Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Jedyne najmilsze dwa dni spędził u biednego pastucha. Głodno było, ale to nic. Tu nie był zabawką ani nawet zwierzęciem, ale równym, bliskim przyjacielem, bratem.
Gdy rozchodzili się smutni, długo ku sobie patrzyli, pewni, że nieprędko zapomną.
Gdy sił zbrakło, znów spróbował szczęścia na dworcu kolei. Dwa razy się nie udało. Raz drzwi były zamknięte, drugi raz kopnięciem ze schodów już w biegu pociągu zrzucony.
Za trzecim razem zauważyło go widzące serce dziewczyny, co do miasta na służbę jechała samotna.
Rzuciła pod ławkę kromkę czarnego chleba.
— Jedź sobie. Ty sam i ja sama. Chociaż w podróży się wspomagajmy.
Więc nareszcie Warszawa.
Miasto rodzinne z jego jedynym zapachem i wspomnieniem.
Bocznymi ulicami, bez przygód dotarł do mieszkania rodziców.
Czeka tu Kajtusia bolesna niespodzianka.
Stoi pode drzwiami i niecierpliwie drapie, i wdycha woń izby. Przywiera do szczeliny nosem i tęsknotą i zamiera w bezruchu.
Słyszy głos matki:
— Zobacz, kto chroboce.
Chce się wyczołgać, nie podnosi głowy.
Nie poznali.
— Jakiś pies. Nie, nie masz tu co robić. Idź sobie... Gdyby Antoś żył, miałbyś towarzysza.
— Ojcze, tatusiu — zaskomlał.
— Może głodny — powiedziała mama.
— Ha, no to cię nakarmię.
Ale Kajtuś nie chce. Głodny tylko dobrego słowa, pieszczoty rodzicielskiej.
— Jak nie chcesz jeść, to ruszaj. Bo stracę cierpliwość.
Skoczył Kajtuś, oparł się łapami o pierś ojca i patrzy w oczy.
— Idź precz!
— Może wściekły?
Wyszedł.
Stróż go przepędził z podwórka.
Dokąd pójdzie? Po co wracał?
— Jaki ten świat wielki. Tyle na nim miast i wsi, i ludzi i zwierząt. A każdy ma jakiś dom i schron, i jakieś serce życzliwe.
Nie wróci do Zosi. Wstyd mu. Zresztą sił brak, by rozpocząć wędrówkę od nowa.
Idzie Kajtuś, a sam nie wie, dokąd i po co.
Wspomina starca z wiązką drzewa na plecach, wspomina pastucha i ucznia, który go karmił w wagonie, i dziewczynę, i leśniczego. Wspomina tych, którzy pomogli, i tych, co krzywdzili.
Westchnął.
Zwęszył znajomy zapach. Spojrzał. Ach tak — przywlókł się do swej szkoły.
Usiadł w bramie przeciwległego domu, złożył głowę na łapach i patrzy w okno.
Czeka. Psie życie nauczyło go cierpliwości.
Czeka na dobrą panią.
Czeka. Drzemie. Ten go pogładzi, ten potrąci. Ktoś przemówi łagodnie, cmoknie albo burknie, że psisko miejsce zajmuje i przeszkadza.
Czeka na dobrą panią — aż wyszła.
Kajtuś za nią krok w krok.
Obejrzała się. Przystanął. Idzie dalej. Pani weszła do sklepu. Kajtuś został i czeka.
Zauważyła go naprawdę — dopiero przy drzwiach swojego mieszkania.
Co teraz będzie? Kajtuś przestał oddychać; czuje, jak serce bije; ma gwiazdy przed oczami. Czuje ciepło i zimno na przemian.
— Ty za mną? Ty do mnie? Ano wejdź, kiedyś przyszedł.
Powitała go nie jak psa, a jak ucznia.
Wszedł Kajtuś i rozgląda się po ubogim pokoju.
„Dlaczego myślałem zawsze, że nauczyciele — to bogaci panowie i panie?”
Jakby odgadła myśl jego:
— Biednie tu u mnie. Nie upasiesz się, piesku, na profesorskim chlebie.
Zjedli.
— Tak, psino, inaczej myślałam. Łudziłam się, że dzieci będą mi życzliwe, że znajdę wśród nich pomoc. Cóż, kiedy nie wiedzą. Nie mogę tak tylko, jak ja chcę i one pragną. Nie wolno mi. Bo kierownik pilnuje, a inspektor sprawdza. Mówią, że hałas na moich godzinach i małe postępy. Kto umie karać, tego słuchają, a ja chcę życzliwie i łagodnie.
Kajtuś zauważył różę, którą dał jej wtedy. Tak strasznie dawno. Róża zwiędła, ale zachowana na pamiątkę stoi w wazoniku na półce.
— Tak, psino. Chciałam być z dziećmi i zostać nauczycielką, ale teraz już tylko muszę. Już rada jestem, gdy niedziela czy święto; już nie tęsknię do szkoły. Cóż z tego, że się staram, gdy dzieci nie chcą? Żal mi Kajtusia, bardzo go lubiłam, bardzo mu chciałam pomóc, żeby się poprawił. Ale trudno poprawić człowieka. Tak, psino, byłam dawniej wesoła, a teraz mi smutno.
Bierze Kajtusia pod brodę, psi łeb przytuliła do twarzy. Rozumie Kajtuś, że płacze.
A istnieje stare prawo czarnoksiężników, które głosi:
Gdy człowiek, zaczarowany w zwierzę, wypije człowieczą łzę skargi na ludzi — ma być przywrócony do swej ludzkiej postaci.
Stare prawo z roku 1233 — uczy siedemset lat.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Kajtuś zamienił się w wierzbę — Wśród obcych ludów — Na dnie morza — Na biegunie — Bądź karny
Stare prawo głosi:
Każdy człowiek zaczarowany w zwierzę, gdy wypije łzę człowieczą skargi na ludzi — winien być przywrócony do swej ludzkiej postaci.
Tak. Gdy pani przytuliła do twarzy psi łeb Kajtusia i zapłakała — zgarnął językiem ciepłą i słoną łzę skargi na dzieci.
Tak. I poczuł nagle, że łamią się w nim i wyginają kości, wyciągają się żyły, inaczej bije serce i oddychają płuca — i pęka skóra.
Szarpnął się, skurczył, wyrwał — skoczył do drzwi, pchnął łapami i wybiegł do sieni.
Tak. Zbiegł szybko po schodach i skrył się między parkany.
I dokonała się zmiana.
Tak. Chwieje się Kajtuś, już na ludzkich nogach — a jako człowiek odzyskał moc czarodziejską.
Pierwszym rozkazem zaspokoił głód.
Drugim rozkazem zdobył czapkę niewidkę.
Trzecim rozkazem zapytał się niespokojnie o los towarzyszki-Zosi.
„Chcę, żądam, rozkazuję... ”
— Jestem.
Jest dziwny goniec wróżki.
Jest tajny posłaniec.
Wychylił się spoza parkanu prawdziwy krasnoludek, wspiął się niezgrabnie na deskę — i potrząsając brodą siwą i mrużąc lewe oko, powiedział:
— Zosia, wielki wróżu, czeka na ratunek.
— Dlaczego nazywasz mnie wróżem?
— Nie dla siebie dobra wzywasz.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz po sądzie.
Tak. Sąd go jeszcze czeka.
Zapomniał był. A sąd wodza czarnoksiężników czeka jego, Kajtusia i Zosię.
Nie.
Zosia nie pójdzie na sąd.
— Ja sam. Sam będę odpowiadał.
I czwarty wydał rozkaz po odzyskaniu władzy.
„Do Zacisza. W butach siedmiomilowych”.
Rzekł.
Znikła sprzed oczu Warszawa.
W chwilę krótką przebył drogę, która niedawno tyle pożarła wysiłku.
Stoi przed oknem znajomego domu.
Patrzy.
Siedzi matka Zosi na fotelu, trzyma w ręce gazetę, nie czyta.
Patrzy w dal — ma siwe pasma włosów.
A na kolanach Zosia: węszy niespokojnie i uszami strzyże.
Poznała.
— Idź, suczko, pobiegaj — mówi mama.
Zeskoczyła Zosia z kolan, biegnie do drzwi. Drzwi matka otworzyła.
— Jestem — mówi Kajtuś wzruszony.
— Wiem — odpowiada Zosia.
— To ja, Kajtuś.
— Poznaję.
Idą. Kajtuś ludzkim krokiem, a Zosia drobi psimi łapkami.
Minęli ogród, furtkę ogrodową, drogę przez pole do lasku.
Rozglądają się: nie ma nikogo wokoło. Zdjął Kajtuś czapkę.
— Antoś, jakże to się stało?
Spojrzał na Zosię wytężonym wzrokiem, oczyścił leśnym powietrzem myśl i płuca, głęboko odetchnął trzykrotnie, ręce na piersiach skrzyżował.
Mówi powoli, wyraźnie, uroczyście.
Dwa razy powtórzył:
— Mocą tajemną i władzą czarodziejską zwalniam cię, wróżko zaklęta złą wolą, po wsze czasy stanowię, zwalniam cię z nakazu stawienia się na sąd. Ja sam i tylko ja odpowiadać będę wrogiej sile i władzy. Najwyższym swym prawem niespornym zapewniam ci wolność i miejsce trwałe przy matce twej. Żadne złe zaklęcie i żaden czar mściwy nie będzie mocen147 zmienić mego nakazu, woli mej i żądania.
Rozległ się głuchy grzmot.
Kajtuś zmęczony oparł się o drzewo.
Zosia patrzy niespokojnie i czeka.
Westchnął Kajtuś głęboko — raz, drugi raz — i trzeci. Oczyścił myśl i płuca leśnym powietrzem.
Rzekł:
— Żądam i rozkazuję. Mocą swą i władzą stanowię. Słońce, morze, góry i powietrze — ogień i wodę wzywam ku pomocy. Powróć do ludzkiej postaci. Stań się człowiekiem. Wróć do ludzkiej postaci.
Przymknął oczy. Zbielały mu wargi. Opadły ręce.
— Wielkim jesteś wróżem-czarodziejem — szepce Zosia i uśmiecha się, i włosy stargane poprawia.
Spełnił się obowiązek. Wyzwolił.
Spieszy się.
— Bądź zdrowa i szczęśliwa.
— Zostań. Boję się o ciebie, Antosiu.
Ale już nie ma Kajtusia.
Napisał dwa listy.
Pisał do rodziców:
Ukochani, drodzy! Smutno Wam. Choć bardzo pragnę, nie wiem, czy powrócę. Bądźcie cierpliwi. Wiele wycierpiałem. Nie to szczęście przynosi, co łatwo przychodzi. Nie każdy równą i bezpieczną drogą dąży do swego celu. Przepraszam, choć nie moja w tym wina. Ręce Wasze całuje stęskniony Antoś.
Pisał do nauczycielki:
Proszę nie gniewać się na psa, który uciekł tak nagle, a któremu Pani wyświadczyła największą przysługę, jaką może wyświadczyć człowiek człowiekowi. Bądź, pani, nadal dobrą dla dzieci. One nie są winne. Nie wiecie, jak bardzo chcemy się starać i jak bardzo nam trudno. Nie zawsze jest człowiek panem swoich czynów. I nie każdy cichą drogą idzie do swego celu. Niespokojne mamy myśli i nie zawsze wierzymy w poprawę. Bądźcie cierpliwi.
Zaadresował koperty, nakleił marki i wrzucił do skrzynki pocztowej.
Pomyślał.
„Zwyciężę lub zginę”.
Trzy dni zostało do sądu. Śpieszyć się trzeba.
Śpieszyć się trzeba, by poznać i wiedzieć; a odpocząć pragnie.
Miał Kajtuś nad Wisłą cichy kącik.
Miał z dawna, między krzakami. Tam chodził, gdy było mu smutno.
Tam na brzegu czytać się uczył — i zaklęcia czarodziejskie próbował, i miłością do rzeki wiązał się z Ojczyzną.
Nie tylko bieganinę lubią dzieci. A im większy łobuz, tym bardziej tęskni do ciszy, choć sam nawet nie wie.
Miał Kajtuś nad Wisłą kącik między krzakami, gdzie próbował poprawić się i nowe zacząć życie; gdzie wspominał czasy, gdy był bardzo mały.
Bo ma dziecko dawne wspomnienia i pamiątki. Bo nie tylko dorośli i starzy mają dawne swe czasy.
„Kiedy byłem maleńki, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie... ”
Idzie tam Kajtuś. Usiadł na piasku i patrzy na wodę i drzewa. Tak cicho, tak dobrze. Łaskawa cisza.
Patrzy — oczy ma otwarte, myśl jego śpi; tak bardzo zmęczony. Bo naprawdę zbyt wiele i zbyt trudno było...
I nagle usłyszał dalekie głosy.
Widzi, że zbliżają się chłopcy.
Poznał, że wycieczka szkolna.
Idą. Zaraz zaczepią i zadawać będą pytania. A Kajtuś chce być sam i nie chce rozmawiać.
Spojrzał na grupę drzew i przypomniał sobie leśniczego:
„Dla handlarza drzewo — to towar, a nie żywe stworzenie”.
Ano, rodzi się krzew z nasienia, żywi się i rośnie, głodny wody, pokarmu jak człowiek — choruje, starzeje się i umiera. Może raduje się i cierpi?
„Chcę, żądam... ”
I zamienił się Kajtuś w drzewo. Zdobył wielkie wtajemniczenie życia we świecie...
Wrósł korzeniami w ziemię. Twarda opasała go kora. Wydłużyły się i rozwidliły ramiona. Otulił zielony płaszcz liści. Wiatr kołysze i gładzi łagodnie gałęzie.
Oddycha zielenią, pije chłodną z ziemi wodę. A wierzba, siostra, mówi szelestem, że miło żyć i cieszyć się światem.
Nadeszli chłopcy.
Rozbiegli się, nawołują.
Stanął chłopak obok Kajtusia.
— Laskę sobie ułamię.
Chwycił Kajtusia za gałąź, gnie, łamie.
— Boli!
Trzasnęła gałąź i zwisła bezwładnie. Chłopiec szarpie złamaną, rozdziera.
— Boli, bardzo boli!
Nie rozumie chłopak jęku łamanego drzewa, bo trudna do odczytania jest skarga rośliny.
A kolega mówi:
— Zostaw. Idziem dalej. Równiejszą sobie laskę wystrugasz.
Poszli. Ucichły głosy. Pozostała krzywda okaleczonego krzewu.
I boli, i wstyd Kajtusiowi. Czy i on tak samo nie robił? Nie pomyślał, że drzewo nie ma nóg, by uciec, nie ma rąk, by się bronić, ani zębów, rogów ni pazurów. Byle tchórz z nim poradzi.
Bezbronne. Bezbronne. Bezbronne.
Przypomniał sobie, jak raz cisnął kamieniem w psa. A Stefan powiedział:
— Myślisz, że pies to nie człowiek?
Stefan inaczej chciał powiedzieć: że pies czuje, jak człowiek, że psa i kota, i żabę też boli.
A Kajtuś co? Rozgadał na podwórku i w szkole. Wyśmiewali, dokuczali Stefanowi:
— Psi wujaszek! Psi wujcio!
Stefan płakał.
— Beksa!
Jak bezmyślny i brutalny może być człowiek.
Gdy się nie zastanowi.
Gdy czuje, że nie ma słuszności, a przyznać się nie chce.
Są tacy, co wolą zawsze chodzić z kolegą. Kajtuś nie. Woli sam. Tak było i dawniej.
Idzie ulicą. Tu popatrzy, tam przystanie. Zawsze coś nowego zobaczy. Jedno rozumie, drugie ciekawe, trzecie go dziwi.
Idzie Kajtuś powoli, bez celu.
Widzi: policjant prowadzi człowieka. Twarz aresztanta blada i ponure spojrzenie.
Zamkną go w więzieniu.
Pamięta Kajtuś własną niewolę w twierdzy czarodzieja. Zna udrękę zamknięcia i długie, czarne godziny.
I dawniej lubił Kajtuś patrzeć na awantury, areszty. Lubił czytać — o bójkach i kradzieżach w gazecie. Lubił rozmowy o złodziejach i bandytach. I filmy awanturnicze.
Dawniej ciekawość — teraz współczucie.
Współczucie!
„Chcę i rozkazuję. Chcę zwiedzić więzienie”.
Rzekł.
Idzie w czapce niewidce przez mroczny korytarz, obchodzi ponure cele skazańców.
I młodzi, i starzy. Biedne dzieci tych ludzi zamkniętych na długie lata. Co one winne?
— Tata w kryminale!
Był w szkole kolega. Niedobry, niemiły. Ale czy dziw, gdy w każdej kłótni zaraz:
— Ty złodziejski synu! Będziesz w kajdanach, jak tatuś.
Zaprawdę, wiele wszędzie smutku i nieładu. Wśród dorosłych i dzieci.
Wiele smutku i wiele nieładu.
Zrozumiał i czuje.
Opuścił mury. Znów oddycha powietrzem swobody.
Jedna i druga ulica.
Zagrała trąbka pogotowia. Szybko toczy się samochód w kierunku szpitala.
Skoczył Kajtuś na stopień karetki pogotowia. Wiozą rannego. Zatrzymali się przed szpitalem. Wnieśli sanitariusze, obejrzał doktór. Należy dokonać operacji.
Zdejmują zakrwawione ubranie, kładą na wózek. Jest Kajtuś w sali operacyjnej. Stoi blisko.
Ukłuli rannego igłą ze szprycy148. Zastrzyk lekarstwa. Nałożyli na twarz maskę i leją krople na sen. Każą liczyć:
— Raz... dwa... trzy... cztery.
— Już śpi. Zaczynamy.
Starannie umyli ręce lekarze. Obłożyli pierś rannego
Uwagi (0)