Darmowe ebooki » Powieść » Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 26
Idź do strony:
warsztacie pracował cały tydzień, ale więcej zepsuł, niż zrobił. Wszystko gotowe, już dopasowane; nie skaleczył się ani razu.

W pokoju bibliotecznym za dużo tych książek, że nie wiadomo, co wziąć, co czytać: wszystko wydaje się za mało ciekawe.

Nieciekawi i chłopcy, i dziewczynki — goście, których zapraszał milioner do wspólnej z Kajtusiem zabawy.

Chłopcy udają niby zuchów, a wolą się bawić lalkami niż w wojnę; o bandytach słuchać nawet nie chcą — tacy nastraszeni.

— Co ci jeszcze kupić, kogo jeszcze zaprosić? — pyta się milioner.

— Nikogo nie chcę. Tu wszystko jest; nie kupuj, nie przynoś, nie chcę, dosyć.

Czuje się Kajtuś jak ptak pochwycony w sidła, jak jaskółka przed odlotem w dalekie kraje.

Bo postanowił wrócić do Warszawy.

Już tam pewnie zapomnieli, już go nie szukają. Zatopili wysepkę na Wiśle, pewni, że rozstrzelali Kajtusia.

— Dlaczego nie grasz na skrzypcach?

— Po co?

— Dlaczego nie czytasz?

— Od czytania oczy się psują.

— Dlaczego się nie bawisz?

— Owszem. Później. Jutro.

Wróci Kajtuś do Warszawy, przepędzi sobowtóra, który jego miejsce zajął i pęta się tam bez potrzeby.

Jeśli nawet siłę czarodziejską utracił, wróci zwyczajnie. Zresztą udają mu się dawne, drobne czary, coś się tylko zepsuło.

Trzeba albo odpocząć, albo zacząć od samego początku.

„Chcę mieć pod poduszką torebkę z czekoladkami”.

Raz jest, raz nie.

„Chcę mieć w kieszeni złotówkę”.

Jest. Ucieszył się.

Ucałował mały, srebrny krążek.

Na ulicy.

„Chcę, by panu teczka wypadła spod pachy... Żeby ta pani kichnęła... Żeby pies szczeknął na dziewczynkę”.

Udaje się albo nie — tak właśnie, jak było z początku.

Trzeba jeszcze zaczekać...

 

Doczekał się.

Milioner wyjechał, bo w dalekiej kopalni robotnicy zagrozili strajkiem.

Kajtusiowi udało się wyjść samemu z parku. Szybko zmieszał się z tłumem ludzi. Wsiadł w tramwaj. A gdy przekonał się, że nikt go nie pilnuje, zmienił twarz i ubranie i podążył do portu.

Na wielkiej białej tablicy wypisane są dnie i godziny, kiedy wyruszają okręty. Kajtuś czyta. Zaczepił go młody pan:

— Te, chłopak. Czego tu szukasz?

— Szukam roboty.

— Daj dolara, to cię zaprowadzę, gdzie trzeba.

Kajtuś wręczył mu pięć dolarów; nie otrzymał reszty.

— No chodźcie, urwisy.

Teraz dopiero zauważył Kajtuś, że było chłopców z dziesięciu; zaprowadził ich pan do biura; brudnego baraku drewnianego.

— Zaczekajcie tu, obdartusy.

Wołają ich po kolei do pokoju, na egzamin.

— Jak się nazywasz, ile masz lat, gdzie mieszkasz, czy chodziłeś do szkoły?

— What is your name?121 — Wie alt bist du?122 — Ou demeures tu?123 — Andato a scuola?124 — pyta się pan z fajką w zębach.

Kajtuś odpowiada po angielsku, po niemiecku, po włosku. Kłamie w czterech językach. To nic: zapisują do książki biurowej.

— Pokaż ręce. Pokaż zęby. Hm, hm! Przeczytaj to — to.

Na brudnej, zatłuszczonej kartce dwa zdania: „Nie kraść. Słuchać się”.

— Zrozumiałeś?

— Tak.

Młody szepnął coś do ucha panu z fajką. Ten wziął w lewą rękę kij i uderzając Kajtusia wskazującym palcem po nosie, groźnie w czterech językach powtórzył:

— Be obedient! — Gehorsam sein! — Sois obeissant! Sii ubbidiente!125 — Zrozumiałeś?

— Tak.

— Podpisz imię i nazwisko. Tylko nie pomyl się. Musisz napisać to samo, co w twojej fałszowanej metryce.

— Papiery moje nie są wcale fałszowane.

— Milczeć! Dobry jesteś kwiatek.

Tak dostał się Kajtuś na okręt.

Na ten sam, którym przyjechał do Ameryki, ale teraz nie jako gwiazda filmowa, nie w towarzystwie sekretarza, lekarza, nauczyciela, nie jako pasażer pierwszej klasy; nie pieszczoch i kapryśny panicz, ulubieniec pięknych pań i eleganckich panów wraca do domu.

 

Niechętnie przyjęli go chłopcy-koledzy.

— Masz jakie rzeczy?

— Nie mam. Nie zdążyłem zabrać.

— Ile łapówki dałeś?

— Żadnej łapówki nie dałem — mówi Kajtuś.

— Głupiemu gadaj, ale nie nam. Bez ciebie by się tu obyło. Cztery języki zna, a buty dziurawe. Rączki jak u panienki, a we łbie pewnie wszy.

Kajuta ciasna, ciemna. Kajtuś usiadł na skrzynce, bo krzesła nie było.

— Kto ci się pozwolił rozsiadać na moim kuferku? Stój i czekaj, dopóki miejsca nie znajdziemy. Gdzie on będzie spał? W naszej kajucie i tak duszno; wy go weźcie do siebie.

— A nas też jest pięciu.

— Takiś mądry?

— No. Przyjęli go na miejsce Michała, to i spać będzie tam, gdzie spał Michał. Ty właśnie jesteś za cwany.

— Stul pysk. Dwa miesiące służy, a jaki ma rezon126. Popływaj rok jak ja, będziesz miał prawo gadać. Ja tu rządzę.

— Świat się dziwi! Rok pływa. Jaki wielki weteran. Mój ojciec dwadzieścia lat jest marynarzem — jeszcze za nieboszczyka kapitana, na „Posejdonie”. Ma dwa medale za ratowanie tonących.

Już mieli się wziąć za czuby, gdy do pokoju wszedł „rudy”, starszy lokaj z kredensu. Jemu powierzona była opieka nad chłopcami.

I on źle przyjął Kajtusia. Trochę pijany przed podróżą, zły, że ktoś bez niego wkręcił na okręt chłopaka.

— Gdzie ten nowy? Równiej stój, pokrako. Laluś! Zaraz pewnie dostanie morskiej choroby.

— No właśnie. Nieporządku narobi w kajucie. Niech w sionce śpi.

— Milczeć! Tam będzie spał, gdzie ja każę. Pokaż zęby, czy myte? Pokaż ręce. No, no. Stań przy drzwiach. Nogi razem. Ukłoń się.

Kajtuś się ukłonił.

— Jeszcze raz. Kto cię tak nauczył? Równemu się kłaniasz? Łeb w dół, gęby nie podnosić. Niżej, jeszcze niżej.

Chwycił Kajtusia za ramię i gniecie, i trzęsie, i pcha.

— Podaj szklankę wody. Żywo ruszaj się. Nie tak. Nie z tej strony. Uśmiechnij się, karawaniarzu127. Źle. Jeszcze raz. Masz zapałki. Weź pudełko do kieszeni.

Rudy usiadł, włożył do ust papierosa, zawołał:

— Chłopiec, ognia!

Kajtuś stoi.

— Ognia, rozumiesz, durniu? Podaj zapaloną zapałkę.

A Kajtusiowi ręce drżą. Chłopcy się śmieją. Zapałki sypią się na ziemię.

Kajtuś zbiera zapałki, a z oczu płyną łzy.

— No dosyć, kaleko. Na oczy mi się nie pokazuj, dopóki cię nie wytresują.

Zaczęli Kajtusia tresować. Dali zielony fraczek ze złotymi guzikami. Zaczęła się służba.

Próbują, czy Kajtuś posłuszny, czy pracowity, czy nie ma długiego języka, czy nie będzie donosił.

— Te, karawaniarz! Zastąp w kuchni, bo mnie głowa boli.

— Te, idź do czytelni gazet, a ja będę w klubie.

— Dobrze — zgadza się Kajtuś.

W kajucie klubowej pasażerowie w karty grają: tam o napiwek łatwiej i weselej i można znaleźć pieniądz na podłodze, i nawet bardzo ostrożnie, przy podawaniu, strącić palcem ze stołu na podłogę papierek.

Nie wolno powiedzieć, że go prosili o zmianę.

— Dlaczego ty jesteś w czytelni?

— Omyliłem się. Nie dosłyszałem rozkazu.

— Dyżur karny, całą noc przy ustępie.

Dobry kolega! Dziwny jakiś: smutny, na wszystko się zgadza. Ani zażartuje, ani się pośmieje. Nie wiedzą chłopcy, jaki Kajtuś dawniej był wesoły: aż nawet zanadto!

Jak oni zwąchają od razu, gdy Kajtuś dostanie napiwek. Zaraz:

— Zagrasz w karty?

— Dobrze.

Wie, że mają karty znaczone. Prędko przegrywa dolara i idzie spać do sionki. Wie, że trzy razy uderzą go drzwiami, gdy nocni wracać będą do kajuty pikolów128.

Wszystko jedno: niedługo.

Byle okręt zawinął do portu.

 

Wyszedł Kajtuś po służbie na pokład, patrzy na morze i myśli:

„Biedny Michał. Leży teraz w szpitalu, może już nie żyje. Już wtedy był chory”.

Kajtuś zastępuje właśnie miejsce Michała. Pamięta bladego chłopca, który tak się smutnie uśmiechał. Bo Kajtuś zna ich wszystkich, tych swoich kolegów, z którymi doktór wtedy nie pozwalał się bawić. Dał im wszystkim po dziesięć dolarów, gdy stali pochyleni w niskim ukłonie — gdy Kajtuś „król wód” i zwycięzca Murzyna — gdy gwiazdą filmową wysiadał129 z okrętu.

Raz Michał miał dyżur w pływalni. Podawał właśnie ręcznik Kajtusiowi — gdy się zakasłał130. Taki się zrobił czerwony, widać było, że całą siłą pragnie zatrzymać kaszel. Zaraz nauczyciel gimnastyki wyrwał Michałowi ręcznik i potem już tylko raz widział go Kajtuś, gdy rękę wyciągnął po napiwek i cicho szepnął:

— Dziękuję.

Patrzy Kajtuś na morze i myśli:

„Czy ci chłopcy są źli, czy dobrzy, czy naprawdę źli, czy tylko zepsuci?”.

Dziś słyszał taką ich kłótnię:

— Poczekaj, złodzieju. Jak mi nie oddasz tych dwudziestu centów, powiem rudemu, skąd masz ten ołówek. Myślisz, że nie widziałem? Nie bój się; ja po ciemku także dobrze widzę. W sali kinowej ten szczeniak filmowy zapisał coś i położył na stole. A ty podałeś lemoniadę i zgoliłeś.

— Dobrze, powiedz, a ja powiem o twojej butelce wina z kredensu. Ja ołówek darowałem rudemu, a wino ty sam wychlałeś.

Dopiero zrozumiał Kajtuś, dlaczego nie mógł wtedy znaleźć ołówka w srebrnej oprawie. I dziwi się, że można kraść i uśmiechać się mile, kłaniać się do pasa i nazywać: szczeniak.

I tam, i tu, i wtedy, i teraz. Dlaczego wreszcie są biedni i bogaci, dlaczego się tak nie lubią?

Przecież słońce dla wszystkich jednakowo świeci.

Patrzy Kajtuś na morze i na niebo, i zachodzące słońce. Słucha, jak śpiewa po włosku pasażer pierwszej klasy, ten dyplomata włoski, dla którego mu kazał rudy być szczególnie grzecznym.

— Umiesz „parlare italiano”131, więc gadaj. I sam zarobisz, i okrętowi reklamę przyczynisz.

Ale Włoch tylko z daleka uważnie się Kajtusiowi przygląda, ani razu go nie zaczepił.

Za to drugi pasażer często zagadywał i uśmiechał się do Kajtusia.

Chłopcy nazywali go dziadem, bo był niedbale ubrany, albo „ślepy”, bo nosił ciemne okulary.

I teraz też w okularach.

— Aa, pikolo, nie śpisz?

— Nie śpię, jaśnie panie.

— I patrzysz na morze?

— Patrzę, jaśnie panie.

— I tak sobie myślisz?

— Myślę, jaśnie panie.

— I pewnie ci smutno, tęsknisz? Napij się odrobinę, kochanie.

Kajtuś wyciąga rękę, ale czuje ten sam zapach wina: wtedy na cmentarzu i wtedy w cyrku w Paryżu.

— No pij, będziesz dobrze spał.

Kajtuś nagłym ruchem wytrąca kieliszek z ręki — i:

— Zgiń, maro przeklęta.

Dziad chwycił za poręcz, jęknął przeciągle, jakby zawył, i znikł nagle, jak nagle był się zjawił.

Kajtuś rozejrzał się niespokojnie, ale na pokładzie nie było nikogo. Z dala Włoch, odwrócony tyłem — śpiewał dalej: nie widział.

Wrócił Kajtuś do kajuty.

 

— Dziś z nami możesz spać. Przekonaliśmy się, że jesteś dobry kolega. A w sionce niewygodnie; budzą cię.

— Dziękuję.

Tu nikt nie budzi Kajtusia, ale i tak nie śpi.

Więc zna już swego wroga. Znów chciał go spoić i może utopić albo nowe wywołać brewerie132. Nie, nie będę wariował. Nie na to zostałem czarodziejem. To pierwszy lepszy błazen szkolny potrafi i nawet bez wina ze srebrnego kubka. Pewnie będzie się mścił. Nie szkodzi. Przekonałem się teraz, że jestem silniejszy od niego. Co będzie jutro, gdy zobaczą, że nie ma dziada? Czy przyznać się, że go widział ostatni i że z nim rozmawiał?

Ale stary w ciemnych szkłach przyszedł na śniadanie. Jakby nigdy nic, jakby nie on wcale.

— Dlaczego chcesz mnie zgubić? — groźnie zagadnął go Kajtuś.

— Zdawało ci się, kochanie. Nic nie wiem, nie pamiętam.

Uśmiecha się, ale nie oszuka Kajtusia.

— Pilnuj się. Nie wchodź mi w drogę, bo pożałujesz — szepce Kajtuś.

 

Ostatniego na okręcie wieczora radio obwieściło, że najnowszy przebój, arcydzieło tajemniczej gwiazdy — Dziecko garnizonu — jest już w Europie i wyświetlony będzie we wszystkich kinach miast.

„Jeśli został porwany, odnajdziemy go — głosił komunikat — by wziął udział w nowym obrazie. Jeśli pochłonęło go morze, Dziecko garnizonu będzie jedynym, ale tym cenniejszym pomnikiem jego gry”.

— Te, karawaniarz. Zafundujemy ci kino, żebyś źle o nas nie myślał. Wiemy, że ty nie masz forsy, bo wszystko w karty przegrałeś.

Uśmiechnął się Kajtuś. Pożegnał się i poszedł.

Zmienił twarz i ubranie.

Pociąg odchodzi za cztery godziny. Więc co robić? Poszedł do kina.

Myślał, że może przyjemnie mu będzie widzieć na obrazie siebie. Ani trochę. Naiwny był w swych marzeniach o sławie. Kwiaty więdną, oklaski cichną, światła gasną. Wraca człowiek do domu zmęczony, smutny i jeszcze bardziej samotny. Jedno w sławie jest piękne: że bawi ludzi i wzrusza, że pociąga, porywa, że przynosi ludziom pożytek. Ale to jest dobro, które może być ciche i bliskie, dla swoich i tych, z którymi się sam człowiek, a nie obraz jego czy nazwisko spotyka.

W scenach zbiorowych poznaje Kajtuś zbiedzonych, poniewieranych aktorów okrutnego miasta. I nie obrazy ekranu ogląda Kajtuś, ale swoje wspomnienia.

Dosyć.

Spojrzał na zegar, nie czekał do końca. Chodzi po bogatych ulicach, a potem po biednych.

— Wszędzie tak samo. Już lepiej na dworcu.

Kupił gazetę i szuka wiadomości z Warszawy; już jutro ją zobaczy.

Serce mocniej zabiło, gdy pociąg ruszył.

Może po drodze wstąpić do Zacisza?

Pewnie, że przyjmą go radośnie.

Do domu — do swoich — do siebie!

 

Jeden tylko w przedziale siedzi pan z długą czarną brodą. Miejsca dosyć: można się wyciągnąć na ławce po wielu nocach spędzonych w niewygodnej sionce okrętu.

— Spać, spać.

Wyjął z walizki gumową poduszkę, nadmuchał, nakręcił, żeby powietrze nie wyszło — położył pod głowę.

Wagon kołysze się, koła uderzają o połączenia szyn. Przyjemna melodia, kołysanka podróży.

Nagle rozległ się ogłuszający trzask. Wagon skoczył w górę, zatrzymał, pochylił się

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz