Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
Miasteczko Szlamowce leżało w zapadłej stronie, w lesistej i bagnistej okolicy, z daleka od kolei, i nikt w kraju nic o nim nie wiedział. Ludność była prawie wyłącznie żydowska. Był tam rejent, kasa powiatowa, straż ziemska, rynek z bagnem pośrodku, areszt powiatowy, kościół dla okolicznych parafian, był doktór powiatowy i naczelnik, a od czasu rewolucji stała rota wojska.
Miasto było bardzo starożytne. Kościół właził w ziemię, z wywożonych śmieci utworzyła się pod miastem wielka góra, a przed kościołem stała stara, już konająca lipa, której liczono tysiąc lat! Ale historia miasta nie była jeszcze wydobyta na jaw i napisana.
Gadało się w okolicy, że kościół założył król Kazimierz Wielki, że pod Szlamowcami była bitwa za czasów Napoleońskich. Znawca kraju, dziedzic Wywłoków Szlacheckich, twierdził, że kościół ufundował jeszcze Leszek Czarny, a bitwa była za Konfederacji barskiej.
Rejent, mający zamiłowanie do archeologii i numizmatyki, obalał te hipotezy i uważał, że kościół wybudowany był w drugiej połowie wieku XVI, ale malowidła na ścianach, tudzież wiązania dachu pochodzą z wieku XIV. Co do bitwy — opierał się na własnych poszukiwaniach w starym kopcu, leżącym o pięć wiorst od miasta. Znalazł tam podkowę, sprzączkę, dwa duże gwoździe, cztery kości goleniowe i siedem żeber, o czym napisał referat do Akademii Umiejętności w Krakowie, prosząc o zapomogę na dalsze badania. Na odpowiedź czekał już od dziesięciu lat i wszelkie poszukiwania zawiesił, pomimo to, na mocy opanowanych materiałów, które leżały w oszklonej szafce w jego kancelarii, twierdził, że bitwa miała miejsce jeszcze przed wynalezieniem prochu i broni palnej, gdyż kopał gęsto, a nigdzie nie znalazł kul, tylko kilka śrucin. Nadzorca akcyzy, pijak i przyjaciel Polaków, Sukin, twierdził, że to są kule armatnie, które, skutkiem wiekowego działania magnetyzmu ziemi i różnych procesów chemicznych, zmalały, i że sama regularność kształtów znalezionych kulek dowodzi, że zmalały one pod wpływem sił natury...
Dopiero podczas dni wolnościowych ruszyło się miasto i okolica. Urządzono pochód narodowy naokoło kałuży w Rynku, w którym wzięło udział obywatelstwo okoliczne pospołu z mieszczaństwem katolickim pod przewodnictwem dwunastu księży. Okrążono kałużę, śpiewając pieśni religijne i „Boże, coś Polskę”. Władze miejscowe drżały ze strachu, a Żydzi byli urażeni, że ich nie przyjęto do pochodu, natomiast rozkazano pozamykać sklepy i przerwać cały handel. Pan rejent wygłosił mowę do tłumów, w której nawoływał do spokoju, porządku i wdzięczności dla najjaśniejszego pana, jako dla króla polskiego. Surowo upominał Żydów i zakończył: „zegar historii naszej wybił wielką godzinę”. Potem księża zaprowadzili wszystkich do kościoła, gdzie odśpiewano „Te Deum” przy biciu we wszystkie dzwony. Cała uroczystość odbyła się we wzorowym porządku i w nastroju nieomal tak samo podniosłym, jak procesja Bożego Ciała. Sprawiła to wyjątkowa chwila dziejowa tudzież — brak w okolicy wszelkich żywiołów przewrotowych.
Nazajutrz miał się odbyć olbrzymi wiec pod lipą kościelną, miała być założona szkoła polska i wielka kooperatywa katolicka, która miała pożreć wszystkich kramikarzy żydowskich. Miało powstać „Towarzystwo krajoznawcze ziemi Szlamowieckiej”, „Klub obywatelski”, „Kasa wzajemnego kredytu”, „Stowarzyszenie rolnicze”, oraz wiele innych instytucji społeczno-kulturalnych. Ale nazajutrz rano przybyła rota piechoty. Rozpędzony ruch narodowy stanął na miejscu i pod wpływem znanego prawa fizycznego reakcji tudzież strachu — cofnął się jeszcze wstecz.
Żadna tedy z pomienionych instytucji nie doszła do skutku, założona za to została w Szlamowcach inna potężna kooperatywa, o jakiej nikomu się tu jeszcze nie śniło, a która, nie powołując się zresztą bynajmniej na najwyższy manifest, była jednak wytworem naturalnym wzburzonych ówczesnych stosunków.
Pochód narodowy naokoło kałuży w Rynku przelał niejako władzę w ręce społeczeństwa, co prawda, tylko na kilka godzin. Po tych godzinach i po przybyciu roty wojska władza powróciła w prawowite ręce. Tu atoli zaszły wypadki, które zamąciły gruntownie wszelkie zasady władzy i wytworzyły stosunki trudne do sformułowania w języku prawnym.
Od niepamiętnych czasów panował w Szlamowcach naczelnik powiatu i nikt prócz niego. Obecnie rządziło tu jednak ciało zbiorowe, z którym liczyło się wszystko, począwszy od naczelnika powiatu, a skończywszy na ostatnim kramikarzu żydowskim. Mówiło się „partia”, mówiło się „oni”.
Tajemny rząd ujawniał się niezmiernie rzadko. Raz otrzymał rejent list, napisany bardzo kaligraficznie, ale ze strasznymi błędami i jeszcze straszniejszymi pogróżkami. List sprawił tym okropniejsze wrażenie, że nie było w nim żadnych wymagań, a zamiast podpisu stała trupia czaszka, pod nią skrzyżowane piszczele, a po obu stronach wielkie wykrzykniki. Taki sam list po rosyjsku dostał naczelnik straży ziemskiej i kapitan roty oraz rabin miejscowy po żydowsku.
W parę dni po takim liście, kiedy osoba zainteresowana dochodziła do wyższych stopni zdenerwowania, zjawiał się faktor miejscowy, Boim Pajchel, i po wielu wstępach i ceregielach oznajmiał, że „oni” mają zamiar nie tylko ograbić daną osobę, ale również ją zamordować wraz z całą rodziną, że jednak sprawę można uregulować itd. Pierwszy rejent zapłacił 25 rubli okupu i wyjechał ze strachu do Warszawy, choć Boim upewniał go, że włos mu z głowy nie spadnie. Naczelnik powiatu aresztował faktora, ale gdy przyszedł doń Symcha Szter, kupiec, z którym naczelnik prowadził pewne interesy poufne, i pogadał z nim we cztery oczy, naczelnik uwolnił faktora i odtąd wypłacał regularnie co miesiąc po dziesięć rubli okupu. Naczelnik straży ziemskiej nic nie płacił, natomiast otrzymywał co miesiąc sto rubli oraz kosztowny prezent: sztukę sukna, zegarek, piękną strzelbę myśliwską, dwanaście łokci jedwabiu dla żony, pół tuzina szampana itp.
Rabin rzucił na Boima cichy „cherym”57, ale gdy z nim pogadał zacny i nabożny Szter, „cherym” zdjął i płacił aż 15 rubli miesięcznie. Kapitan załogi płacił 7 rb. 50 kop., doktór58 5 rubli, żandarm powiatowy 12. Najgrubiej opłacał się kupiec zbożowy, Icek Leder, oraz handlarz lasami, litwak, Borys Mikołajewicz Orszański. Ci płacili po 50 rubli na miesiąc i jeszcze byli radzi, bo mogli z zupełną swobodą jeździć za interesami po nocy, jak za dobrych czasów. „Oni” dotrzymywali umowy święcie, a kupiec korzenny, stary i skąpy Goldzweig, sam był winien, że zrabowano mu raz cały transport towaru, wieziony od kolei, a raz w nocy strzelono trzy razy do jego okna. Chciał on bowiem być mądrzejszym od rabina, a mężniejszym od pana kapitana. Toteż zapłacił karę, ustalił podatek miesięczny i zapłacił słony wykup za towar, który mu też w biały dzień przywieziono przed sklep i zwrócono w całości.
W okolicy operował Figiszewski, „zgonnik” czyli handlarz świńmi, oraz Ładukowski, jego szwagier, z zawodu faktor parcelacyjny. Przed rewolucją byli oni jednymi z najdzielniejszych koniokradów na całą gubernię, a obecnie jeździli parokonnym wozem po całej okolicy i przywozili gotowe pieniądze oraz rozmaite wartości w naturze, jak: słoninę, jaja, drób, zboże, kaszę, świnie karmne, cielęta... W zamian za to poręczali, że „oni” nie będą nigdy napadali na dwory, nie będą niepokoić kontrybuentów na gościńcu i nie będą buntować służby folwarcznej ani przeszkadzać przy wyborach. Szlachta płaciła i nie za darmo, gdyż w okolicy było rzeczywiście spokojnie. Przeważnie załatwiano te transakcje w ponurym milczeniu. Hamowano bezsilną wściekłość, bo pamiętano po dworach smutny wypadek sprzed półtora roku, kiedy to pan Stachurski z Jarca nie tylko odmówił wszelkiego podatku asekuracyjnego, ale kazał wymierzyć wysłańcowi „partii” szlamowieckiej sto rózeg, po czym uzbroił służbę, zaprowadził straże nocne i z całym męstwem oczekiwał wypadków, nie odwołując się do pomocy władz rządowych.
Ale władze zjawiły się same. Przyszło pół roty wojska, otoczyło dwór i zabudowania i zrewidowano wszystko. Badano służbę, zabrano trzy dubeltówki, dwa rewolwery, tasak myśliwski, starą szablę po przodkach, kij alpejski, z którym śp. ojciec pana Stachurskiego wchodził ongiś na Jungfrau, oraz kilka dzid roboty kowalskiej, osadzonych na drążkach. Pana Stachurskiego osadzono w więzieniu gubernialnym, skąd wydostał się za grubą łapówką. Ale zanim się wydostał, dowiedział się, że pewnej nocy spalono mu cztery sterty zboża, stojące w szczerym polu. Powróciwszy, poddał się okolicznościom i zapłacił karę oraz zaległy podatek.
Jeden pan Szuba, dzierżawca z Żabiej Woli, pogodnie i jowialnie traktował te przykre sprawy.
Kiedy dawano mu znać, że „te przyjechały”, wołał delegatów do kancelarii, prosił ich siedzieć i przepijali do siebie. Szwagrowie nie opowiadali mu o przygotowującym się powstaniu, o konieczności kontrybucji, o obowiązkach obywateli, o woli ludu, ale śmiali się zupełnie i otwarcie i ze siebie, i z całego świata, puszczając złodziejskie koncepty.
— No co, złodzieje, jak wam się powodziło przez ten miesiąc?
— Zgrzeszylibyśmy, jakbyśmy się skarżyli. Idzie, wielmożny panie...
— Ej, urwisy, przyjdzie i na was pomorek. Ja was pierwszy pożałuję, boście chwackie draby.
— Niech się pan dziedzic nie niepokoi. Nic nam nie będzie. Policja jest z nami.
— To ja wiem, ale jak przyjdą prawdziwi socjaliści, z prawdziwej partii? Co?
— Tu oni żadnych interesów nie mają... Są w Sierbienicach chłopy z PPS, są znowu w cukrowni, ale tam nie dochodzim. A znowu nigdy my partii nie zaczepiamy, ani się nie wdajemy w politykę.
— A jakby przyjechały robić strajk?
— Toby robiły — nam nic do tego.
— A podatek za strajk to bierzecie, złodziejaszki wy kochane?...
— Podatek jest rozpisany ogólny na wszystko...
— A jak się chłopy ruszą? Przecie oni roztrzęsą i waszych Żydów, i was. Noga z was nie ujdzie! O to się bardzo boję!...
— Jeszcze my żadnego chłopa nie ukrzywdzili. Gdzie indziej, gdzie są ludzie głupie, zastępują na gościńcu chłopom, jak z jarmarku wracają. Taki długo nie pożyje. Chłop jest zawzięty. Ale my tylko bierzem od bogatych — i dlatego my nie zbóje, ani złodzieje, tylko porządku pilnujem. A za porządek trza płacić.
— Racja! To wam się należy. Takie czasy, że złodzieje rządzą.
— Więcej od stu lat u nas złodzieje rządzą, proszę łaski pana, tylko obce, niechże choć czasem zarobią i swoje.
— Dobrze, dobrze, napij się jeszcze, Figiszewski! Wiem, żeś patriota.
— Każdy na swój sposób tę ojczyznę podbiera. Hrabia z Zawadowa jest w Radzie. Pan Poklęski w tej Dumie, a my biedne też się staramy, jak możem... My jedni utrzymujemy porządek w te rewolucje.
— Nie bójcie się, będzie wam kraj wdzięczny. Żeby was tak ino przed czasem co nie spotkało. Żeby tak tylko kto na was chłopów nie podbuntował!... Bo, widzicie, chłop jest ciemny. Nawali się tego do miasta, Żydów nabiją, winnych i niewinnych, a ciebie, Figiszewski, urządzą po chłopsku, powieszą cię na płocie za... i ciebie, Ładukowski, też za... Pijcie, szwagierki, lubię was za fantazję!
— Dziękujem wielmożnemu panu za dobre słowo! Ale nas niespodzianie nikt nie weźmie. Zawsze będziem wiedzieli, kiedy czas jechać do ciepłych krajów.
— I macie za co?
— Trochę ta się uścibało — trza to powiedzieć.
— Tylko wam mogą wejść w drogę insi. Chodzi jakaś banda koło wywrotni, może i tu zawadzić, narażą się chłopom, a pójdzie na was. To prawda, że w zeszłym tygodniu zabili dwu Żydów na szosie? W gazecie czytałem.
— To jest prawda, ale z tamtymi u nas jest umowa i zapewnienie.
— A czy tacy dotrzymują?
— Jak się kogo dobrze za pysk trzyma, to i taki dotrzymuje.
Pan Szuba z satysfakcją patrzył na drabów. Było to rosłe i śmiałe w spojrzeniu i w pysku. Cenił w nich fantazję i spryt i uważał, że takim należy się podatek, choćby już za to samo, że tacy są. Nade wszystko jednak podobało mu się, że pobierają opłaty od naczelnika i urzędników, a nawet od dowódcy siły zbrojnej. To go podbijało zupełnie.
— A co tam słychać u sąsiadów? Płacą regularnie? Co porabiają w Mraczyńcach?
— Pani dziedziczka wciąż choruje, a starszego panicza wciąż trzymają w kryminale. Słyszałem, że z nim źle. Dobrze, jak jeszcze na katorgę pójdzie na całe życie. Szkoda go! Mówię ja zeszłego miesiąca do dziedzica: Wielmożny panie, panicza można by wykupić na czysto przez naszych ludzi, czyli tych Żydków w Warszawie. Ja bym się przepytał, co i jak — nic naprzód nie wezmę, ino potem.
To ci stary pan zczerwieniał i zaczął cholerować:
— Z ołtarza, wy, zbóje, ściągacie, wdowy, sieroty nie pożałujecie, ale żeby takimi rzeczami szachrować, tego ja się — powiada — nie spodziewałem. Poszły won, bo śmierdzicie, judasze!
— O co się tu gniewać? Takie rzeczy się robią, wiele to naszych ludzi spod sądu wojennego cało wyszło, a politycznych też niemało, jeno że tam nie bardzo mają czym zapłacić. Ale dziedzic z Mraczyńców nie pożałowałby i dwudziestu tysięcy. Zgubi on syna! Że mnie nie wierzy, to jest jego zaślepienie, ale on też nie wierzy, żeby sąd można było kupić? Zanadto on tych złodziejów szanuje. To mnie dziwi. Zgubi syna, jak nic...
— Może go jeszcze swoi wykradną, jak tamtych. Co? Dobry był kawał?
— To było zrobione po naszemu. Proszę ja pana, żeby te socjały na naszych się nie krzywiły, to inaczej by poszła cała rewolucja i kto wie, czy o tej porze nie byłoby już Polski.
— Bardzo być może, ale już ja wolę bez takiej Polski. Pewnie byłbyś ty, Figiszewski, u nas za gubernatora?
— Prawdę rzekłszy, panie dziedzicu, to nasz teraz nie gorszy ode mnie. Tylko że ja sam jeżdżę po pieniądze, czy po tę ordynarię, a do niego sama
Uwagi (0)