Darmowe ebooki » Powieść » Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 26
Idź do strony:
w bok, raz jeszcze posunął się gwałtownie. Przewrócił się.

Światła zgasły. Rozległy się krzyki i jęki w ciemności.

Kajtuś rzucony ze swej ławki.

„Żyję, jestem zdrów i cały”.

Jak się wydostać? Część wagonu, gdzie były drzwi, połamana.

Kajtuś wspina się ku oknu, które teraz jest jakby w suficie.

Jęki i wołania o pomoc coraz głośniejsze. Aż stało się to najgorsze: pożar.

Byłby spłonął żywcem, ale wagon oderwał się i spadł z nasypu, w ścianie utworzył się wyłom.

Już ma Kajtuś opuścić nieszczęśliwy pociąg, gdy nagle usłyszał błaganie:

— Antoś, ratuj!

Kto go tu zna, kto wołał po imieniu?

— Ratuj! Powiem ci wszystko.

Jego towarzysz jęczy, zgnieciony przez dwie deski wagonu.

Światło pożaru pada na twarz śmiertelnie bladą. Kajtuś przygląda się zdumiony: broda się odkleiła; ranny to Włoch z okrętu.

— Pomóż, przecież ci łatwo, bo jesteś czarodziejem.

Ach, prawda.

Po chwili nieznajomy leżał z dala od płonącego pociągu na trawie.

— Dziękuję ci. Słuchaj. Jestem detektyw Filips. Należy ci się nagroda. Wiem wszystko. Wysłałem do Warszawy depeszę, żeby cię aresztować na stacji. Chciałem się porozumieć z tobą, ale on przeszkodził. Ten „ślepy” z okrętu; widziałem wszystko w lustrze; zawsze mam je przy sobie. Strzeż się go: jedzie tym samym pociągiem. Śledziłem cię krok w krok. Wyspę sam zatopiłeś, a nie kule armatnie. Kasjer mówił, że chłopiec chciał kupić bilet do Paryża. Gdzieś w drodze musiałeś się zatrzymać. Walki z bokserem nie widziałem, a potem — popis pływacki i w Hollywood. W czapce niewidce rozdawałeś bezrobotnym złote monety... oni je gubili. Jedną ręką wyciągnąłeś z błota samochód. Znikłeś mi. Koncert Greya... Pilnowali cię detektywi i ja... Tamtym uciekłeś... Ja z tobą na okręcie... Twój pomocnik... On wszystko złe... On... Jedzie... Wróg... Wykoleił... Boli. Nie ja... Nie gniewaj się... — Piękna śmierć... Nawet czarodzieja... Tak... Raport... Ty... Raport... Filips nie żyje.

Kajtuś odkleił do reszty zwisającą brodę przyklejoną i zaniknął Filipsowi oczy. Ręce skrzyżował mu na piersiach.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Rozdział siedemnasty

Kajtuś dwa razy aresztowany — Trzy razy uniknął śmierci — Ulepszona czapka niewidka — Wichrem porwany

Sławny detektyw Filips zginął w katastrofie kolejowej.

— To źle, to bardzo źle. To smutne, to bardzo smutne — powiedział naczelnik policji kryminalnej. — Straciliśmy najzdolniejszego pracownika. Nikt nam go nie zastąpi.

— To dobrze, to bardzo dobrze. To wesołe, to bardzo wesołe — mówili międzynarodowi złodzieje, oszuści i włamywacze. — Nikt jego nie zastąpi.

Filips przez lat dwadzieścia niezmordowanie ścigał i tropił przestępców. Brał sprawy najtrudniejsze. Pracował sam. Pociągiem i samolotem, jachtem i motocyklem, z miasta do miasta, z hotelu do hotelu — zawsze w podróży. Często całymi tygodniami nie wiedział nikt, gdzie się podziewa. Dopiero kiedy poznał całą bandę i herszta — dawał znać o sobie.

Gdy sprawa była trudna, a zazdrośni koledzy mówili:

— Filips nie pokazuje się, bo się wstydzi. Tym razem mu się nie uda.

Nagle przychodziła depesza.

Zamawiam pięć metrów płótna i dziesięć metrów sukna pod adresem takim i takim.

Znaczyło to, że ma być pięciu policjantów i dziesięciu agentów tajnych.

Podczas aresztu133 stał zawsze z daleka, przebrany za damę w sukni. Stał z rewolwerem gotowym do strzału. Ale nie strzelał.

Mówił zawsze:

— Wasze zadanie to prędko i mocno pochwycić, kogo należy, moje zadanie: pilnować, żeby kto z gapiów nie dostał kulą.

Gapie — to ci przechodnie ciekawi, którzy zbierają się tłumnie, gdy jest awantura; oni najwięcej przeszkadzają.

— Jak złapać wilka, gdy w lesie drzewa go zasłaniają?

Dumny był, że nikt nigdy nie był ranny podczas aresztowania.

— Zdrowa policja powinna wyławiać zdrowych złoczyńców spośród zdrowych gapiów. Aresztuję ludzi, a nie siekane kotlety.

Nie podobało się kolegom, że za długo zwleka. Już wie, już zna bandytę, chodzi za nim krok w krok, a nie pozwala wsadzić do więzienia.

— Ich pośpiech pomaga nam pochwycić, a nasza poważna robota przeszkadza im się ukryć. Śpieszyć się, to złapać mniej winnego, a zostawić na wolności tego, kto winien najbardziej. Trzeba wrzód rozciąć szeroko, żeby się cała ropa wylała.

Kiedy policja szukała dwóch bandytów w Berlinie, Filips przyłapał nie dwóch, a dziewięciu, i nie w Berlinie, ale w Wiedniu. I tak zawsze; więcej, niż sądzili, i nie tam, gdzie myśleli.

 

Niebezpieczny był „modniś z walizką”. Był to herszt oszustów; nosił zawsze małą walizkę z bombą o wielkiej sile wybuchowej.

— Drogo sprzedam wolność — odgrażał się.

Dwa miesiące chodził i jeździł za nim Filips. Wreszcie z jednym tylko mundurowym policjantem, w teatrze, podczas przedstawienia.

— O, temu proszę nałożyć kajdanki.

— Mnie kajdanki? — i modniś pokazał walizkę.

— Nie szkodzi. Zamieniłem walizkę. Pana bomba jest u mnie, a moja bomba nikomu szkody nie przyniesie.

— Kłamiesz pan.

— Możesz pan sprawdzić. Nie jestem oszustem. Włożyłem tam nawet kartkę wizytową.

Modniś zbladł.

— Proszę nie rozmawiać, bo to przeszkadza — rozgniewał się sąsiad Filipsa.

— Przepraszam bardzo — skromnie odpowiedział Filips.

I już siedzą cicho do końca przedstawienia. Modniś w kajdankach też wysłuchał do końca, tylko już klaskać nie mógł.

 

Filips wysłał do Warszawy depeszę tej treści:

Wtorek. Sprzedać źrebaka. Sto metrów atłasu134, sto pluszu i sto jedwabiu.

Znaczyło to:

— Aresztować młodego chłopca. Na dworcu ma oczekiwać stu policjantów, stu towarzyszyć ma w drodze do więzienia i stu pilnować w więzieniu.

— Chyba jakaś omyłka.

— Poczekajmy na drugą depeszę.

Myśleli, że otrzymają dokładne wskazówki, bo Filips zawsze kilka depesz wysyłał: jeżeli jedną ktoś zdradzi, też mu niewiele pomoże.

Ale nie. Już jest wtorek. Ludzie się dziwią, że tyle policji na dworcu. Pociąg nadchodzi. Czekają, szukają między pasażerami, którzy wysiadają z wagonów.

Filipsa nie ma, a z wagonu pierwszej klasy z bandażem na czole wysiada Kajtuś.

— Stój. Kto cię zranił?

— Nikt. Podrapałem się. Pociąg się wykoleił.

— A gdzie są ojciec i matka?

— Ten pociąg nie miał ojca ani matki.

— Nie udawaj głupca. Z kim jechałeś?

— Z panem Filipsem. Ledwo mi się zdążył przedstawić.

— Dlaczego?

— Bo kitę odwalił135.

— Założyć chłopakowi kajdanki.

— Bardzo mi przyjemnie.

Starszy konwoju136 jest wściekły.

— Co to wszystko znaczy? Prawda, że źrebak cwany i zuchwały; ale po co stu ludzi dla jednego malca?

Odesłał ludzi do koszar i sam wsiadł z Kajtusiem do więziennej karetki137.

Ruszyli.

— Usiądź, czego stoisz?

— Muszę patrzeć przez kratkę, żeby mnie za daleko nie zawieźli — mówi Kajtuś.

— A ty gdzie chcesz?

— Nie do ula138: do domu. Zanadto pan ciekawy.

Kajtuś niby żartuje, ale jest niespokojny i rozdrażniony.

— Takie przywitanie, jakie było pożegnanie z miastem rodzinnym.

Uśmiechnął się boleśnie.

— No dosyć.

Westchnął głęboko, spojrzał na swoje ręce, na ręce dozorcy. Zmarszczył brwi. Wydał rozkaz.

— Czego się na mnie gapisz?

— Zaraz się pan dowie.

Westchnął. Powtórzył żądanie.

— Przyjemnej drogi panu naczelnikowi — mówi Kajtuś uprzejmie i otwiera drzwi więziennej karetki.

Starszy konwoju z kajdankami na rękach i kneblem w ustach jedzie kłusem do więzienia, a źrebak wysiada.

Zrozumiał teraz zarozumialec, że Filips miał słuszność.

A Kajtuś rozgląda się ciekawie po mieście.

Nic się tu nie zmieniło. Te same sklepy i kina; tak samo ogłoszenia na słupach; tacy sami przechodnie.

Nic się nie zmieniło, tylko Kajtuś już inny.

 

Przechodzi obok swojej szkoły. Przystanął przed bramą i słucha, jak brzęczą głosy.

Ubrał czapkę niewidkę na głowę i wchodzi na podwórko.

Poznaje kolegów, urośli. Ot, dzieciarnia, co oni wiedzą? Bawią się, gonią, popychają — śmieją się bez troski.

— Nieprawda! Mają swoje dziecinne smutki i obawy, i obowiązki.

Skrzywił się Kajtuś, zobaczył sobowtóra, jak gra w klasy. Jakim życiem żyje ta dziwna mara wywołana przez niego. Czemu drażni go i niepokoi? Przecież sam tak chciał.

— Pójdę. Nie mam tu co robić.

Otworzył furtkę szkolnego podwórka.

— Hej, kto tam wychodzi? — zawołał woźny.

Wyszedł niewidzialny Kajtuś, a woźny za nim.

A przez ulicę właśnie przechodzi chłopak.

— Czego się tu kręcisz? Dlaczego bramę otwierasz?

— Co? Ja bramę? Czego pan chce ode mnie?

— Wiesz, łobuzie, czego chcę.

— Nie wiem.

— Nie odgaduj, bo oberwiesz. Marsz stąd!

— Właśnie idę.

Widzi Kajtuś rumieniec gniewu i iskry buntu w oczach chłopaka. Pamięta, ile razy niesprawiedliwie jego posądzali.

Co robić, żeby człowiek ufał człowiekowi? Niesłuszne podejrzenia budzą mściwość, a nieufność zabija prawdę w człowieku.

Gdyby można było wszystko wszystkim mówić!

Aż się łzy zakręciły w oczach.

Szybko przeskoczył mur, wrócił na podwórko szkolne. Akurat dzwonek. W zamieszaniu łatwo mu było zatrzymać i zniszczyć sobowtóra. Wrócił do dawnej postaci. Precz odrzucił czapkę niewidkę.

— Ja — to znów ja. Jestem znów dawny Antoś.

Gwizdnął i biegnie do swojej klasy. Gładzi ręką ławkę jak wiernego konia. Wstaje, gdy wszedł nauczyciel. Wyjął z teczki książkę i zeszyt. Słucha uważnie. Jakby zapomniał zupełnie o tym, co było. Niezbyt ciekawa godzina rachunków upłynęła szybko.

Koniec dnia szkolnego. Biegnie do szatni, w korytarzu spotyka panią.

— Antoś, dlaczego czoło masz skaleczone?

— Nic. Głupstwo.

Już na ulicy i na schodach, i już widzi mamę. Rzucił się matce na szyję i mocno przycisnął.

— Mamo — nic więcej powiedzieć nie może.

— A tobie co się stało? Co to? Dlaczego głowę masz skaleczoną?

— To nic. Głupstwo.

Ale mama żąda odpowiedzi.

— Ach, mówię przecież. Skaleczyłem się. Uderzyłem.

— Powiedz, Antoś, prawdę.

— No, pociąg się wykoleił. Nie czytała mama w gazecie?

— Jaki pociąg? Co ty wygadujesz?

— Nie warto o tym mówić. O której ojciec wróci? Znów będziemy razem. Tak przykro, gdy was nie widzę.

— Myślałby kto... Któż cię goni, że w domu chwili nie usiedzisz?

— Co słychać nowego?

— Tyle się tylko zmieniło, że rano gotowałam kawę, a teraz zupę.

Bo mama ani wie, że rano wyszedł do szkoły sobowtór, a teraz wrócił do domu Kajtuś prawdziwy.

— A ty byś, mamo, nie chciała odbywać dalekich podróży okrętem?

— Kto by ci cerował pończochy, gdybym podróżowała? Patrz, jaką wywierciłeś dziurę.

— To nie ja wcale.

— Wiem, że nie ty, tylko twoje nogi. Oj, chłopcze, kiedy się uspokoisz?

— Od dziś... od zaraz.

— Powiedziałabym, że to chyba czary.

Mama ceruje, coś na kominie przestawi, zamiesza: a Kajtuś siedzi na niskim stołku i tak mu dziwnie i dobrze, jak dawno nie było.

— Tak, Antosiu. Ty wychodzisz do szkoły albo z kolegami, a ojciec do pracy; a ja sama ze swymi myślami. Od śmierci babci ani z kim porozmawiać, ani się poradzić, ani użalić. Ciągle w niepokoju o was.

Kajtuś przycisnął do ust rękę matki.

— Powiedz, kto cię tak podrapał?

— Ty powiedz lepiej, co było, jak byłaś mała, opowiedz o ojcu i o babci, o mnie i o Helence.

— Helenka spokojniejsza była od ciebie. Może, bo dziewczynka, a może — bo mała. Choć ty zawsze urwis byłeś, już w kołysce samego nie można było zostawić: rozkopie się i chce wstać, a od świtu gada.

Mama mówi, czas szybko upływa. Wrócił ojciec.

— Oto masz swego gagatka. Patrz, cały podrapany, katastrofa kolejowa go spotkała. Czyta głupie kuriery139, a potem myśli o tym i bajdurzy. Oj, dałeś mi syna.

— Ty mi dałaś nicponia. Pokaż no się, Antek. Wiesz, stary dostał obstalunek140. A już źle było, nie chciałem ci tylko mówić. Teraz znów będzie robota na parę miesięcy. Ale wiesz, Antoś, dziwne te twoje rany: wyglądają jak nie dzisiejsze, a jakieś stare.

— No właśnie. Onegdaj141 była katastrofa.

— Och, chłopcze, muszę ja ciebie ukarać.

— Jak ojciec straci cierpliwość?

— Ano stracę... stracę.

— Jemu się — mówi mama — żarty w głowie trzymają, a ja aż drżę, jak narwaniec z domu wychodzi.

Jedzą. Rozmawiają o obstalunku, o pracy. A Kajtuś myśli:

„Powiedziałem prawdę. Sami winni, że nie uwierzyli. Ale teraz będzie inaczej. Nie będzie się ojciec martwił, że straci robotę, i mama nie będzie się bała. Teraz życie spokojne — i dobre serce. Od jutra. Nie, od dziś”.

Pomógł mamie zmywać i zasiadł do lekcji. Nie wie, biedak, co jeszcze go czeka.

 

Umarł znany pisarz. Będzie uroczysty pogrzeb z muzyką.

Duże miasta lubią ładne pogrzeby. Bo jeżeli pogoda, czemu nie iść popatrzeć, nie spotkać się ze znajomym, nie porozmawiać? Nad grobem są różne mowy; czemu nie posłuchać?

Wybierają się wszyscy na pogrzeb, wybrał się i Kajtuś. Ale że mały, więc rady dać nie może.

Na takie tłumne pogrzeby idą chętnie także złodzieje, bo w tłoku łatwiej dostać się do kieszeni z sakiewką albo z zegarkiem. Wie o tym policja i posyła tajnych agentów.

Kajtuś o tym nie wiedział; więc kiedy go ze wszystkich stron ścisnęli, włożył czapkę niewidkę i na niewidzianego łokciami i kolanami drogę sobie toruje.

I był już nawet blisko karawanu. Bo łatwiej tak. Nadepnie komu na nogę albo pięścią w bok poczęstuje; ten się odwrócić nawet nie może; zaraz kłótnia, że to niegrzecznie i ordynarnie; a tymczasem Kajtuś już dalej i dalej robi zamieszanie i w zamieszaniu korzysta.

Zwyczajni gapie nie zwrócili uwagi, ale agent

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz