Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Interesy materialne.
Nostromo bogacił się bardzo powoli. Wynikało to z jego przezorności. Umiał nad sobą panować, nawet gdy był wytrącony z równowagi. Zostać niewolnikiem skarbu z pełną świadomością jest zdarzeniem rzadkim, które rozstraja ducha. Rozstrój ten wynikał w znacznej mierze także z trudności przekształcenia tego kruszcu i nadania mu użytecznej postaci. Już sama czynność wywożenia go z stopniowo z wyspy, kawałek po kawałku, wiązała się z trudnościami, najeżona była niebezpieczeństwami niezwłocznego wykrycia. Musiał bywać na Wielkiej Izabeli potajemnie, między podróżami wzdłuż wybrzeża, które rzekomo były źródłem jego majątku. Musiał się mieć na baczności przed załogą własnego szkunera, jak gdyby składała się ze szpiegów czyhających na groźnego kapitana. Nie śmiał zbyt długo przebywać w porcie. Po wyładowaniu towaru wyruszał pospiesznie na inną wyprawę, bowiem obawiał się, iż każdy dzień zwłoki może rozbudzić podejrzenia. Niekiedy podczas tygodniowego lub nawet dłuższego postoju udawało się mu raz tylko odwiedzić skarb. I to było wszystko. Zaledwie parę sztab! Cierpiał zarówno z powodu obawy, jak i przezorności. Upokarzało go, iż działa ukradkiem. A najwięcej cierpiał wskutek skupienia myśli na skarbie.
Kiedy przestępstwo czy zbrodnia wtargną w życie człowieka, przeżerają je niby złośliwy nowotwór, trawią niby gorączka. Nostromo postradał spokój; zanikła czystość wszystkich jego zalet. Czuł to sam i często przeklinał srebro z kopalni San Tomé. Jego męstwo, jego wspaniałomyślność, jego niedbałość, wszystko było jak dawniej, ale było tylko złudą. Natomiast skarb był rzeczywistością. Przylgnął do niego jeszcze zawziętszym, duchowym chwytem. Ale wzdragał się przed dotknięciem sztab. Niekiedy, zaniósłszy do kajuty kilka z nich, owoc ukradkowej, nocnej wyprawy na Wielką Izabelę, przyglądał się uważnie swym dłoniom, jakby zdziwiony, iż nie pozostawiły plam na jego skórze.
Znalazł sposoby sprzedaży sztab srebra w odległych portach. Konieczność dalekich wypraw powodowała, iż jego podróże wzdłuż wybrzeża trwały długo, a odwiedziny w domostwie Violów bywały nieczęste i dorywcze. Jego przeznaczeniem było poślubić żonę z tego domu. Wyraził się kiedyś w ten sposób do starego Giorgia. Ale Garibaldino zbył go majestatycznym skinieniem ręki, w której trzymał zakopconą, czarną fajkę. Dość jeszcze na to czasu; nie chce nikomu narzucać swoich córek.
Z biegiem czasu Nostromo nabrał przekonania, że woli młodszą. Zachodziło między nimi głębokie powinowactwo natur, bez którego nie ma zupełnego zrozumienia i wzajemnego zaufania, istniały przy tym powierzchowne różnice usposobień, które wywierały właściwy sobie urok kontrastu. Żona Nostroma musiała znać jego tajemnicę, gdyż inaczej życie byłoby niemożliwe. Pociągała go słodkooka, białoszyja Gizela, uległa, milcząca, płonąca żądzą pieszczot pod pokrywką gnuśnej spokojności. Natomiast Linda o wyrazistej, namiętnej, bladej twarzy, energiczna, ognista w słowach, dysząca żarem i wzgardą, nieodrodna córka surowego republikanina, choć obdarzona głosem Teresy, budziła w nim głęboką nieufność. Ponadto ta biedna dziewczyna nie umiała ukrywać swej miłości do Gian’ Battisty. Zdawał sobie sprawę, że miłość ta jest porywcza, wymagająca, podejrzliwa, nieprzejednana — jak jej dusza. Gizella swą jasną, ciepłą urodą, zewnętrznym spokojem swej natury, zapowiadającym uległość, urokiem swej dziewczęcej tajemniczości rozniecała jego uczucie i koiła jego obawy o przyszłość.
Nie bywał w Sulaco długo. Powracając pewnego razu z takiej dalekiej wyprawy, zauważył lichtugi załadowane kamiennymi blokami pod urwiskiem Wielkiej Izabeli. Stały na nim żurawie i rusztowania, dokoła mrowili się robotnicy i niewielka latarnia morska dźwigała się już z fundamentów na skraju urwiska.
Na ten nieoczekiwany, niewyobrażalny, przerażający widok wydało się mu, że jest nieodwołalnie zgubiony. Cóż teraz mogło ocalić go od wyśledzenia? Nic! Struchlał od tego obrotu rzeczy, który miał rzucić światło na jedyną skrytą zmazę jego życia, życia, którego najistotniejsza treść, wartość i realność polegała na jego odzwierciedleniu w pełnych podziwu oczach ludzkich. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten fakt, nie do ogarnięcia zwyczajnym pojmowaniem, który stanął między nim a potęgą, która słucha wyrzeczonych w złej wierze klątw i daje im moc spełnienia się. Było ciemno. Nie każdy człowiek dysponował taką ciemnością. I oto zamierzano rozniecić tam światło. Światło! Widział, jak padnie ono na niesławę, na ubóstwo, na pogardę. Ktoś już pewno... Może ktoś już...
Niezrównany Nostromo, capataz, groźny i wielbiony kapitan Fidanza, niewątpliwy patron tajnych stowarzyszeń, republikanin jak stary Giorgio, rewolucjonista w głębi duszy (ale na inny sposób), omalże nie rzucił się w morze z pokładu swego szkunera. Ten człowiek, subiektywny do szaleństwa, patrzył samobójstwu trzeźwo w twarz. Ani na chwilę nie stracił głowy. Powstrzymywała go myśl, że to nie będzie żadnym wyjściem. Wyobrażał sobie, że nie żyje, a niesława i hańba trwa. A właściwie mówiąc, nie mógł sobie wyobrazić, że nie żyje. Nazbyt silne miał poczucie własnego istnienia, przejawiającego nieskończoną trwałość w swej zmienności, by objąć umysłem pojęcie swego kresu. Ziemia obraca się bez końca.
Przy tym był odważny. Była to odwaga skażona, ale nadająca się do jego celów równie dobrze jak każda inna. Podpłynął tuż pod urwisko Wielkiej Izabeli, rzucając z pokładu badawcze spojrzenie w stronę wylotu wąwozu, zasnutego nietkniętą gęstwą chaszczy. Podpłynął tak blisko, iż wymienił pozdrowienia z robotnikami, którzy przysłaniali oczy dłońmi, stojąc na skraju urwiska, z którego zwieszało się ramię potężnego żurawia. Zdał sobie sprawę, iż żaden z nich nie miał sposobności bodaj zbliżyć się do wąwozu, w którym spoczywało ukryte srebro, że w tej kryjówce bywał tylko on sam. W porcie dowiedział się, iż nikt nie sypia na wyspie. Robotnicy co wieczór wracali do portu, śpiewając chórem w pustych lichtugach ciągniętych przez holownik. Na razie nie miał czego się obawiać.
„Ale potem?: — zadawał sobie pytanie. Później, gdy latarnik zamieszka w chacie budowanej o sto pięćdziesiąt jardów poniżej niskiej wieży latarni, o jakieś czterysta jardów od mrocznego, cienistego, dzikiego wąwozu, który zawierał tajemnicę jego bezpieczeństwa, jego wpływów, jego wspaniałości, jego przewagi nad przyszłością, jego urągania niedoli oraz wszelkiemu możliwemu oszukaństwu zarówno bogaczy, jak i biedaków — co będzie później? Nie otrząśnie się nigdy z tego skarbu. Jego śmiałość, większa niż u innych ludzi, wszczepiła tę żyłę srebra w jego życie. A uczucie trwożnej, żarliwej podległości, uczucie niewoli, tak głęboko osadzone i niemożliwe do wykorzenienia, iż nieraz w myślach przyrównywał się do legendarnych gringos, którzy ni to żywi, ni to martwi, przykuci są do nieprawnie zdobytych bogactw na Azuerze, uczucie to ciężko obarczało niezależnego kapitana Fidanzę, właściciela i pana przybrzeżnego szkunera, którego dziarska powierzchowność (i bajeczne szczęście do handlu) znana była powszechnie wzdłuż zachodniego wybrzeża rozległego kontynentu.
Widywano kapitana Fidanzę, jak przechadzał się swym zwyczajem po ulicach Sulaco, załatwiając interesy. Nastroszywszy z powagą bujne wąsy, stąpał nieco mniej gibkim krokiem, kryjąc siłę i umiar swych potężnych członków w pospolitości brunatnego, tandetnego ubrania, sporządzonego przez Żydów w londyńskich zaułkach, a nabytego w oddziale konfekcyjnym Kompanii Anzani. Jak zazwyczaj, pozwalał się domyślać, iż sprzedał z ogromnym zyskiem swój ładunek. Był to ładunek solonej ryby, a właśnie zbliżał się Wielki Post. Krążył tramwajami między miastem a portem, rozmawiał ze znajomymi w kawiarni miarowym, statecznym głosem. Kapitan Fidanza był na oczach ludzkich. Jeszcze nie przyszło na świat pokolenie, które nic nie słyszało o słynnej jeździe do Cayty.
Capataz de cargadores, przezwany niesłusznie Nostromem, zdobył sobie pod swym właściwym nazwiskiem inny wizerunek publiczny, zmieniony wskutek odmiennych warunków, mniej malowniczy i trudniejszy do utrzymania wśród coraz liczniejszej i różnorodniejszej ludności Sulaco, postępowej stolicy Zachodniej Republiki.
Kapitan Fidanza, już nie malowniczy, lecz zawsze nieco tajemniczy, był doskonale znany pod wysokim, oszklonym dachem stacji kolejowej w Sulaco. Wsiadł do miejscowego pociągu i wysiadł w Rincon, gdzie odwiedził wdowę po cargadorze, który zmarł z ran (u świtu nowej ery, jak don José Avellanos) na patio Casa Gould. Raczył siąść na ławie i wypić szklankę chłodnej lemoniady w chacie kobiety, która stojąc przed nim, zalewała go istną powodzią słów, których nie słuchał. Wręczył jej, jak zwykle, nieco pieniędzy. Osierocone dzieci, już podrośnięte i dobrze wychowane, nazywające go wujem, krzykliwie prosiły go o błogosławieństwo. Udzielił go. Wychodząc, zatrzymał się na chwilę w drzwiach, by z lekkim zmarszczeniem brwi spojrzeć na spłaszczone oblicze góry San Tomé. To zmarszczenie brwi, rzucające cień surowości na nieugięty zazwyczaj wyraz jego opalonego czoła, dostrzeżono w Loży, do której uczęszczał. Opuścił ją przed bankietem. Wniósł tę zmarszczkę na zebranie na urządzone na jego cześć przez kilku dobrych towarzyszy, Włochów i miejscowych, którzy zebrali się pod przewodnictwem ubogiego, chorowitego, nieco garbatego fotografa o bladej twarzy, zabarwionej rumieńcem krwiożerczej nienawiści do wszystkich kapitalistów i ciemiężycieli obu półkul ziemskich. Stary rewolucjonista, bohaterski Giorgio Viola, nie byłby nic rozumiał z jego wstępnego przemówienia, zaś kapitan Fidanza, jak zwykle rozrzutnie hojny w stosunku do biednych towarzyszy, nie przemawiał wcale. Słuchał ze zmarszczoną brwią, roztargniony, po czym wyszedł niedostępny i milczący jak człowiek obarczony troskami.
Zmarszczka na jego czole pogłębiła się, gdy wczesnym rankiem zobaczył kamieniarzy wyruszających na Wielką Izabelę lichtugami załadowanymi czworokątnymi blokami kamienia, wystarczającymi do ułożenia jednej warstwy muru. Praca przewidziana na jeden dzień. Jedna warstwa dziennie.
Kapitan Fidanza rozmyślał. Obecność obcych ludzi na wyspie odcięłaby mu całkowicie dostęp do skarbu. Już przedtem bywało to niebezpieczne i trudne. Był wystraszony i zły. Rozmyślał ze stanowczością władcy i przebiegłością zalęknionego niewolnika. Po czym poszedł na wybrzeże.
Był człowiekiem pomysłowym i rzutkim. Wybieg, który znalazł w krytycznej chwili, okazał się dość skuteczny, by radykalnie zmienić sytuację. Niezrównany Nostromo posiadał dar wysnuwania bezpieczeństwa nawet z niebezpieczeństw. Gdyby się osadziło Giorgia na Wielkiej Izabeli, nie byłoby potrzeby się ukrywać. Mógłby bywać tam jawnie, za dnia, odwiedzać jego córki, jedną z jego córek, i pozostawać do późna, gawędząc ze starym Garibaldinem. Następnie po ciemku... Noc po nocy... Odważyłby się wówczas bogacić szybciej. Pragnął pochwycić, pochłonąć, objąć w niezaprzeczalne posiadanie ten skarb, który gnębił jego duszę, jego czyny, nawet jego sen.
Poszedł odwiedzić swego przyjaciela, kapitana Mitchella, i sprawę udało się załatwić, jak doktor Monygham opowiadał później pani Gould. Gdy o projekcie napomknięto Garibaldinowi, coś jakby przebłysk rozwagi, jakby nikła zjawa zapomnianego od dawna uśmiechu przemknęła pod białymi, ogromnymi wąsiskami starego wroga królów i ministrów. Córki były dla niego przedmiotem pieczołowitej troski. Zwłaszcza starsza, Linda, która miała głos matki, przejęła poniekąd jej rolę. Jej głębokie, wibrujące pytanie: „Eh, padre?” zdawało się, ze zmianą tylko jednego słowa, echem wzburzonego, upominającego „Eh, Giorgio?” biednej signory Teresy. Nabrał głębokiego przeświadczenia, iż miasto nie jest odpowiednim miejscem pobytu dla jego córek. Zadurzony, lecz prostoduszny Ramirez był dla niego odrażający, gdyż posiadał wszystkie wady tego kraju, którego ludność składała się ze ślepych, nikczemnych esclavos.
Powróciwszy ze swej następnej podróży, kapitan Fidanza zastał już Violów w chacie przeznaczonej dla latarnika. Nie zawiodła go znajomość dziwactw Giorgia. Garibaldino nie zgodził się, żeby mu dodano kogoś innego do pomocy prócz jego córek. Zaś kapitan Mitchell, chcąc przypodobać się swemu biednemu Nostromowi, z tą trafnością natchnienia, która bywa darem tylko szczerego przywiązania, mianował formalnie Lindę Viola pomocnicą latarnika na Wielkiej Izabeli.
— Latarnia jest własnością prywatną — tłumaczył. — Należy do naszego przedsiębiorstwa. Mam prawo mianować, kogo mi się podoba, więc wybrałem Violę. To bodaj jedyna rzecz, o którą Nostromo, człowiek wart tyle złota, ile sam waży, mnie kiedykolwiek prosił.
Kiedy tylko jego szkuner stanął na kotwicy naprzeciw nowego Urzędu Celnego, który swym płaskim dachem i kolumnadą naśladuje grecką świątynię, kapitan Fidanza wypłynął łódką z portu, kierując się ku Wielkiej Izabeli. Uczynił to jawnie, w świetle kończącego się dnia, przed oczyma ludzkimi, doznając wrażenia, iż udało się mu poskromić Przeznaczenie. Teraz musi sobie zapewnić stabilną pozycję. Poprosi Giorgia o rękę córki. Wiosłując, myślał o Gizeli. Linda może go kocha, ale starzec będzie zadowolony, gdy pozostanie mu starsza córka, która ma głos jego żony.
Nie popłynął na wąski brzeg, gdzie wylądował z Decoudem, gdzie później przybił, gdy po raz pierwszy odwiedzał skarb. Dobił do plaży na drugim końcu i poszedł pod górę łagodnym zboczem wyspy mającej kształt klina. Giorgio Viola, którego dojrzał z daleka, siedzącego na ławie pod ścianą chaty, podniósł rękę w odpowiedzi na jego głośne pozdrowienie. Wyszedł na wzgórze. Nie pojawiła się żadna z dziewcząt.
— Dobrze tu — rzekł starzec z właściwą sobie, surową zadumą.
Nostromo skinął głową, po czym po krótkim milczeniu odezwał się:
— Czy widzieliście, jak mój szkuner przepływał tędy przed niespełna dwiema godzinami? A czy wiecie, dlaczego tu jestem, zanim moja kotwica zdołała się mocniej wgryźć w dno portu?
— Witam cię jak syna — oświadczył starzec spokojnie, patrząc na morze.
— Ach, wasz syn! Wiem. Jestem tym, czym byłby wasz syn. No, dobrze, viejo. To bardzo miłe powitanie. Posłuchajcie, przyszedłem prosić o...
Nagły lęk ogarnął nieustraszonego i nieskazitelnego Nostroma. Nie śmiał wymówić imienia, które miał na myśli. Krótka przerwa dodała tylko uroczystej wagi zmienionemu zakończeniu zaczętego zdania.
— O żonę!... — Serce biło mu mocno. — Czas już, abyście...
Garibaldino zatrzymał go podniesieniem ręki.
— Pozostawiłem to do twojego uznania.
Podniósł się z wolna. Broda, nieprzystrzygana od śmierci Teresy, gęsta i śnieżnobiała, zakrywała jego potężną pierś. Odwrócił głowę w stronę drzwi i zawołał mocnym głosem:
— Linda.
Odpowiedź zabrzmiała z wnętrza chaty przenikliwie i słabo. Przerażony Nostromo powstał również, ale nie odezwał się, patrząc na drzwi. Bał się. Nie lękał się odmowy dziewczyny, którą kochał, żadna odmowa nie
Uwagi (0)