Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Słyszałam o tym. Zasięgano mojego zdania w swoim czasie — rzekła pani Gould. — Miałam wątpliwości, czy będzie to dobre dla tych dziewcząt, że będą odosobnione na wyspie jak w jakimś więzieniu.
— Pomysł przypadł do gustu staremu Garibaldino. Zaś dla Lindy każde miejsce było miłe i dobre, o ile zostało wybrane przez Nostroma. Mogła tam oczekiwać łaskawych odwiedzin swego Gian’ Battisty równie dobrze, jak gdzie indziej. Myślę, iż kochała się już od dawna w tym nieskazitelnym capatazie. Przy tym zarówno ojciec, jak siostra pragnęli usunąć Gizelę z oczu niejakiego Ramireza.
— Ach! — rzekła pani Gould z zaciekawieniem. — Ramirez? Co to za człowiek?
— Taki sobie mozo miejski. Ojciec jego był cargadorem. Jako wątły dzieciak wałęsał się obdarty po wybrzeżu, aż Nostromo zajął się nim i zrobił z niego człowieka. Wziął go na lichtugę, zaś kiedy był nieco starszy, oddał pod jego kierownictwo łódź numer trzy, tę samą, którą wywieziono srebro. Nostromo wybrał tę lichtugę, gdyż była to najmocniejsza i najobrotniejsza łódź przewozowa z całej floty T.O.Ż.P. Młody Ramirez był jednym z tych pięciu cargadorów, którym powierzono zabranie skarbu z Urzędu Celnego owej pamiętnej nocy. Gdy łódź, którą prowadził, zatonęła, Nostromo podziękował za służbę i polecił kapitanowi Mitchellowi na swoje miejsce Ramireza. Obeznał go doskonale z zawodem i w ten sposób Ramirez z wygłodzonego włóczęgi stał się człowiekiem i capatazem cargadorów w Sulaco.
— Dzięki Nostromowi — rzekła pani Gould z gorącym uznaniem.
— Dzięki Nostromowi — powtórzył doktor Monygham. — Daję słowo, iż przeraża mnie potęga tego człowieka, gdy o niej pomyślę. Nie było niczym dziwnym, iż nasz zacny, stary Mitchell był ogromnie rad, gdy polecono mu człowieka wyszkolonego w portowym rzemiośle i oszczędzającego mu kłopotów. Natomiast wprost niepojęte wydaje się, iż cargadorzy z Sulaco uznali Ramireza za swego zwierzchnika jedynie dlatego, że taka była wola Nostroma. Nie jest on oczywiście drugim Nostromem, jak sobie w swej zarozumiałości wyobrażał, lecz mimo wszystko jest na doskonałym stanowisku. Rozzuchwaliło go to do tego stopnia, iż zaczął się umizgać do Gizeli Viola, która, jak pani wie, uchodzi w mieście za piękność. Jednakże stary Garibaldino powziął do niego gwałtowną niechęć. Nie wiem, dlaczego. Może dlatego, że nie jest on wzorem doskonałości jak Gian’ Battista, uosobieniem męstwa, wierności i honoru „ludu”. Signor Viola nie ma zbyt pochlebnego wyobrażenia o ludności Sulaco. Oboje zatem, stary Spartanin i białolica Linda o purpurowych ustach i czarnych jak węgiel oczach, pilnowali surowo jasnowłosej panny. Ramirez został ostrzeżony, by trzymał się z daleka. Ojciec Viola, jak mi opowiadano, pogroził mu kiedyś strzelbą.
— Cóż na to Gizela? — spytała pani Gould.
— Jak mi się zdaje, jest nieco kokietką — odrzekł doktor. — Nie przebiera. Lubi hołdy mężczyzn. Pozwolę sobie powiedzieć, pani Gould, że Ramirez nie był jedyny. Prócz niego miał być tam jeszcze jakiś inżynier z załogi kolejowej. Jemu również pogrożono strzelbą. Stary Viola nie pozwala żartować ze swego honoru. Od śmierci żony stał się niespokojny i podejrzliwy. Bardzo się ucieszył, że będzie mógł młodszą córkę zabrać z miasta. I cóż się stało? Ramirez, uczciwy chłopak, pozbawiony swej ukochanej, nie może bywać na wyspie. Nie ma na to rady. Stosuje się do zakazu, ale, rzecz prosta, iż często zwraca spojrzenia ku Wielkiej Izabeli. Wygląda na to, iż miewał zwyczaj spoglądać do późnej nocy na światło latarni. Otóż podczas tych sentymentalnych czuwań dostrzegł, iż Nostromo, inaczej kapitan Fidanza, zwykł powracać bardzo późno ze swych odwiedzin u Violów. Niekiedy aż po północy.
Doktor zatrzymał się i spojrzał znacząco na panią Gould.
— No, tak. Ale nie rozumiem — zaczęła zakłopotana.
— Teraz następuje to, co najdziwniejsze — mówił dalej doktor Monygham. — Viola, który jest królem na swej wyspie, nie pozwala nikomu bywać na niej po zmierzchu. Nawet kapitan Fidanza musiał odjeżdżać po zachodzie słońca, gdy Linda szła na górę, pilnować światła latarni. I Nostromo posłusznie odpływał. Cóż jednak działo się potem? Co porabiał na zatoce między wpół do siódmej a północą? Widywano go nieraz o tej późnej godzinie, jak zawijał spokojnie do portu. Ramireza trawiła zazdrość. Nie śmiał się zbliżyć do starego Violi; zdobył się jednak na odwagę, by zaczepić Lindę pewnego niedzielnego poranka, gdy przybyła na ląd, by wysłuchać mszy i odwiedzić grób matki. Byłem świadkiem tej sceny, która rozegrała się na wybrzeżu. Było to wczesnym rankiem. Musiał umyślnie na nią czekać. Znalazłem się tam najzupełniej przypadkiem, gdyż lekarz kanonierki niemieckiej stojącej w porcie wezwał mnie do siebie na pilną konsultację. Ciskała płomieniami gniewu i pogardy na Ramireza, który jakby postradał zmysły. Było to osobliwe widowisko, pani Gould! Długi pomost z oszalałym cargadorem przepasanym szkarłatną szarfą i z dziewczyną w czerni; wczesny poranek niedzielny nad przystanią, drzemiącą w cieniu gór; zaledwie jedna czy dwie łódki, snujące się między okrętami stojącymi na kotwicy, i nadpływająca po mnie łódź niemieckiej kanonierki. Linda przeszła tuż obok mnie. Podchwyciłem dzikie spojrzenie jej oczu. Zawołałem za nią po imieniu. Nie usłyszała mnie. Nie widziała mnie. Zdążyłem jednak spojrzeć w jej twarz; zatrważała gniewem i zgryzotą.
Pani Gould wyprostowała się i szeroko otworzyła oczy.
— Co pan ma na myśli doktorze Monygham? Czy to znaczy, że pan podejrzewa młodszą siostrę?
— Quien sabe? Kto wie? — odpowiedział doktor, wzruszając ramionami jak rodowity Costaguanero. — Ramirez podszedł do mnie na wybrzeżu. Słaniał się na nogach, wyraz twarzy miał obłąkany. Chwytał się za głowę rękami. Musiał się z kimś porozmawiać, po prostu musiał. Mimo swych obłąkanych oczu, poznał mnie. Ludzie mnie tu dobrze znają. Za długo żyłem wśród nich, żebym nie miał zostać doktorem o złym oku, który leczy wszystkie niedomagania cielesne i rzuca zły urok spojrzeniem. Podszedł do mnie. Usiłował zachować spokój. Starał się dać do zrozumienia, iż chce tylko ostrzec mnie przed Nostromem. Widocznie kapitan Fidanza wymienił mnie na jakimś tajnym zebraniu jako najzacieklej gardzącego wszystkimi biedakami — ludem. To bardzo możliwe. Zaszczyca mnie niegasnącą niechęcią. A wystarczy jedno słowo wielkiego Fidanzy, żeby jakiś narwaniec żgnął mnie nożem w plecy. Komisja Sanitarna, której jestem przewodniczącym, nie jest lubiana przez ludność. „Niech się pan go strzeże, señor doctor. Niech pan go zniszczy!” — syknął mi Ramirez w twarz. A potem wybuchnął: „Ten człowiek rzucił urok na obie dziewczyny!”. O sobie powiedział aż za wiele. Musi teraz uciec, uciec i ukryć się gdziekolwiek. Wyrażał się czule o Gizeli, a potem obrzucał ją wyzwiskami, których niepodobna powtórzyć. Gdyby wiedział, że da się ją skłonić, aby go pokochała, porwałby ją z wyspy. Daleko w lasy! Ale nic z tego... Odszedł, wymachując rękami nad głową. Dostrzegłem wtedy starego Murzyna, który łowił ryby, siedząc za stosem skrzyń. Zwinął nagle wędkę i natychmiast czmychnął. Ale musiał coś podsłuchać i zapewne z tym się wygadał, gdyż, jak mi się zdaje, kilku starych przyjaciół Garibaldina ostrzegło go przed Ramirezem. W każdym razie ojciec został ostrzeżony. Lecz Ramirez znikł z miasta.
— Poczuwam sie do pewnych obowiązków względem tych dziewcząt — rzekła pani Gould zaniepokojona. — Czy Nostromo jest obecnie w Sulaco?
— Jest, od ubiegłej niedzieli.
— Trzeba będzie zaraz pomówić z nim.
— Któż ośmieli się z nim mówić? Nawet szalony z miłości Ramirez czmycha na widok samego tylko cienia kapitana Fidanzy.
— Ja mogę, ja z nim pomówię — oświadczyła pani Gould. — Takiemu człowiekowi jak Nostromo wystarczy jedno słowo.
Doktor uśmiechnął się kwaśno.
— Musi skończyć z tą sytuacją, która prowadzi do... Nie chce mi się wierzyć w to, co pan mówi o tym dziecku — mówiła dalej pani Gould.
— Jest bardzo pociągający — mruknął doktor posępnie.
— Jestem pewna, że on to zrozumie. Musi skończyć z tym wszystkim i niezwłocznie ożenić się z Lindą — zawyrokowała najznakomitsza dama z Sulaco z ogromną stanowczością.
Z bramy ogrodowej wynurzył się Basilio. Utył i zaokrąglił się. Postarzała się jego twarz bez zarostu, w kącikach oczu pojawiły się zmarszczki. Kruczoczarne, sztywne włosy miał gładko przyczesane. Przystanąwszy za kępą krzewów, posadził pieczołowicie na ziemi małe dziecko, które niósł na ramieniu. Był to najmłodszy potomek jego i Leonardy. Nadąsana, przekwitła camerista i główny mozo Casa Gould byli małżeństwem już od kilku lat.
Siedział przez jakiś czas przykucnięty, patrząc czule na swoją latorośl, która odwzajemniała mu się pełnym powagi spojrzeniem. Następnie z namaszczeniem i godnością poszedł ścieżką.
— O co chodzi, Basilio? — spytała pani Gould.
— Telefonowano z biura kopalni, że wielmożny pan zanocuje dziś w górach.
Doktor Monygham powstał i zaczął rozglądać się dokoła. Głębokie milczenie zalegało na jakiś czas w cieniu ogromnych drzew rozkosznego ogrodu Casa Gould.
— Dobrze, Basilio — rzekła pani Gould. Śledziła go spojrzeniem, gdy szedł ścieżką, zatrzymał się na chwilę za kwitnącymi krzewami i ukazał się znów z dzieckiem na ramieniu. Miarowym krokiem minął bramę między ogrodem a patio, niosąc troskliwie swe lekkie brzemię.
Doktor, odwróciwszy się od pani Gould, przyglądał się dalekiemu kwietnikowi w słońcu. Ludzie uważali go za człowieka zgorzkniałego, który gardzi innymi. Jednak jego prawdziwą naturę stanowiła zdolność do gwałtownych uczuć i wielka wrażliwość charakteru. Brakowało mu gładkiej gruboskórności człowieka towarzyskiego, gruboskórności, z której wynika łatwe pobłażanie dla siebie i innych; tolerancja znajduje się na przeciwległym biegunie szczerej życzliwości i ludzkiego współczucia. Z tego niedostatku gruboskórności brała początek zgryźliwość jego usposobienia i jadowitość jego powiedzeń.
Zapatrzony w głębokim milczeniu na barwny kwietnik, doktor Monygham miotał w duchu złorzeczenia na głowę Charlesa Goulda. Za nim siedziała nieruchomo pani Gould, która wdzięk postaci łączyła z urokiem arcydzieła, które podpatrzone w okamgnieniu, uwiecznia się na zawsze. Doktor odwrócił się znienacka i pożegnał się z nią.
Pani Gould siedziała w cieniu wielkich drzew, w posadzonych półkole. Siedziała z przymkniętymi oczyma, opuściwszy bezwładnie białe ręce na poręcze krzesła. Zalegający pod gęstwiną listowia półmrok uwydatniał młodzieńczą urodę jej twarzy, wydobywał świetlistą jasność jej lekkiej sukni i białe koronki jej stroju. Drobna i wdzięczna, jak gdyby promieniejąca własną jasnością w głębokim cieniu splątanych gałęzi, podobna była do dobrej wróżki, znużonej długotrwałym spełnianiem dobrych uczynków, tkniętej przejmującym poczuciem nieużyteczności swych trudów, niemocy swego czarodziejstwa.
Gdyby ktoś ją zapytał, o czym rozmyśla samotnie w ogrodzie, podczas gdy jej mąż przebywa w kopalni, a dom jest zamknięty od ulicy niby puste mieszkanie, jej szczerość nakazałaby jej uniknąć odpowiedzi. Przyszło jej na myśl, że aby życie było pełne i szczodre, musi zawierać w sobie troskę o przeszłość i przyszłość w każdej przelotnej chwili teraźniejszości. Nasza codzienna praca powinna być wykonywana na chwałę, tych co odeszli, i na pożytek tych, co po nas przyjdą. Myślała o tym i wzdychała, nie otwierając oczu, nie poruszając się wcale. Twarz pani Gould stężała i zakrzepła na jedno mgnienie, jakby bez drżenia chciała przyjąć wielką falę osamotnienia, która przepływała nad jej głową. Przyszło jej na myśl, że nikt nie spyta jej nigdy z prawdziwą troską, o czym ona myśli. Nikt. Nikt, prócz może człowieka, który właśnie odszedł. Nie, nie spyta nikt, komu by można odpowiedzieć z beztroską szczerością, jaką daje doskonałe zaufanie.
Słowo „niepoprawni”, wymówione przed chwilą przez doktora Monyghama, napłynęło w jej pamięci, kiedy siedziała w smutku i milczeniu. Niepoprawny w swym oddaniu dla wielkiej kopalni srebra był señor administrador! Niepoprawny w swej twardej, nieustępliwej służbie interesom materialnym, z którymi złączył swą wiarę w triumf ładu i sprawiedliwości. Biedak! Widziała wyraźnie siwe włosy na jego skroniach. Był bez zarzutu, bez zarzutu. Czegóż więcej mogła się spodziewać? Powodzenie było trwałe i niesłychane, zaś miłość była tylko krótkim mgnieniem zapamiętania się, przemijającym upojeniem, którego słodycz wspomina się z uczuciem smutku, jak jakąś boleśnie odczutą chwilę w życiu. Było coś swoistego w koniecznościach skutecznego działania, co obniżało moralną wartość idei. Widziała górę San Tomé, która zawisła nad Campo, nad całym krajem, bogata, siejąca postrach, znienawidzona; bardziej bezduszna od każdego tyrana, bardziej bezlitosna i samowładna od najgorszego rządu, gotowa zmiażdżyć nieprzeliczone istnienia dla rozwoju swej potęgi. On tego nie widział. Nie mógł tego widzieć. Nie było to jego winą. Był bez zarzutu, bez zarzutu! Ale ona nigdy nie będzie go miała dla siebie. Nigdy. Nawet na godzinkę nie będzie go miała wyłącznie dla siebie w tym starym, hiszpańskim domu, który tak kochała! Niepoprawny jest ostatni z Corbelanów i niepoprawna ostatnia z Avellanosów, powiedział doktor, ale ona zdawała sobie jasno sprawę, że kopalnia San Tomé trawi i wypala życie ostatniego z costaguańskich Gouldów, że owładnęła energicznym duchem syna, podobnie jak władała żałosną słabością ojca. Straszliwy triumf ostatniego z Gouldów. Ostatniego! Spodziewała się długo, długo, że może... Ale nie! Nic już z tego nie będzie. Niezmierna rozpacz, lęk przed dalszym ciągiem własnego życia zwalił się na najznakomitszą damę z Sulaco. W proroczym jasnowidzeniu uświadomiła sobie, iż tylko ona przeżyje sponiewieranie swego młodzieńczego ideału życia, miłości
Uwagi (0)