Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Nie powróci już nigdy, żeby się wytłumaczyć...
I znowu zwiesił głowę.
— Niemożliwe! — mruczał posępnie.
Odgłosy strzelaniny zamarły. Łuna wielkiego pożaru w Sulaco rozpostarła się czerwono nad wybrzeżem, igrała na obłokach przy wylocie zatoki, muskała rdzawą i złowieszczą poświatą kształty trzech Izabel. Nie widział jej, chociaż podniósł głowę.
— Ale w takim razie się nie dowiem — odezwał się na cały głos i siedział znowu nieruchomo, milczący i zapatrzony przed siebie.
Nie mógł się dowiedzieć. Nikt nie miał się dowiedzieć. O ile można przypuszczać, koniec don Martina Decouda nie stał się przedmiotem rozmyślań dla nikogo prócz Nostroma. Gdyby znano prawdę, zawsze pozostawałoby jeszcze pytanie: dlaczego? Natomiast pogłoska o jego śmierci podczas zatonięcia lichtugi nie pozostawiała niepewności co do przyczyny. Młody apostoł utworzenia oddzielnego państwa zginął wskutek nieodżałowanego wypadku, walcząc za swą ideę. Tymczasem naprawdę umarł skutkiem samotności, tego wroga znanego tylko bardzo niewielu śmiertelnikom, któremu stawić opór są zdolni tylko najpośledniejsi z prostaczków. Świetny Costaguanero z bulwarów paryskich zginął skutkiem samotności oraz braku wiary w siebie i w innych.
Dla jakiegoś słusznego i ważnego powodu, niedostępnego pojmowaniu ludzkiemu, morskie ptactwo zatoki unika Izabel. Jego przybytkiem jest skalisty wierzchołek Azuery; jej kamieniste upłazy i rozpadliny rozbrzmiewają od ich dzikich, gwarnych krzyków, jakby od wiecznych kłótni o legendarne skarby.
Pod koniec pierwszego dnia pobytu na Wielkiej Izabeli Decoud, przewracając się w cieniu drzewa na legowisku, które usłał sobie z ostrej trawy, powiedział sobie:
— Nie widziałem przez cały dzień ani jednego ptaka.
Nie słyszał też przez cały dzień żadnego szmeru prócz mamrotania własnego głosu. Był to dzień absolutnej ciszy, pierwszy, jakiego zaznał w życiu. A nie zasnął ani na jedno mgnienie. Mimo tylu bezsennych nocy i tylu dni walk, rozmyślań, nawoływań, przede wszystkim zaś mimo ubiegłej nocy, pełnej niebezpieczeństw i twardego fizycznego wysiłku na wodach zatoki, nie był zdolny zmrużyć oczu ani na chwilę. Nie mógł zasnąć, chociaż od wschodu do zachodu słońca przeleżał, złakniony snu, na ziemi bądź to na wznak, bądź też twarzą do swego posłania.
Przeciągnął się i powolnymi krokami zszedł do wąwozu, by spędzić noc obok srebra. Gdyby Nostromo powrócił, co mogło nastąpić lada chwila, tam właśnie by go szukał, zwłaszcza że noc była najodpowiedniejszą porą na próbę spotkania się. Z zupełną obojętnością przypomniał sobie, iż nie miał nic w ustach, odkąd pozostał sam na wyspie.
Przepędził noc z otwartymi oczyma, a kiedy dzień zaświtał, pożywił się nieco z tą samą obojętnością. Świetny „potomek Decoudów”, popsuty pieszczoch rodziny, wielbiciel Antonii i publicysta ze Sulaco nie był zdolny do zmagania się ze sobą sam na sam. Samotność, tworzona tylko przez zewnętrzne warunki istnienia, rychło staje się stanem duszy, w którym nie ma miejsca dla komedianckich błazeństw ironii i sceptycyzmu. Opanowuje i pędzi myśl w wygnańcze pustkowie ostatecznej niewiary. Po trzech dniach oczekiwania na widok ludzkiej twarzy Decoud przychwycił się na powątpiewaniu we własną osobowość. Roztopiła się w świecie obłoków i wód, sił natury i kształtów przyrody. Tylko w naszym działaniu znajdujemy pokrzepiające złudzenie istnienia niezależnego od całokształtu rzeczy, którego jesteśmy bezradną cząstką. Decoud postradał zupełnie wiarę w rzeczywistość swych przeszłych i przyszłych czynów. Piątego dnia ogarnęła go bezmierna melancholia. Postanowił, że nie odda się w ręce tych ludzi z Sulaco, którzy otaczali go jak jakieś bełkoczące, sprośne widma, nierzeczywiste i okropne. Widział siebie, niedołężnie walczącego pośrodku, i Antonię, olbrzymią i wdzięczną jak alegoryczny posąg, spoglądającą pogardliwie na jego słabość.
Żadna żywa istota, żadna plamka dalekiego żagla nie ukazała się w polu jego widzenia, więc jakby chcąc uniknąć samotności, pogrążył się w swej melancholii. Niejasne poczucie chybionego życia, ulegającego popędom, których wspomnienie pozostawiło mu gorzki posmak w ustach, było pierwszym przejawem moralnym w jego męskim życiu. Równocześnie jednak nie odczuwał skruchy. Czegóż miał żałować? Nie uznawał innej cnoty prócz inteligencji, a namiętności podźwignął do poziomu obowiązków. Zarówno jego inteligencja, jak i jego namiętności roztopiły się łatwo w ogromie nieprzerwanej samotności oczekiwania bez wiary. Bezsenność pozbawiła jego wolę wszelkiej energii, bowiem przez siedem dni nie spał nawet siedmiu godzin. Jego smutek był smutkiem sceptycznego umysłu. Widział wszechświat jako szereg niepojętych obrazów. Nostromo zginął. Wszystko haniebnie zawiodło. Nie śmiał już myśleć o Antonii. Nie przeżyła tego wszystkiego. Jeżeli jednak przeżyła, to nie będzie mógł spojrzeć jej w twarz. Wszelkie wysiłki wydawały się mu niedorzecznością.
Dziesiątego dnia, po nocy spędzonej bez zmrużenia oka (majaczyło mu się, iż Antonia nie mogła nigdy kochać istoty tak nierzeczywistej jak on), samotność zaczęła mu się wydawać jakby wielką pustką, a cisza zatoki napiętą, cienką liną, na której wisiał, uczepiony obiema rękami, bez lęku, bez zdumienia, bez jakichkolwiek wrażeń. Dopiero pod wieczór, pod wpływem względnego ukojenia chłodem, zapragnął, by ta lina się zerwała. Wyobrażał sobie, że to zerwanie nastąpi niby wystrzał z pistoletu, z ostrym, suchym trzaskiem. I to będzie jego koniec. Rozmyślał o tej możliwości z rozkoszą, ponieważ przerażały go bezsenne noce; ich cisza, naprężona na podobieństwo liny, na której wisiał, uczepiony obiema rękami, drgała niedorzecznymi frazami, zawsze tymi samymi, lecz najzupełniej niepojętymi, o Nostromie, o Antonii, o Barriosie i proklamacjach. Frazy te zlewały się w ironiczne, bezsensowne brzęczenie. Za dnia odczuwał tę ciszę niby linę w bezruchu, napiętą do ostatnich granic, na której końcu wisiało jego życie, jego płonne życie.
— Ciekaw jestem, czy usłyszę, jak się zrywa, zanim spadnę — zadawał sobie pytanie.
Słońce już od dwóch godzin widniało na widnokręgu, gdy powstał, wychudły, brudny, pobladły, i spojrzał na nie czerwono obwiedzionymi oczami. Członki dawały się powodować jego woli ociężale, jakby były pełne ołowiu, ale bez drżenia. Nadawało to jego ruchom stanowczą, rozważną godność. Działał, jak gdyby dokonywał jakiegoś obrzędu. Zszedł do wąwozu, bowiem urok srebra, z jego potężną mocą, pozostał jedyną rzeczą, która przetrwała poza nim. Podniósł z ziemi pas z rewolwerem i założył na siebie. Lina ciszy nie zerwie się przenigdy na wyspie. „Muszę spaść i utonąć w morzu — myślał. — I utonąć!...” — Rzucił okiem na luźną ziemię, pokrywającą skarb. — „W morzu!” — Wyglądał jak lunatyk. Przykucnął nisko i zaczął przemyślnie grzebać cierpliwymi palcami, aż odsłonił jedną ze skrzynek. Bez namysłu, jak gdyby robił coś, co już nieraz zdarzało mu się robić, rozpruł ją i wyjął z niej cztery sztaby, które włożył do kieszeni. Przykrył powtórnie ziemią odsłoniętą skrzynkę i idąc krok za krokiem, wyszedł z wąwozu. Chaszcze zamknęły się za nim z szelestem.
Jeszcze trzeciego dnia swej samotności przywlókł czółno w pobliże strumienia, mając zamiar gdzieś odpłynąć. Odstąpił jednak od tego zamiaru, po części za poszeptem chwiejnej nadziei, iż Nostromo powróci, po części zaś pod wpływem przeświadczenia o zupełnej bezużyteczności wszelkich wysiłków. Teraz trzeba było tylko z lekka pchnąć czółno, by zakołysało się na toni. Oprócz pierwszego dnia codziennie jadał co nieco i zachował jeszcze trochę siły w mięśniach. Ujął z wolna wiosła i odbił od urwistego brzegu Wielkiej Izabeli, która wznosiła się za nim, rozgrzana słońcem niby ciepłem życia, skąpana w szczodrym świetle od podnóża do szczytu, jakby w światłości wesela i nadziei. Wiosłował wprost ku zachodzącemu słońcu. Gdy zatoka okryła się mrokiem, przestał wiosłować i rzucił wiosła na dno łodzi. Pusty łoskot, jaki wydały padając, był dla niego najdonośniejszym zgiełkiem zasłyszanym w życiu. Podziałał jak objawienie. Zdawał się jakby przywoływać go z bardzo daleka. Przez głowę przemknęła mu myśl: „Może będę mógł usnąć dzisiejszej nocy”. Ale w to nie uwierzył. Nie wierzył w nic. Nie ruszył się z poprzecznej ławki.
Świt spoza gór błysnął w jego szeroko otwarte oczy. Po jasnym brzasku słońce wzeszło wspaniale nad szczytami. Rozmigotał się przestwór zatoki dokoła łodzi. W tej chwale bezlitosnej samotności cisza objawiła się mu znowu, napięta niby ciemna, cienka struna.
Oczy jego patrzyły na nią przez chwilę bez pośpiechu, gdy przesiadał się z poprzeczki na skraj łodzi. Patrzyły na nią uporczywie, a tymczasem jego ręka sięgnęła do pasa, odpięła klapę skórzanego futerału, wyjęła rewolwer, skierowała lufę do piersi, pociągnęła za spust i z kurczowym rozmachem cisnęła dymiącą jeszcze broń w powietrze. Jego oczy patrzyły na nią, gdy runął przed siebie i zawisł piersiami na burcie, zaciskając palce prawej ręki na poprzeczce. Patrzyły...
— Dokonało się — wykrztusił przez krew, która nagle napłynęła mu do ust. Ostatnią jego myślą było: „Ciekaw jestem, w jaki sposób zginął capataz”. — Jego zaciśnięte palce rozluźniły się i wielbiciel Antonii Avellanos stoczył się w morze, nie usłyszawszy, jak zrywa się struna ciszy w pustce Zatoki Placido, której lśniąca powierzchnia pozostała niezmącona po upadku jego ciała.
Ofiara odartego ze złudzeń znużenia, które jest odwetem za zuchwalstwo intelektualne, wytworny don Martin Decoud, obciążony sztabami srebra z kopalni San Tomé, przepadł bez śladu, pochłonięty przez niezmierną obojętność wszechrzeczy. Jego bezsenna, skulona postać opuściła kruszec z kopalni San Tomé, zaś duchy dobra i zła, które czają się w pobliżu każdego ukrytego skarbu doczesnego, mogły przez czas jakiś mniemać, iż o skarbie ukrytym na tej wysepce zapomnieli wszyscy ludzie. Jednak po kilku dniach inna postać wyłoniła się z poświat zachodzącego słońca, by spędzić noc na czuwaniu wśród mroków ciasnego wąwozu niemal w takiej samej, nieruchomej postawie i w tym samym miejscu, gdzie zwykł był siadywać tamten bezsenny człowiek, który tak spokojnie odpłynął na zawsze w małym czółnie o zachodzie słońca. A duchy dobra i zła, które zwykły się czaić koło zaklętych skarbów, wlot pojęły, iż srebro z kopalni San Tomé pozyskało teraz wiernego, dozgonnego niewolnika.
Świetny capataz de cargadores, ofiara zawiedzionej próżności, która jest odwetem za zuchwalstwo czynu, przesiedział całą noc w znużonej postawie tropionego wyrzutka, dręczony bezsennością, nie mniej dotkliwą od bezsenności Decouda, swego towarzysza w najrozpaczliwszej chwili życia. Zastanawiał się, w jaki sposób zginął Decoud. Wiedział jednak, w jaki sposób sam przyczynił się do jego śmierci. Najpierw kobieta, potem mężczyzna, porzuceni w swojej ostatecznej potrzebie dla tego przeklętego skarbu. Opłacił go zgubą duszy i zatratą życia. Po bladej, milczącej zgrozie ogarnął go poryw bezmiernej dumy. Nikt inny na całym świecie, tylko Gian’ Battista Fidanza, capataz de cargadores, nieprzekupny i wierny Nostromo, był zdolny zapłacić taką cenę.
Postanowił w duszy, iż nic nie zdoła już mu wydrzeć jego łupu. Nic. Decoud zginął. Ale jak? Nie było cienia wątpliwości, że zginął. Jednak te cztery sztaby?... Po co? Czy miał zamiar wrócić po więcej, kiedy indziej?
Skarb rozpościerał swą tajemną władzę. Mącił jasność umysłu człowieka, który za niego zapłacił. Nostromo był pewien, że Decoud nie żyje. Swymi szmerami zdawała się mówić o tym cała wyspa. Umarł! Odszedł! Przychwycił się na przysłuchiwaniu się szelestom chaszczy i rozpryskom wody w łożysku strumienia. Zginął! Ten gaduła, novio doñii Antonii!
— Ha! — mruknął, z głową na kolanach pod sinością zamglonego brzasku, świtającego nad wyzwolonym Sulaco i szarą jak perzyna zatoką. — On do niej poleci. Poleci do niej!
A te cztery sztaby! Czy zabrał je z zemsty, by rzucić urok, jak ta zagniewana kobieta, która przepowiedziała mu zgryzotę i niepowodzenia, a jednak obarczyła go obowiązkiem ocalenia dzieci? Ano, ocalił je. Pokonał zaklęcie nędzy i głodu. Uczynił to sam, a może wspomagany przez diabła. Co komu do tego? Dokonał tego, mimo że go oszukano, i ocalił zarazem kopalnię San Tomé, która wydawała mu się nienawistna i niezmierzona, władająca przy pomocy swych ogromnych bogactw nad wartością, znojem, wiernością biedaków, nad wojną i pokojem, nad działalnością miasta, Campo i morza.
Słońce rozjaśniło niebo za szczytami Kordylierów. Capataz nie odwracał przez chwilę oczu od luźnej ziemi, kamieni i pogruchotanych chaszczy, które przysłaniały kryjówkę ze srebrem.
— Trzeba się będzie bogacić bardzo powoli — rozmyślał głośno.
Sulaco wyprzedziło przezornego Nostroma, bogacąc się szybko na skarbach ukrytymi w ziemi, których strzegą czujne duchy dobra i zła, wygrzebywanych pracowitymi rękami ludu. Była to jakby druga młodość, niby nowe życie, pełne obietnic, niepokojów i trudu, rozsiewające szczodrze swe bogactwa na cztery strony roznamiętnionego świata. Zmiany materialne podążały śladem interesów materialnych. Zaś inne zmiany, bardziej subtelne i od zewnątrz niedostrzegalne, dokonywały się w umysłach i sercach pracowników. Kapitan Mitchell powrócił do ojczyzny, by żyć z oszczędności zainwestowanych w kopalni San Tomé. Doktor Monygham postarzał się, głowę przyprószyła mu siwizna, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się. Żył z niewyczerpanego skarbu swej ofiarnej tkliwości, dobywanej z kryjówek jego serca, które było niczym schowek bezprawnych bogactw.
Naczelny inspektor szpitali państwowych (których utrzymanie obciążało koncesję Gouldów), urzędowy doradca sanitarny władz miejskich, główny lekarz Zjednoczonych Kopalni San Tomé (których terytoria, zawierające złoto, srebro, miedź, ołów i kobalt, rozpościerają się całymi milami wzdłuż podnóży Kordylierów) czuł się jak wynędzniały, nieszczęśliwy i przymierający głodem, kiedy Gouldowie po raz drugi wyjechali na dłuższy czas do Europy i Stanów Zjednoczonych. Zżył się z domem, złożył dowody przyjaźni, był starym kawalerem, który nie był niczym związany i nie miał żadnych zobowiązań (prócz zawodowych), więc zaproszono go, by zamieszkał w Casa Gould. Jedenastego miesiąca ich nieobecności znajome pokoje, przypominające mu wszędzie kobietę, której oddał się całym sobą, stały się dla niego nie do zniesienia. Gdy zaczął się przybliżać dzień przybycia pocztowego „Hermesa” (najświeższego nabytku wspaniałej floty T.O.Ż.P.), doktor kuśtykał żwawiej i parskał bardziej zgryźliwie po prostu z samej tylko nerwowości.
Pakował swe skromne manatki z pośpiechem, z zaciekłością, z entuzjazmem. Z radością i upojeniem patrzył, jak omijając starego odźwiernego, wynoszono je za bramę Casa Gould. Kiedy
Uwagi (0)