Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Światła zgasły. Rozległy się krzyki i jęki w ciemności.
Kajtuś rzucony ze swej ławki.
„Żyję, jestem zdrów i cały”.
Jak się wydostać? Część wagonu, gdzie były drzwi, połamana.
Kajtuś wspina się ku oknu, które teraz jest jakby w suficie.
Jęki i wołania o pomoc coraz głośniejsze. Aż stało się to najgorsze: pożar.
Byłby spłonął żywcem, ale wagon oderwał się i spadł z nasypu, w ścianie utworzył się wyłom.
Już ma Kajtuś opuścić nieszczęśliwy pociąg, gdy nagle usłyszał błaganie:
— Antoś, ratuj!
Kto go tu zna, kto wołał po imieniu?
— Ratuj! Powiem ci wszystko.
Jego towarzysz jęczy, zgnieciony przez dwie deski wagonu.
Światło pożaru pada na twarz śmiertelnie bladą. Kajtuś przygląda się zdumiony: broda się odkleiła; ranny to Włoch z okrętu.
— Pomóż, przecież ci łatwo, bo jesteś czarodziejem.
Ach, prawda.
Po chwili nieznajomy leżał z dala od płonącego pociągu na trawie.
— Dziękuję ci. Słuchaj. Jestem detektyw Filips. Należy ci się nagroda. Wiem wszystko. Wysłałem do Warszawy depeszę, żeby cię aresztować na stacji. Chciałem się porozumieć z tobą, ale on przeszkodził. Ten „ślepy” z okrętu; widziałem wszystko w lustrze; zawsze mam je przy sobie. Strzeż się go: jedzie tym samym pociągiem. Śledziłem cię krok w krok. Wyspę sam zatopiłeś, a nie kule armatnie. Kasjer mówił, że chłopiec chciał kupić bilet do Paryża. Gdzieś w drodze musiałeś się zatrzymać. Walki z bokserem nie widziałem, a potem — popis pływacki i w Hollywood. W czapce niewidce rozdawałeś bezrobotnym złote monety... oni je gubili. Jedną ręką wyciągnąłeś z błota samochód. Znikłeś mi. Koncert Greya... Pilnowali cię detektywi i ja... Tamtym uciekłeś... Ja z tobą na okręcie... Twój pomocnik... On wszystko złe... On... Jedzie... Wróg... Wykoleił... Boli. Nie ja... Nie gniewaj się... — Piękna śmierć... Nawet czarodzieja... Tak... Raport... Ty... Raport... Filips nie żyje.
Kajtuś odkleił do reszty zwisającą brodę przyklejoną i zaniknął Filipsowi oczy. Ręce skrzyżował mu na piersiach.
Kajtuś dwa razy aresztowany — Trzy razy uniknął śmierci — Ulepszona czapka niewidka — Wichrem porwany
Sławny detektyw Filips zginął w katastrofie kolejowej.
— To źle, to bardzo źle. To smutne, to bardzo smutne — powiedział naczelnik policji kryminalnej. — Straciliśmy najzdolniejszego pracownika. Nikt nam go nie zastąpi.
— To dobrze, to bardzo dobrze. To wesołe, to bardzo wesołe — mówili międzynarodowi złodzieje, oszuści i włamywacze. — Nikt jego nie zastąpi.
Filips przez lat dwadzieścia niezmordowanie ścigał i tropił przestępców. Brał sprawy najtrudniejsze. Pracował sam. Pociągiem i samolotem, jachtem i motocyklem, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu — zawsze w podróży. Często całymi tygodniami nie wiedział nikt, gdzie się podziewa. Dopiero kiedy poznał całą bandę i herszta — dawał znać o sobie.
Gdy sprawa była trudna, a zazdrośni koledzy mówili:
— Filips nie pokazuje się, bo się wstydzi. Tym razem mu się nie uda.
Nagle przychodziła depesza.
Zamawiam pięć metrów płótna i dziesięć metrów sukna pod adresem takim i takim.
Znaczyło to, że ma być pięciu policjantów i dziesięciu agentów tajnych.
Podczas aresztu133 stał zawsze z daleka, przebrany za damę w sukni. Stał z rewolwerem gotowym do strzału. Ale nie strzelał.
Mówił zawsze:
— Wasze zadanie to prędko i mocno pochwycić, kogo należy, moje zadanie: pilnować, żeby kto z gapiów nie dostał kulą.
Gapie — to ci przechodnie ciekawi, którzy zbierają się tłumnie, gdy jest awantura; oni najwięcej przeszkadzają.
— Jak złapać wilka, gdy w lesie drzewa go zasłaniają?
Dumny był, że nikt nigdy nie był ranny podczas aresztowania.
— Zdrowa policja powinna wyławiać zdrowych złoczyńców spośród zdrowych gapiów. Aresztuję ludzi, a nie siekane kotlety.
Nie podobało się kolegom, że za długo zwleka. Już wie, już zna bandytę, chodzi za nim krok w krok, a nie pozwala wsadzić do więzienia.
— Ich pośpiech pomaga nam pochwycić, a nasza poważna robota przeszkadza im się ukryć. Śpieszyć się, to złapać mniej winnego, a zostawić na wolności tego, kto winien najbardziej. Trzeba wrzód rozciąć szeroko, żeby się cała ropa wylała.
Kiedy policja szukała dwóch bandytów w Berlinie, Filips przyłapał nie dwóch, a dziewięciu, i nie w Berlinie, ale w Wiedniu. I tak zawsze; więcej, niż sądzili, i nie tam, gdzie myśleli.
Niebezpieczny był „modniś z walizką”. Był to herszt oszustów; nosił zawsze małą walizkę z bombą o wielkiej sile wybuchowej.
— Drogo sprzedam wolność — odgrażał się.
Dwa miesiące chodził i jeździł za nim Filips. Wreszcie z jednym tylko mundurowym policjantem, w teatrze, podczas przedstawienia.
— O, temu proszę nałożyć kajdanki.
— Mnie kajdanki? — i modniś pokazał walizkę.
— Nie szkodzi. Zamieniłem walizkę. Pana bomba jest u mnie, a moja bomba nikomu szkody nie przyniesie.
— Kłamiesz pan.
— Możesz pan sprawdzić. Nie jestem oszustem. Włożyłem tam nawet kartkę wizytową.
Modniś zbladł.
— Proszę nie rozmawiać, bo to przeszkadza — rozgniewał się sąsiad Filipsa.
— Przepraszam bardzo — skromnie odpowiedział Filips.
I już siedzą cicho do końca przedstawienia. Modniś w kajdankach też wysłuchał do końca, tylko już klaskać nie mógł.
Filips wysłał do Warszawy depeszę tej treści:
Wtorek. Sprzedać źrebaka. Sto metrów atłasu134, sto pluszu i sto jedwabiu.
Znaczyło to:
— Aresztować młodego chłopca. Na dworcu ma oczekiwać stu policjantów, stu towarzyszyć ma w drodze do więzienia i stu pilnować w więzieniu.
— Chyba jakaś omyłka.
— Poczekajmy na drugą depeszę.
Myśleli, że otrzymają dokładne wskazówki, bo Filips zawsze kilka depesz wysyłał: jeżeli jedną ktoś zdradzi, też mu niewiele pomoże.
Ale nie. Już jest wtorek. Ludzie się dziwią, że tyle policji na dworcu. Pociąg nadchodzi. Czekają, szukają między pasażerami, którzy wysiadają z wagonów.
Filipsa nie ma, a z wagonu pierwszej klasy z bandażem na czole wysiada Kajtuś.
— Stój. Kto cię zranił?
— Nikt. Podrapałem się. Pociąg się wykoleił.
— A gdzie są ojciec i matka?
— Ten pociąg nie miał ojca ani matki.
— Nie udawaj głupca. Z kim jechałeś?
— Z panem Filipsem. Ledwo mi się zdążył przedstawić.
— Dlaczego?
— Bo kitę odwalił135.
— Założyć chłopakowi kajdanki.
— Bardzo mi przyjemnie.
Starszy konwoju136 jest wściekły.
— Co to wszystko znaczy? Prawda, że źrebak cwany i zuchwały; ale po co stu ludzi dla jednego malca?
Odesłał ludzi do koszar i sam wsiadł z Kajtusiem do więziennej karetki137.
Ruszyli.
— Usiądź, czego stoisz?
— Muszę patrzeć przez kratkę, żeby mnie za daleko nie zawieźli — mówi Kajtuś.
— A ty gdzie chcesz?
— Nie do ula138: do domu. Zanadto pan ciekawy.
Kajtuś niby żartuje, ale jest niespokojny i rozdrażniony.
— Takie przywitanie, jakie było pożegnanie z miastem rodzinnym.
Uśmiechnął się boleśnie.
— No dosyć.
Westchnął głęboko, spojrzał na swoje ręce, na ręce dozorcy. Zmarszczył brwi. Wydał rozkaz.
— Czego się na mnie gapisz?
— Zaraz się pan dowie.
Westchnął. Powtórzył żądanie.
— Przyjemnej drogi panu naczelnikowi — mówi Kajtuś uprzejmie i otwiera drzwi więziennej karetki.
Starszy konwoju z kajdankami na rękach i kneblem w ustach jedzie kłusem do więzienia, a źrebak wysiada.
Zrozumiał teraz zarozumialec, że Filips miał słuszność.
A Kajtuś rozgląda się ciekawie po mieście.
Nic się tu nie zmieniło. Te same sklepy i kina; tak samo ogłoszenia na słupach; tacy sami przechodnie.
Nic się nie zmieniło, tylko Kajtuś już inny.
Przechodzi obok swojej szkoły. Przystanął przed bramą i słucha, jak brzęczą głosy.
Ubrał czapkę niewidkę na głowę i wchodzi na podwórko.
Poznaje kolegów, urośli. Ot, dzieciarnia, co oni wiedzą? Bawią się, gonią, popychają — śmieją się bez troski.
— Nieprawda! Mają swoje dziecinne smutki i obawy, i obowiązki.
Skrzywił się Kajtuś, zobaczył sobowtóra, jak gra w klasy. Jakim życiem żyje ta dziwna mara wywołana przez niego. Czemu drażni go i niepokoi? Przecież sam tak chciał.
— Pójdę. Nie mam tu co robić.
Otworzył furtkę szkolnego podwórka.
— Hej, kto tam wychodzi? — zawołał woźny.
Wyszedł niewidzialny Kajtuś, a woźny za nim.
A przez ulicę właśnie przechodzi chłopak.
— Czego się tu kręcisz? Dlaczego bramę otwierasz?
— Co? Ja bramę? Czego pan chce ode mnie?
— Wiesz, łobuzie, czego chcę.
— Nie wiem.
— Nie odgaduj, bo oberwiesz. Marsz stąd!
— Właśnie idę.
Widzi Kajtuś rumieniec gniewu i iskry buntu w oczach chłopaka. Pamięta, ile razy niesprawiedliwie jego posądzali.
Co robić, żeby człowiek ufał człowiekowi? Niesłuszne podejrzenia budzą mściwość, a nieufność zabija prawdę w człowieku.
Gdyby można było wszystko wszystkim mówić!
Aż się łzy zakręciły w oczach.
Szybko przeskoczył mur, wrócił na podwórko szkolne. Akurat dzwonek. W zamieszaniu łatwo mu było zatrzymać i zniszczyć sobowtóra. Wrócił do dawnej postaci. Precz odrzucił czapkę niewidkę.
— Ja — to znów ja. Jestem znów dawny Antoś.
Gwizdnął i biegnie do swojej klasy. Gładzi ręką ławkę jak wiernego konia. Wstaje, gdy wszedł nauczyciel. Wyjął z teczki książkę i zeszyt. Słucha uważnie. Jakby zapomniał zupełnie o tym, co było. Niezbyt ciekawa godzina rachunków upłynęła szybko.
Koniec dnia szkolnego. Biegnie do szatni, w korytarzu spotyka panią.
— Antoś, dlaczego czoło masz skaleczone?
— Nic. Głupstwo.
Już na ulicy i na schodach, i już widzi mamę. Rzucił się matce na szyję i mocno przycisnął.
— Mamo — nic więcej powiedzieć nie może.
— A tobie co się stało? Co to? Dlaczego głowę masz skaleczoną?
— To nic. Głupstwo.
Ale mama żąda odpowiedzi.
— Ach, mówię przecież. Skaleczyłem się. Uderzyłem.
— Powiedz, Antoś, prawdę.
— No, pociąg się wykoleił. Nie czytała mama w gazecie?
— Jaki pociąg? Co ty wygadujesz?
— Nie warto o tym mówić. O której ojciec wróci? Znów będziemy razem. Tak przykro, gdy was nie widzę.
— Myślałby kto... Któż cię goni, że w domu chwili nie usiedzisz?
— Co słychać nowego?
— Tyle się tylko zmieniło, że rano gotowałam kawę, a teraz zupę.
Bo mama ani wie, że rano wyszedł do szkoły sobowtór, a teraz wrócił do domu Kajtuś prawdziwy.
— A ty byś, mamo, nie chciała odbywać dalekich podróży okrętem?
— Kto by ci cerował pończochy, gdybym podróżowała? Patrz, jaką wywierciłeś dziurę.
— To nie ja wcale.
— Wiem, że nie ty, tylko twoje nogi. Oj, chłopcze, kiedy się uspokoisz?
— Od dziś... od zaraz.
— Powiedziałabym, że to chyba czary.
Mama ceruje, coś na kominie przestawi, zamiesza: a Kajtuś siedzi na niskim stołku i tak mu dziwnie i dobrze, jak dawno nie było.
— Tak, Antosiu. Ty wychodzisz do szkoły albo z kolegami, a ojciec do pracy; a ja sama ze swymi myślami. Od śmierci babci ani z kim porozmawiać, ani się poradzić, ani użalić. Ciągle w niepokoju o was.
Kajtuś przycisnął do ust rękę matki.
— Powiedz, kto cię tak podrapał?
— Ty powiedz lepiej, co było, jak byłaś mała, opowiedz o ojcu i o babci, o mnie i o Helence.
— Helenka spokojniejsza była od ciebie. Może, bo dziewczynka, a może — bo mała. Choć ty zawsze urwis byłeś, już w kołysce samego nie można było zostawić: rozkopie się i chce wstać, a od świtu gada.
Mama mówi, czas szybko upływa. Wrócił ojciec.
— Oto masz swego gagatka. Patrz, cały podrapany, katastrofa kolejowa go spotkała. Czyta głupie kuriery139, a potem myśli o tym i bajdurzy. Oj, dałeś mi syna.
— Ty mi dałaś nicponia. Pokaż no się, Antek. Wiesz, stary dostał obstalunek140. A już źle było, nie chciałem ci tylko mówić. Teraz znów będzie robota na parę miesięcy. Ale wiesz, Antoś, dziwne te twoje rany: wyglądają jak nie dzisiejsze, a jakieś stare.
— No właśnie. Onegdaj141 była katastrofa.
— Och, chłopcze, muszę ja ciebie ukarać.
— Jak ojciec straci cierpliwość?
— Ano stracę... stracę.
— Jemu się — mówi mama — żarty w głowie trzymają, a ja aż drżę, jak narwaniec z domu wychodzi.
Jedzą. Rozmawiają o obstalunku, o pracy. A Kajtuś myśli:
„Powiedziałem prawdę. Sami winni, że nie uwierzyli. Ale teraz będzie inaczej. Nie będzie się ojciec martwił, że straci robotę, i mama nie będzie się bała. Teraz życie spokojne — i dobre serce. Od jutra. Nie, od dziś”.
Pomógł mamie zmywać i zasiadł do lekcji. Nie wie, biedak, co jeszcze go czeka.
Umarł znany pisarz. Będzie uroczysty pogrzeb z muzyką.
Duże miasta lubią ładne pogrzeby. Bo jeżeli pogoda, czemu nie iść popatrzeć, nie spotkać się ze znajomym, nie porozmawiać? Nad grobem są różne mowy; czemu nie posłuchać?
Wybierają się wszyscy na pogrzeb, wybrał się i Kajtuś. Ale że mały, więc rady dać nie może.
Na takie tłumne pogrzeby idą chętnie także złodzieje, bo w tłoku łatwiej dostać się do kieszeni z sakiewką albo z zegarkiem. Wie o tym policja i posyła tajnych agentów.
Kajtuś o tym nie wiedział; więc kiedy go ze wszystkich stron ścisnęli, włożył czapkę niewidkę i na niewidzianego łokciami i kolanami drogę sobie toruje.
I był już nawet blisko karawanu. Bo łatwiej tak. Nadepnie komu na nogę albo pięścią w bok poczęstuje; ten się odwrócić nawet nie może; zaraz kłótnia, że to niegrzecznie i ordynarnie; a tymczasem Kajtuś już dalej i dalej robi zamieszanie i w zamieszaniu korzysta.
Zwyczajni gapie nie zwrócili uwagi, ale agent
Uwagi (0)