Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Kiedy ujrzał Gouldów, stojących na pokładzie „Hermesa”, serce tak wezbrało mu w piersi, iż jego powitania ograniczyły się do zdawkowego pomruku. Jadąc do miasta, wszyscy troje zachowywali milczenie. Na patio doktor odezwał się naturalniejszym tonem:
— Pozostawię teraz państwa samych. Zajdę jutro, jeśli mi będzie wolno.
— Proszę przyjść na śniadanie, drogi doktorze Monygham, i nich pan przyjdzie wcześnie — rzekła pani Gould i odwróciwszy się, spojrzała na niego u podnóża schodów. Miała na sobie podróżną suknię, twarz jej przysłaniała woalka. Stojąca we wnęce Madonna w błękitnych szatach i z Dzieciątkiem na ręku zdawała się pozdrawiać ją z wyrazem współczującej słodyczy.
— Niech pan się nie spodziewa, że zastanie mnie pan w domu — uprzedził go Charles Gould. — Wybieram się wczesnym rankiem do kopalni.
Po śniadaniu doña Emilia i señor doctor wyszli z wolna przez wewnętrzną bramę patia. Roztaczały się przed nimi obszerne ogrody Casa Gould, otoczone wysokimi murami i pokrytymi czerwoną dachówką dachami sąsiednich domów. Było pełno cienia pod drzewami i gładkich połaci słonecznych na trawnikach. Potrójny rząd starych drzew pomarańczowych okalał wnętrze ogrodu. Śniadzi, bosi ogrodnicy w śnieżnobiałych koszulach i szerokich calzoneras pielili, przykucnąwszy nad kwietnikami, lub przemykali się wśród drzew, grabiąc ścieżki. Nikłe smużki rozpryskującej się wody krzyżowały się wdzięcznymi krzywiznami i migotały w słońcu, spadając z cichym, pluszczącym szmerem na krzewy lub mżąc pyłem diamentów na trawniki.
Doña Emilia w powłóczystej, jasnej sukni szła obok doktora Monyghama, ubranego w długi, czarny surdut; surowa czerń krawata odcinała się od nieskazitelnej białości jego koszuli. Pod cienistą kępą drzew, gdzie stały małe stoliki i wiklinowe fotele, pani Gould usiadła w niskim, obszernym siedzisku.
— Niech pan jeszcze nie odchodzi — rzekła do doktora Monyghama, który nie był zdolny ruszyć się z miejsca. Wcisnąwszy brodę w głąb kołnierza, pożerał ją ukradkiem oczyma, które na szczęście były okrągłe i twarde niby marmurowe gałki i nie umiały wyrażać jego uczuć. Znamiona czasu na licach tej kobiety, oznaki słabości i znużenia, które zaciążyły na oczach i skroniach „nigdy nieznużonej señory”, jak zwykł z podziwem nazywać ją przed laty don Pépé, wzruszyły go niemal do łez.
— Niech pan jeszcze nie odchodzi. Dzień dzisiejszy należy do mnie — nalegała pani Gould łagodnie. — Nie powróciliśmy jeszcze oficjalnie. Dopiero jutro okna Casa Gould rozświetlą się na przyjęcie gości.
Doktor osunął się na krzesło.
— Urządza pani tertulię270? — zapytał z roztargnieniem.
— Zwykłe powitanie wszystkich miłych przyjaciół, którzy zechcą przyjść.
— I dopiero jutro?
— Tak. Charles będzie zmęczony po powrocie z kopalni, ja zaś... chciałabym go mieć dla siebie przez jeden wieczór po powrocie do domu, który kocham. Ten dom widział całe moje życie.
— No, tak — warknął doktor nagle. — Kobiety liczą czas od swojego wesela. Czyż przedtem pani nie żyła?
— Zapewne. Ale czy o tym się pamięta? Wtedy nie było trosk.
Pani Gould westchnęła. I jak para przyjaciół, którzy po długiej rozłące rozpamiętywają najburzliwszy okres swego życia, zaczęli rozmawiać o rewolucji w Sulaco. Pani Gould wydawało się dziwne, iż ludzie, którzy brali w niej udział, zdają się już zapominać o niej i o wypływającej z niej nauce.
— A jednak — wtrącił doktor — my wszyscy, którzy braliśmy w niej udział, otrzymaliśmy nagrodę. Don Pépé, chociaż obarczony wiekiem, wciąż jeszcze może dosiąść konia. Barrios zapija się na śmierć w wesołym towarzystwie gdzieś tam w swojej posiadłości za Bolson de Tomoro. Zaś bohaterski ojciec Roman — wyobrażam sobie tego starego padre wysadzającego systematycznie kopalnię San Tomé i po każdym wybuchu wśród pobożnych zaklęć zażywającego całymi garściami tabakę — otóż bohaterski ojciec Roman powiada, iż nie obawia się, żeby misjonarze Holroyda wyrządzili wśród jego owieczek jakiekolwiek szkody, dopóki on żyje.
Pani Gould wzdrygnęła się z lekka na przypomnienie zguby, której tak blisko była kopalnia San Tomé.
— A pan, drogi przyjacielu?
— Dokonałem dzieła, do którego się nadawałem.
— Zajrzał pan w oczy najokropniejszemu niebezpieczeństwu. Straszliwszemu od śmierci.
— Nie, pani Gould! Tylko śmierci przez powieszenie. I zostałem nagrodzony ponad moją zasługę.
Zauważywszy, iż spojrzenie pani Gould spoczywa na nim, spuścił oczy.
— Zrobiłem karierę, jak pani widzi — rzekł naczelny inspektor szpitali państwowych, poprawiając z lekka poły swego wytwornego, czarnego surduta. Poczucie własnej godności u doktora, zaznaczające się wewnętrznie zupełnym zniknięciem z jego snów ojca Berona, objawiło się na zewnątrz w tym, iż wbrew swemu dawniejszemu niedbalstwu zaczął uprawiać nadmierny kult zewnętrznego wyglądu. Zamknięta w surowych granicach kształtu i barwy, lecz zawsze świeża, ta zmiana stroju nadawała doktorowi Monyghamowi wygląd zawodowy i zarazem uroczysty. Jednakże jego chód i niezmienny, cierpki wyraz twarzy pozostawały z nimi w jaskrawej sprzeczności.
— Tak — mówił dalej. — Wszyscy zostaliśmy nagrodzeni: naczelny inżynier, kapitan Mitchell...
— Widzieliśmy go — podchwyciła pani Gould swym wdzięcznym głosem. — Poczciwiec przyjechał z prowincji, żeby nas odwiedzić w hotelu w Londynie. Zachowywał się z wielką godnością, ale coś mi się zdaje, że żal mu Sulaco. Tak ględził o „historycznych wypadkach”, iż zdawało się mi już, że się popłaczę.
— Hm — chrząknął doktor — pewno się zestarzał. Nawet Nostromo się postarzał, chociaż się nie zmienił. Skoro o nim mówimy, chciałbym pani coś powiedzieć...
Już od pewnego czasu dom był pełen pomruków i rozgwarów. Nagle dwaj ogrodnicy, którzy krzątali się przy różach, upadli na kolana i pochylili głowy przed Antonią Avellanos, która weszła w towarzystwie swego wuja.
Otrzymawszy czerwony kapelusz po krótkim pobycie w Rzymie, dokąd zaprosiła go Propaganda271, ojciec Corbelan, misjonarz dzikich Indian, spiskowiec, przyjaciel i opiekun rozbójnika Hernandeza, stąpał wielkimi, powolnymi krokami, szczupły i pochylony. Swe potężne dłonie założył w tył. Pierwszy kardynał-arcybiskup Sulaco zachował swój fanatyczny i posępny wygląd kapelana bandytów. Powiadano, iż jego niespodziewane wyniesienie do godności purpurata było odruchem przeciw protestanckiemu naporowi na Sulaco, zorganizowanemu przez Fundację Misyjną Holroyda. Antonia, której uroda nieco przygasła, a kształty lekko się zaokrągliły, szła z właściwym sobie, pogodnym spokojem, uśmiechając się z daleka do pani Gould. Przyprowadziła swego wuja, by odwiedzić drogą Emilię tuż przed samą sjestą.
Gdy wszyscy znowu zajęli miejsca, doktor Monygham usiadł na uboczu, udając, iż jest pogrążony w głębokiej zadumie, gdyż zaczął serdecznie nie cierpieć każdego, kto z zażyłością zbliżał się do pani Gould. Głośniejsze słowa Antonii sprawiły, iż podniósł głowę.
— Jakże możemy opuścić jęczących pod uciskiem, którzy zaledwie przed kilkoma laty byli naszymi rodakami, którzy nadal nimi są? — mówiła panna Avellanos. — Jakże możemy być bezlitośni, ślepi i głusi na straszliwe krzywdy naszych braci? Jest na to lekarstwo.
— Przyłączyć resztę Costaguany do ładu i pomyślności Sulaco — mruknął doktor. — Nie ma innego sposobu.
— Jestem pewna, señor doctor — rzekła Antonia z powagą niezłomnego przekonania — iż takie były od początku zamierzenia biednego Martina.
— Zapewne, lecz interesy materialne nie pozwolą narażać swego rozwoju dla czystej idei sprawiedliwości i współczucia — mamrotał doktor zgryźliwie. — I może tak jest dobrze.
Kardynał-arcybiskup wyprostował swą chudą, kościstą postać.
— Pracowaliśmy dla nich, stworzyliśmy te materialne interesy dla cudzoziemców — odezwał się głębokim, oskarżającym tonem.
— A bez nich jesteście niczym — zawołał doktor z odległości. — Nie pozwolą wam...
— Niech się mają na baczności, aby lud, którego dążenia powstrzymują, nie powstał i nie upomniał się o udział w bogactwach i we władzy — oświadczył popularny kardynał-arcybiskup ze znaczącą pogróżką.
Nastąpiło milczenie, podczas którego jego eminencja utkwił chmurne spojrzenie w ziemię, a Antonia z wdziękiem siedziała wyprostowana na krześle i oddychała spokojnie w poczuciu mocy swych przekonań. Rozmowa przeszła następnie na tematy towarzyskie. Gawędzono o pobycie Gouldów w Europie. Kardynał-arcybiskup, przebywając w Rzymie, cierpiał na nieustanne bóle głowy. Było to następstwem klimatu, złego powietrza.
Gdy wuj i siostrzenica odchodzili, służba znowu upadła na kolana, a stary odźwierny, który znał jeszcze Henryka Goulda, zupełnie już ślepy i bezsilny, przypełzł, by ucałować wyciągniętą rękę jego eminencji. Doktor Monygham, patrząc za odchodzącymi, wyrzekł jedno słowo:
— Niepoprawni.
Pani Gould podniosła oczy w górę i opuściła bezwładnie na kolana białe ręce, migocące złotem i drogocennymi kamieniami licznych pierścionków.
— Spiskują. Tak! — rzekł doktor. — Ostatnia z Avellanosów i ostatni z Corbelanów spiskują ze zbiegami z Santa Marta, którzy napływają tu po każdej rewolucji. Pełno ich w Cafe Lambroso na rogu plaza. Słychać ich gwar aż na ulicy, niczym gęganie z kojca. Spiskują, by wtargnąć do Costaguany. A wie pani, gdzie szukają potrzebnych sił? W tajnych stowarzyszeniach, wśród zbiegów i ludności miejscowej, gdzie Nostromo — chciałem powiedzieć, kapitan Fidanza — jest wielkim człowiekiem. Czemu zawdzięcza to stanowisko? Kto wie? Geniuszowi? Jest genialny. Ma teraz większe uznanie wśród ludu, niż miał kiedykolwiek. Wydaje się, jakby rozporządzał jakąś ukrytą siłą, jakimiś tajemnymi środkami dla podtrzymania swych wpływów. Naradza się z arcybiskupem jak za dawnych czasów, które i pani, i ja pamiętamy. Barrios jest bezużyteczny. Ale na dowódcę wojskowego wzięli sobie pobożnego Hernandeza. I mogą wzburzyć kraj nowym hasłem: bogactwa dla ludu!
— Czy nigdy nie będzie spokoju? Nigdy nie będzie wytchnienia? — szepnęła pani Gould. — Myślałam, że...
— Nie! — przerwał doktor. — Nie ma spokoju i nie ma wytchnienia w rozwoju interesów materialnych. Mają one swoje prawa i swoją sprawiedliwość. Ale opierają się na pozorach i są nieludzkie. Są pozbawione prawości, ciągłości i siły, które można znaleźć tylko w zasadach moralnych. Nadchodzi czas, że wszystko to, przy czym obstawała koncesja Gouldów, zaciąży ludowi równie nieznośnie jak barbarzyństwo, okrucieństwo i nierząd sprzed kilku lat.
— Jak pan może coś podobnego mówić, doktorze Monygham? — krzyknęła, jakby urażona w najtkliwsze miejsce duszy.
— Mogę mówić, bo to prawda — upierał się doktor zawzięcie. — Zaciąży ludowi tak samo nieznośnie i wywoła niechęć, rozlew krwi i mściwość, ponieważ ludzie się zmienili. Czy pani sądzi, że górnicy poszliby teraz na miasto, by ratować swego señora administradora? Sądzi pani?
Przycisnęła splecione ręce do oczu i szepnęła beznadziejnie:
— Po to żeśmy pracowali?
Doktor pochylił głowę. Potrafił podążyć za jej niewypowiedzianą myślą. Czy po to pozbawiono jej życie wszelkiej cichej szczęśliwości powszedniego uczucia, którego jej czułość potrzebowała, jak ciało ludzkie potrzebuje powietrza do oddychania? I doktor, oburzony na zaślepienie Charlesa Goulda, zmienił pośpiesznie przedmiot rozmowy.
— Właśnie o Nostromie chciałem z panią pomówić. Niepodobna mu odmówić pewnej wytrzymałości i siły. Nic go nie złamie. Ale mniejsza o to. Dzieje się coś niejasnego, a może aż nadto jasnego. Wie pani zapewne, iż Linda jest praktycznie strażniczką latarni morskiej na Wielkiej Izabeli. Garibaldino jest już za stary. Do niego należy czyszczenie lamp i przyrządzanie strawy, nie może już chodzić po schodach. Czarnooka Linda sypia za dnia i czuwa nad latarnią całymi nocami. Nie spędza jednak całego dnia na spaniu. Wstaje około piątej po południu, zaś Nostromo, ilekroć jego szkuner zawinie do portu, odwiedza ją, podpływając do wyspy łodzią.
— Czy oni jeszcze się nie pobrali? — spytała pani Gould. — O ile wiem, jej matka życzyła sobie tego, gdy Linda była jeszcze dzieckiem. Kiedy dziewczęta były u mnie przez prawie rok, ta niezwykła Linda powiadała bez ogródek, iż zostanie żoną Gian’ Battisty.
— Nie, jeszcze się nie pobrali — odparł doktor krótko. — Miałem trochę nad nimi pieczę.
— Dziękuję panu, drogi doktorze — rzekła pani Gould i w cieniu wielkich drzew jej drobne, równe ząbki błysnęły dziewczęcym uśmiechem łagodnej przekory. — Doprawdy, ludzie nie wiedzą, jaki pan jest dobry. Nie daje im pan poznać tego po sobie, by mi dokuczyć, ale ja już od dawna zawierzyłam pańskiemu dobremu sercu.
Doktor podciągnął górną wargę, jakby chciał kogoś ugryźć, i skłonił się sztywno w swym fotelu. W bezgranicznym zapamiętaniu człowieka, do którego miłość przyszła późno, nie jako najprzedziwniejsze ze złudzeń, lecz jako rozwidniająca i bezcenna niedola, doznawał na widok tej kobiety (którego był pozbawiony niemal przez cały rok) odruchów uwielbienia, pragnął całować rąbek jej sukni. Ten nadmiar uczuć przejawiał się oczywiście wzmożoną zgryźliwością mowy.
— Obawiam się, że spotyka mnie zbyt wiele łaski. Niemniej ci ludzie mnie interesują. Byłem kilka razy w latarni na Wielkiej Izabeli, by zajrzeć do starego Giorgia.
Nie przyznał się, że bywał tam, gdyż podczas jej nieobecności doznawał ulgi w atmosferze pokrewnych uczuć, surowego uwielbienia starego Giorgia dla „angielskiej señory-dobrodziejki”; że miło mu było spotykać się z wylewnym, namiętnym przywiązaniem czarnookiej Lindy do „naszej anielskiej doñii Emilii”; że lubił, kiedy białoszyja, jasnowłosa Gizela wznosiła z zachwytem oczy, które błyskały ku niemu ukradkowym, na poły filuternym, na poły prostolinijnym spojrzeniem i sprawiały, iż doktor mówił w duchu do siebie: „Gdybym nie był stary i brzydki, myślałbym, że ta trzpiotka robi do mnie oko. I może robi. Ona pewno robi oko do każdego”. — Doktor Monygham nie wspomniał o tym wszystkim pani Gould, która była opatrznością rodziny Violów, lecz powrócił do „naszego wielkiego Nostroma”.
— Proszę posłuchać, co chciałem powiedzieć: nasz wielki Nostromo przez kilka lat nie troszczył się zbytnio o starca i dzieci. Co prawda, z dwunastu miesięcy spędzał wtedy dziesięć na podróżach wzdłuż wybrzeża. Robił pieniądze, jak kiedyś powiedział kapitanowi Mitchellowi. Jak się zdaje, powiodło mu się nadzwyczaj dobrze. Naturalnie należało się tego spodziewać. Jest człowiekiem pomysłowym, pełnym wiary w siebie, gotowym do
Uwagi (0)