Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
— No a co po śniadaniu?
— Przechadzka po pokładzie. Potem lekcja muzyki. Trzy partie warcab116 albo kino. Dziesięć minut gimnastyki albo pływania. Obiad. Leżakowanie. Wszystko z zegarkiem.
— Więc jestem jakby w niewoli?
— Tak. Wszyscy jesteśmy niewolnikami naszych obowiązków. A im kto więcej wart, tym więcej go pilnują. Ty, miły przyjacielu, masz wielkie talenty. Potrzebny jesteś ludziom. Nie należysz do siebie. Bardzo pilnować cię trzeba.
Dziwnie to jakoś powiedział.
Kajtuś spojrzał mu w oczy. Westchnął. Jakby przeczuł.
— Nie wolno, bo niezdrowo.
— Nie wolno, bo niebezpiecznie.
— Nie wolno, bo za wcześnie, bo za późno, bo deszcz; nie wolno, bo gorąco.
Co dzień to samo.
— Zrozum pan wreszcie: nudzi mi się.
— To trudno. Wczoraj ubyło ci na wadze sto gramów.
— Chcę na bocianie gniazdo117.
— Tam wiatr; nie można.
— Chcę do hali maszyn.
— Nie. Pamiętasz: miałeś potem katar. Termometr wskazywał dwie kreski gorączki.
— Chcę z chłopakami okrętowymi zabawić się w futbol.
— Wiesz, że nauczyciel gimnastyki zabronił.
— Więc w berka?
— Nie. Możesz się od nich zarazić. To zwyczajni chłopcy: jeden z nich ma anginę, a śpią w jednej kajucie.
Trzy razy próbował Kajtuś zemścić się, spłatać figla.
Skoczy z pokładu do morza. Wykąpie się w całym morzu jak delfin, nie w ciasnym basenie. Kąpiel w oceanie!
„Chcę, żądam, rozkazuję. Skoczyć, nurka głębokiego, na samo dno, w głębiny”.
Powtarza. Nic. Opuściła go siła i władza; dlaczego?
Urósł Kajtuś podczas podróży: dwa centymetry mu przybyło i sześćset gramów. Doktór zadowolony, a Kajtuś zły.
— No widzisz: nie kaszlesz, nie bolą cię plecy ani głowa. Masz rumieńce. Termometr...
— Pluję na termometr, gwiżdżę na rumieńce. Nawet w szkole było lepiej, bo miałem pauzę i podwórko. Mogłem robić, co chcę. Hollywood wcale mi się nie podoba.
Już chciał powiedzieć, że woli Warszawę, ale się w porę zatrzymał.
Więc cóż z tego, że piękny pałacyk w ogrodzie? „Najwygodniejszy i najdroższy” — bo tak telegrafował dyrektor cyrku i taki właśnie wynajął.
„Nie wolno, nie można, nie trzeba”.
Na okręcie nudził go doktór, a teraz, więcej jeszcze, sekretarz i reżyser filmowy.
Próby, próby i próby.
— Jeszcze raz. Scena sto dziesiąta.
— Po co, kiedy już umiem?
— Ty umiesz, ale inni źle grają.
— A co mnie to obchodzi?
Czasem na złość gra źle, bo niech go przestaną męczyć, przebierać jak lalkę. Gra sierotę. Obraz będzie się nazywał: Dziecię garnizonu. Albo: Tajemnica małego Dżeka. Jest szpiegiem, przekrada się przez druty kolczaste.
Niech już fotografują.
Nie; bo raz czapka niedobra, to znów spodnie inaczej podarte, nie tak, jak potrzeba; worek za duży, więc zasłania lewą nogę.
Znów krawiec przymierza, znów fryzjer inaczej układa potargane włosy. Kłócą się, czy rana ma być na policzku, czy na czole. A Kajtuś stoi jak głupi i czeka.
— No dosyć.
— Jeszcze chwileczkę.
W scenie trzydziestej, gdzie sierota ma płakać, Kajtuś nagle wywalił jęzor i śmieje się w aparat.
— No widzisz, mój miły. Sam teraz jesteś winien. Umyślnie popsułeś taśmę. Musisz powtórzyć.
Woli grać sam albo z dziećmi, najgorzej z dorosłymi gwiazdami.
— Już dobrze — dąsa się Kajtuś.
Ale dorosła gwiazda niezadowolona, bo podniosła rękę za wysoko albo głowę trzymała za nisko. Więc znów od początku.
Znów Kajtuś biegnie i rzuca się jej w objęcia i głośno woła:
— Mamo!
A cicho:
— Niech pani, do choroby, trzyma łeb jak trzeba.
Gwiazda się obraziła. Musi ją Kajtuś przeprosić.
Przerwa nareszcie. Ba! Przyszedł redaktor angielskiej gazety, chce porozmawiać z Kajtusiem. Przyszedł dyrektor wytwórni. Przyszedł delegat wręczyć podziękowanie za popis pływacki. Żona milionera chce go ucałować.
— Niech pocałuje psa w nos.
Patrzą na niego jak na małpę w zwierzyńcu. A gdy Kajtuś nie chce, sekretarz mówi:
— Podpisałeś umowę.
No tak: zobowiązał się, podpisał.
— Jeszcze jeden ostatni raz. Przecież jesteś artystą, przecież ci zależy, żeby obraz był ładny — mówi reżyser.
— Nie jestem artystą i wcale mi nie zależy.
— To ważna scena, drogi przyjacielu.
— Nie jestem pana przyjacielem. Nie lubię pana, nie znoszę.
— Ależ za co?
— Za to, że pan jest dla mnie taki dobry, taki cacany. A dlaczego pan pchnął staruszka, dlaczego pan wytargał za uszy tych chłopców i wyrzucił, i nie zapłacił ani grosza?
— Wytłumaczę ci, tylko bądź cierpliwy. Dziewczynkę wziąłem z łaski, bo mnie jej matka prosiła. Dałem lustro i kazałem się w tydzień nauczyć.
— Czego?
— Miała się naprzód uśmiechać, potem patrzeć trochę zdziwiona, trochę przestraszona, potem miała się ucieszyć. Leniuch, nie nauczyła się. Straciłem przez nią dwa dni. Chłopcy mieli się bić na ulicy i samochód miał ich przejechać.
— Wiem. Źle się bili, bali się, że samochód naprawdę ich przejedzie.
— No tak. Więc wybrałem odważnych. Zepsuli mi trzydzieści metrów taśmy. Musiałem karę zapłacić.
— Pan wszystko umie wytłumaczyć.
— Nie rozumiesz, drogi kolego.
— Nie chcę być pana kolegą i powiem dyrektorowi wytwórni, że chcę innego reżysera.
— Zgodzi się, na pewno się zgodzi. Da innego reżysera, a mnie wypędzi. I stracę chleb; a mam żonę i dziecko. On chce się mnie pozbyć: weźmie młodszego, tańszego i jeszcze surowszego dla aktorów. Bo mówi, że jestem za mało energiczny, zbyt pobłażliwy. Nie rozumiesz, chłopcze. Mieszkasz w pałacu i nie wiesz, co się tu dzieje.
„Nie wiem — pomyślał Kajtuś — ale dowiem się. Chcę wiedzieć”.
Doktór zamyka drzwi pokoju Kajtusia.
— Dobranoc.
Kajtuś leży cicho. Potem ostrożnie podnosi się, ubiera, nakłada czapkę niewidkę i przez ogród wychodzi na ulicę.
Chce wiedzieć, co się dzieje, jak żyją bezrobotni w tym bogatym mieście gwiazd filmowych.
Co widział... co słyszał...
Oto biedny pokój i jego mieszkańcy.
— Nie ma pracy — mówi ojciec rodziny. — Za miesiąc mają nakręcić nowy obraz, gdzie potrzebne są tłumy. Może uda się coś zarobić.
Inny pokoik. Wdowa i dzieci.
— Nie mam szczęścia — żali się sąsiadce. — Albo jestem za gruba, albo za cienka, albo mam nos za długi, albo za krótki. Słyszałam, że potrzebne są dzieci. Idę. A oni akurat brzydkiego dziecka szukają; moje za ładne. Więc znów nic.
Chwali się w innym mieszkaniu młody robotnik:
— Mam robotę. Dobre i trzy dolary. Będę stał w oknie; będę patrzał na zbiegowisko. Potem rzucam w tłum cegłę. Muszę się uczyć przed lustrem, bo potrzebny jest zwierzęcy wyraz twarzy. Garbaty z jedną ręką może dostać dziesięć dolarów. Nie mają jeszcze, ale znajdą.
Aż usłyszał Kajtuś i o sobie.
— Temu szczeniakowi to dobrze. Obchodzą się z nim jak z jajkiem na miękko. Będą o nim pisali, że zarabia krocie. Reżyser dlatego nas tak męczy, że on nie chce przychodzić na próby. Delikatny przybłęda: mówi, że nudne. A nie łaska po pięć godzin dziennie udawać przed lustrem, że się dusisz?
— Niedługo tak będzie. Za jakiś rok znudzi się publiczności. Znajdą sobie innego. Żeby już raz to Dziecię garnizonu skończyli. Najgorzej grać z gwiazdą, gdy kaprysi.
Podsłuchał Kajtuś w czapce niewidce rozmowę w swoim pałacu:
— Dziwny chłopiec — mówi nauczyciel muzyki. — Czasem przyjemnie mieć z nim lekcję, a czasem aż trudno wytrzymać. Czasem gra prześlicznie, to znów ma palce jak z drewna.
— Nigdy nie wiadomo, co mu strzeli do głowy — żali się sekretarz. — Gdyby nie ja, już by zerwał umowę. Nie pozwoli sobie zwrócić najmniejszej uwagi. Zaraz się obraża i mówi: „No to nie”. Albo: „Co mnie to obchodzi”. Uparty, ambitny i kapryśny. Może się zmarnować, a byłaby szkoda.
— Rozpieszczony i zuchwały — mówi nauczyciel gimnastyki. — Dla niekarnych nie ma miejsca na świecie.
— Nie ma silnej woli — żali się doktór. — Niecierpliwy, chce od razu i zaraz. Kiedy go ząb bolał, byłem u czterech dentystów. Już tak się ostrożnie starali. Aleee! Wyrywa się, złości, ucieka. Chce leczyć ząb z zamkniętymi ustami. Czasem już naprawdę za wiele sobie pozwala.
— Telegrafowałem do dyrektora cyrku, żeby przyjechał się nim opiekować. Sam prowadzi samochód i pędzi jak wariat; zabić się może. Uparł się, że za tydzień obraz musi być gotowy.
No tak, Kajtuś nudzi się i buntuje. Nie chce, nie będzie się słuchał. Nie po to jest czarodziejem, żeby robić to, co mu każą. Podpisał umowę, więc niech skończą nareszcie ten film, żeby dyrektor cyrku otrzymał pieniądze, bo wydał dużo na podróż Kajtusia. Jeszcze tydzień będzie cierpliwy, a potem: — do widzenia.
Nie chce ani reżysera, ani sekretarza, ani doktora, ani nauczycieli, ani krawców i fotografów, ani redaktorów i gwiazd filmowych.
Chce być sam i wolny.
Nudzi się. Źle mu w obcym mieście wśród obcych ludzi.
Jeszcze tydzień: zaczął, więc skończy.
W butach siedmiomilowych na koncert Greya — Porwanie — Myśl — W pałacu milionera
Nareszcie. Film Dziecko garnizonu — skończony. Wieczorem odbędzie się bal dla gwiazd filmowych i redaktorów gazet. Scena, kiedy małego szpiega prowadzą na śmierć, a żołnierze płaczą — wypadła świetnie. Dyrektor wytwórni dziękuje Kajtusiowi.
— No dobrze już. Jestem głodny. Chodźmy już do domu — mówi Kajtuś.
Zajechał samochód. Reżyser pomaga Kajtusiowi wsiąść. Niepotrzebnie wcale: może przecież sam. Sekretarz siada obok Kajtusia.
Szofer rusza.
— Czy zapłacili? — pyta Kajtuś.
— Zapłacili. Wczoraj odesłałem ostatnie już dwadzieścia tysięcy dolarów, które byłeś winien dyrektorowi cyrku. Jutro podpiszesz umowę na nowy film: Guliwer u olbrzymów.
Kajtuś ziewa. Patrzy leniwie na domy i ogrody, niechętnie odpowiada na ukłony. Kłaniają mu się, znają go tu. Takie nudne: ciągle zdejmować kapelusz i jeszcze się uśmiechać.
Nie będzie jadł obiadu.
— Mówiłeś, że jesteś głodny.
— Więc co, że mówiłem? Tak mi się podobało.
Zupa żółwiowa mu nie smakuje, sarna za miękka, kompot za słodki, w kremie za dużo wanilii. Zjadł dwie porcje lodów.
— Położysz się po obiedzie — mówi doktór. — Zmęczony jesteś, a bal późno się skończy.
— Nie położę się — odpowiada Kajtuś. — Proszę przygotować mniejszy samochód.
— Znów sam chcesz prowadzić?
— Przecież umiem.
— Ale nieostrożny jesteś. Ostatnio mało nie wjechałeś na drzewo.
— Będę ostrożny.
— Pojadę z tobą.
— Nie trzeba. Chcę sam.
Wziął w kieszeń ostatnią gazetę.
— Może jednak pozwolisz, że ktoś z nas będzie ci towarzyszył?
— Nie męcz mnie, doktorze.
Sekretarz mrugnął, żeby już dać spokój.
— Ale obiecujesz, że nie będziesz się kąpał w morzu?
— Obiecuję. Nie będę się kąpał.
— Wrócisz przed wieczorem?
Kajtuś nie odpowiedział.
Wsiadł, pojechał i nie wrócił ani wieczorem, ani w nocy, ani wcale. Samochód znaleziono bez trudu na brzegu — tam gdzie Kajtuś zwykle wypoczywał po męczących próbach. Pod drzewem leżała gazeta, którą był zabrał. Jeszcze tylko laska ze srebrną rączką. Zmięta trawa: siedział na trawie i czytał gazetę. Ślady stóp w stronę szosy, a nie do morza.
Sprowadzone psy policyjne stoją w miejscu i wyją żałośnie.
Jeśli, kąpiąc się, utonął, dlaczego nie ma ubrania? Jeżeli go porwali, żeby żądać okupu, dlaczego nie ma żadnych śladów walki — nigdzie znaków, że ktoś chodził, że był jakiś inny samochód?
Tajemnica: żyje czy nie żyje?
Kajtuś żyje. W butach siedmiomilowych uciekł do New Yorku. Na koncert Greya.
Tak mu się zachciało. Usłyszeć znakomitego skrzypka.
Bo o Greyu często wspominał nauczyciel muzyki; dumny, że był jego uczniem.
— Kto raz usłyszy Greya, staje się na całe życie innym, lepszym człowiekiem. Gdyby pokochano muzykę, gdyby wszyscy mogli go usłyszeć — nie byłoby na świecie ani złych, ani nieszczęśliwych ludzi.
— Grey to nie muzyk, to czarodziej. I więcej nawet niż czarodziej.
Jakże go nie posłuchać? Właśnie teraz, gdy Kajtuś chce rozpocząć nowe, lepsze życie?
Gdy Kajtuś nie był jeszcze czarodziejem, a zwyczajnym chłopcem, niespokojnym i złośliwym, wiele razy chciał się zmienić, poprawić.
— Już nie będę. Już teraz inaczej. Od jutra. Od poniedziałku. Po świętach. Od półrocza. Już inaczej teraz.
Gdy stał się czarodziejem, też czuł, że istnieje coś więcej, jeszcze więcej i lepiej niż czary. Bo czy nie skarżą się dalej na niego? „Kapryśny — przybłęda — uparty — niekarny”.
Nie chce być ani bokserem, ani gwiazdą filmową. Chce być jak Grey: więcej niż czarodziej. Albo wróżem.
Bo jeśli Zosia naprawdę jest wróżką?
I tak się dziwnie akurat złożyło.
Kiedy usiadł nad morzem, pełen niespokojnych myśli, kiedy rzucił okiem na pierwszą stronicę gazety, zobaczył dwie wiadomości.
Pierwsza:
„Dawno oczekiwany film: Dziecko garnizonu został już ukończony”.
Druga dużymi literami wiadomość:
„Dziś odbędzie się koncert Greya na rzecz bezrobotnych w New Yorku”.
Kajtuś spojrzał na zegarek. W chwilę postanowił. Zdąży. Ale nie samochodem ani samolotem.
Uda się czy nie uda?
„Żądam i rozkazuję”.
Cóż zresztą nadzwyczajnego? Chce tylko posłuchać muzyki, pięknej gry na skrzypcach. Nic więcej.
„Chcę, żądam i rozkazuję. Niech mnie buty siedmiomilowe zaniosą do New Yorku”.
Poczekał. Odetchnął. Spojrzał ostro na nogi. Powtórzył.
Czapkę niewidkę nacisnął mocno na czoło i niesie go wicher — nie wicher, burza — nie burza, ponad polami, lasami, górami.
Piękna szalona podróż podniebna.
Mija pierwsza i druga godzina podróży, w domu już się niecierpliwią,
Uwagi (0)