwa!
— Tyś sam bezwstydnie głupi i leniwy — burknął doktor z właściwą sobie zdolnością drażnienia ludzi, która czyniła go tak powszechnie lubianym. — Nie gaś światła.
Basilio odszedł z godnością. Doktor Monygham, czekając w rzęsiście oświetlonej sali, usłyszał, jak zamknęły się drzwi na drugim końcu domu. Zamarł szczęk ostróg. Señor administrador pojechał w góry.
Szeleszcząc miarowo trenem sukni, migocąc od klejnotów i połyskując od jedwabiu, szła oświetlonym korytarzem „najznakomitsza dama z Sulaco”, jak zwykł był wyrażać się o niej kapitan Mitchell. Szła, pochyliwszy swą subtelną głowę, jakby pod ciężarem jasnych włosów, w których gubiły się srebrne pasma, bogatsza ponad wszelkie marzenia, szanowana, kochana, czczona, uwielbiana i tak samotna, jak może jeszcze nikt nie był na ziemi.
Na głos doktora: „Pani Gould! Jedną chwilkę!...” zatrzymała się u drzwi oświetlonej i pustej sali. Podobieństwa nastroju i okoliczności, widok doktora, stojącego samotnie wśród porozstawianych mebli, przypomniały jej wrażliwej pamięci spotkanie z Martinem Decoud. Zdawało jej się, iż w ciszy doleciał ją głos tego człowieka, zmarłego tragicznie przed tylu laty, wymawiający słowa: „Antonia zapomniała tu wachlarza”. Ale był to głos doktora, nieco zmieniony pod wpływem podniecenia. Zauważyła jego błyszczące oczy.
— Pani Gould, ktoś pani potrzebuje. Czy pani wie, co się stało? Pamięta pani, co mówiłem wczoraj o Nostromie? Otóż dzisiejszej nocy płynęła z Zapigi lancha, kryta łódź z czterema Murzynami. Gdy mijali Wielką Izabelę, jakiś kobiecy głos, jak się okazało, głos Lindy, wezwał ich z urwiska, żeby podpłynęli do plaży (noc była księżycowa) i zabrali do miasta rannego człowieka. Patron276 łodzi (od którego dowiedziałem się o tym wszystkim) zrobił to od razu. Opowiadał, iż kiedy okrążyli urwisko i przybili do niższego brzegu Wielkiej Izabeli, Linda Viola już ich oczekiwała. Poszli za nią; zaprowadziła ich pod drzewo, rosnące niedaleko chaty. Zastali tam leżącego na ziemi Nostroma, z głową spoczywającą na kolanach młodszej dziewczyny, oraz starego Violę stojącego opodal, wspartego na strzelbie. Stosując się do wskazówek Lindy, wynieśli z domu stół i obłamali mu nogi, żeby posłużył za nosze. Są tutaj, pani Gould. To znaczy jest Nostromo i... i Gizela. Murzyni zanieśli go do portowego szpitala. Posłał po mnie służącego. Ale nie ze mną chciał się widzieć, lecz z panią, pani Gould. Z panią!
— Ze mną? — szepnęła pani Gould, wzdrygnąwszy się z lekka.
— Tak jest — wybuchnął doktor. — Błagał mnie, swego wroga, jak mu się zdaje, żebym panią zaraz do niego sprowadził. Jak się zdaje, ma coś do powiedzenia pani samej.
— Niemożliwe! — wyszeptała pani Gould.
— Powiedział do mnie: „Proszę jej przypomnieć, iż przyczyniłem się nieco do tego, że ma dach nad głową...” Pani Gould — mówił dalej doktor w największym podnieceniu. — Pamięta pani srebro? Srebro na lichtudze, które zatonęło?
Pani Gould pamiętała. Ale nie wspomniała, iż nienawidzi choćby wzmianki o tym srebrze. Będąc uosobieniem szczerości, przypomniała sobie z niepohamowaną zgrozą, iż po raz pierwszy i ostatni w życiu nie powiedziała swemu mężowi prawdy właśnie o tym srebrze. Zbłądziła wówczas pod wpływem obaw i nie mogła sobie tego przebaczyć. Co więcej, to srebro, które nie byłoby zatonęło, gdyby jej mąż wiedział o nowinach przyniesionych przez Decouda, omalże nie stało się pośrednią przyczyną śmierci doktora Monyghama. Wszystko to wydawało się jej nader okropne.
— Ale czy ono zatonęło? — zawołał doktor. — Zawsze wyczuwałem od tamtego czasu jakąś tajemnicę wokół naszego Nostroma. Myślę, że chciałby teraz, w obliczu śmierci...
— W obliczu śmierci? — powtórzyła pani Gould.
— Tak. Tak... Chciałby może powiedzieć pani coś o tym srebrze, które...
— Och, nie, nie! — odparła pani Gould cichym głosem. — Czyż już nie przepadło i nie poszło w niepamięć? Czyż i bez niego nie ma dość skarbów, żeby wszyscy na świecie byli nieszczęśliwi?
Doktor nie odzywał się, pogrążony w uległym, zawiedzionym milczeniu. W końcu napomknął bardzo cicho:
— Jest tam też ta córka Violi, Gizela. Coś trzeba by zrobić. Zdaje się, iż chociaż jej ojciec i siostra...
Pani Gould oświadczyła, iż poczuwa się do obowiązku zajęcia się tymi dziewczętami.
— Mam tu wolant277 — rzekł doktor. — Jeżeli nie ma pani nic przeciwko temu, to...
Czekał, nie posiadając się z niecierpliwości, aż pani Gould powróciła, zarzuciwszy na swą suknię szary płaszcz z obszernym kapturem.
W takim stroju, płaszczu na wieczorowej sukni i mnisim kapturze, stanęła ta pełna cierpliwości i współczucia kobieta przy łożu, na którym leżał nieruchomo na wznak wspaniały capataz de cargadores. Biel poduszek i prześcieradeł uwydatniała posępny zarys jego brązowej, energicznej twarzy oraz śniadych, nerwowych rąk, które do niedawna tak dobrze władały sterem, wędzidłem i karabinem, a teraz, otwarte i bezczynne, spoczywały na białej kołdrze.
— Ona jest niewinna — odezwał się capataz niskim, równym głosem, jak gdyby obawiał się, iż donośniejsze słowo może zerwać wątłą więź, która jego duszę łączyła
Uwagi (0)