Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
— Duszny dzień — mówili sobie ludzie. Aleć nazajutrz i za tydzień męczyły się piersi w tym złym oddychaniu. Czekali ludzie, czekali, a robili to, co zawsze. To wiodło się, to się nie wiodło, było raz pięknie, raz brzydko, bywał dzień pożyteczny i dzień szkodliwy, było i dobre i złe, jak to w życiu.
Zatracili się ludzie pod nawałą drobnych prac i codziennych wydarzeń. Aż zaczęli spostrzegać, że wciąż jeszcze na coś czekają, przypomnieli sobie, że już długo czekają i zauważyli wreszcie ten czas upływający. — No i teraz? — No i co? — pytał jeden drugiego.
Pytali się, radzili, dumali. Kłóciły się ze sobą gromady ludzi to o jedno, to o drugie, to o trzecie. Nikt nie był winien przegranej, bo każdy był jednakowo winien. Każdy miał słuszność, bo każdy się bodaj raz na dzień omylił.
Kiedy się Weszycki pokazał u wuja, był tak strapiony, że stary sklepikarz wystraszył się nie na żarty.
— Co ci to, chłopcze?
Weszycki nie mógł nawet opowiedzieć o swoich nieszczęściach. I nie chciał, i nie mógł. Zjadł obiad i z rozpaczy położył się spać. Ale zerwał się po kwadransie i wszedł do sklepu.
— Widzi wuj — wszystkich moich znajomych wybrali. Nijak nie mogę się dostać do partii. A tu jeszcze coś się w partii pokręciło — słyszałem, że starej partii już nie ma. Czy to prawda?
— Co? To ty o tym nie wiesz?!
— A wuj to wie?
— Też pytanie! W sklepiku wszystko się wie. Ale że też ty nic nie wiesz...
— Ja nic nie wiem, bo u nas w okręgu były duże wsypy, wszystko się przerwało, bibuła nie dochodziła...
— No, no... Już dawno, już nie ma dawnej partii. Oho! Diabli was wzięli przez niezgodę, a przy tym przez cztery miesiące waszych brali i brali dzień w dzień, tak, że teraz już jest wygolone na czysto.
— A „Robotnik” wychodzi? Sprzedają na ulicy, jak dawniej?
— Teraz wychodzą aż dwa „Robotniki”, ale jeden rzadziej od drugiego i już ich nikt prawie nie ciekawy. Przychodzi tu chłopczyna, co sprzedaje, powiada, że żadnego obrotu nie ma, choć tę bibułę teraz za darmo dostaje. Nie ma kto kupować!
— Cóż się takiego stało? Ja nic jeszcze nie rozumiem...
— Co się stało? Ludzi zabrakło. Co było najporządniejszego, to już dawno wybrane. Nie miał kto rządzić, a za łeb trzymać, a do kupy zganiać. To się i rozlazło wszystko, a teraz i tych biorą — aż całą Warszawę przeniosą do Wiatki albo do tego Narzymskiego kraju. Ty się dziwisz, co się stało, bo ci się nie chce wierzyć, że rewolucja już się skończyła.
— Oho — za prędko by było! Ale to być może, że się coś na tę chwilę zepsuło...
— Tobie za prędko, a mnie się widzi, że już było czas. Wy tam w cukrowni niewiele widzieli. Ale ja z tego sklepu wszystko widziałem dzień po dniu, choć w żadnej partii nie byłem. Patrzaj tam naprzeciwko, widzisz? Sklep zamknięty. Ja ten interes dawno znam. Nie umiał facet prowadzić i stracił. Póki miał po matce pieniądze, to szło i szło. Potem zaczęło utykać, potem latał za pieniędzmi po Żydach, na lichwę pożyczał, ale sklep był otwarty — towar na półkach był — ludzi przychodziło zawsze jeszcze trochę. Wreszcie nastał dzień, że się urwało i patrzę wczoraj rano — sklep zamknięty. Każda rzecz ma swoją przyczynę. Każda rzecz się kiedyś zaczyna i kiedyś się kończy. Jak się nie wygrywa, to się przegrywa, a im prędzej, tym lepiej. Tyś młody, to jeszcze doczekasz lepszych czasów, a tymczasem i to twoje szczęście, żeś wyszedł cało...
Jak mógł, pocieszał go stary wuj i starał się go wyprawić do domu. Ale Weszycki rozumował, że jeżeli jest źle, to tym bardziej przyda się i bomba, i pieniądze. Wybadywał tedy starego, czy też on mu nie może podać drogi, albo choć jakiegoś śladu do pozostałych ludzi partyjnych.
— Nie chciałoby mi się ciebie, chłopcze, gubić, ale jak już chcesz koniecznie, to dostać by się można. W sklepie się o wszystkim można dowiedzieć, bo ludzie sami znoszą. Ale po pierwsze: wszystkich partyjnych, to jest ludzi, jak się patrzy, com ich znał, już powybierali. A po drugie, ci, co jeszcze są, to oni po prawdzie niewiele wiedzą, choć niby do czegoś należą, a po trzecie — dużo jest łajdactwa po rewolucji. Możesz trafić, gdzie nie zechcesz, więc zawsze trzymaj się, a pilnuj się z każdym.
— Mnie by trzeba kogo z bojówki — odważył się wreszcie Weszycki — jeżeli jeszcze jest jaka bojówka... — dodał ze smutkiem.
— Oho — tego ci się zachciało!
Wuj się zląkł, aż pobladł. Potem się tego zawstydził, a następnie zaczął obszernie wykładać siostrzeńcowi swoje racje, zmierzając ku temu, żeby zaraz dzisiaj wracał do domu wieczornym pociągiem.
— Bojówka... Albo ona jest, albo jej nie ma. Jeżeli nie ma, no to nie ma. A jeżeli jest, to ona się już na te czasy tak chowa, że nie tylko my z tobą, ale najsprytniejsze szpicle i prowokatory jej nie wywęszą. Tu już nie ma żadnego gadania. Zrozum to i daj ty sobie spokój! Na takie straszne prześladowania, kiedy ludzi biorą po prostu za nic — oni już musieli się przyczaić, jak należy. Najprędzej powłazili wszyscy do jakiego kuferka, a zostawili tylko jednego, ostatniego, który ich tam zamknął na angielski zatrzask, a klucz schował do kieszeni i pojechał za granicę czekać na lepsze czasy. Jeżeli jeszcze jest bojówka, to tak by właśnie zrobiła!
— A kto strzela szpiclów po ulicy, po knajpach? Sam wuj gadał, że nie ma dnia, żeby nie było po kilka wypadków?
— Kto strzela? Amatorów do strzelania nie brak. A kto oni? Diabli ich wiedzą. Biją szpiclów i tych swoich zdrajców — ale równie dobrze i nas z tobą mogą postrzelić, jak pójdziemy wieczorem na piwo. Wyda się któremu, drugiemu się przywidzi. Giną i ludzie niewinni, a w dodatku jeszcze mają i hańbę na wieczne czasy, bo jak ich ogłoszą w „Kurierze” z imienia i nazwiska, to wszyscy wiedzą, że to były szpicle. Są też takie bojowce, co ich za łajdactwo powyrzucali z partii; są tacy, co się sami zbuntowali i na własną rękę chodzą. Są tacy, co im partia kazała broń oddać, jak rozpuszczoną robotę umniejszali, a oni nie zechcieli i strzylają dalej do stójkowych, do szpiclów, ażeby zaś wyżyć, chodzi poniektóry na komunę. Taki jeden do mnie przychodzi — stary znajomy. Poczciwy to chłopczyna. Włóczy on się z tą maszyną po mieście, skarży się na swoją dolę. Wygnali mnie — powiada — niesłusznie, za to, żem samowolnie bandytę jednego zabił, który się odgrażał w knajpie na naszych. A ja mam na sobie sześć zamachów i nazwisko moje zasypane trzy razy — chodzę za lewym paszportem, do roboty stanąć nie mogę, bo mam przestrzeloną i niezagojoną rękę... Ot — służy sprawie — a żywi się, jak może, taka jego dola. Ile razy przyjdzie, dostanie ode mnie złotówkę, bułkę, chleba, syrek, pół funta wędzonki i paczkę papierosów. To jest moja zapomoga z dobrego serca, ale jest to także jakby podatek. Z takich rzeczy on żyje, a jak kto go z dobrej chęci wesprzeć nie zechce, to on mu z rękawa pokazuje maszyną. Przychodzi raz na tydzień regularnie. Jak nie przyjdzie w który tydzień, to znaczy, że go wzięli, a w takim razie powieszą go na pewno. Takich ja kilku znam, którzy się tułają — szukając tej śmierci po świecie. Ale z takiego ci nic, bo taki sam od partii trzyma się z daleka, a po drugie, taki co dzień może być inszy — dziś strzyla do policji, a jutro chodzi z tą samą policją i zbiera po ulicy swoich dawniejszych towarzyszy. Czasy są podłe i co dzień podlejsze. Wracaj ty, chłopcze, do domu! Co masz za interes? Czy już taki bardzo ważny? Co tam już teraz — teraz się obejdzie...
Weszycki pożałował, że się przed wujem wygadał z bojówką i zaczął starego obchodzić.
— Et, co do bojówki, to mi o to tak bardzo nie chodzi. Chcielim my do związku zawodowego naszą cukrownię wpisać. Podobno tu ma się coś takiego robić.
— To co innego. To robota jawna, uczciwa i jeszcze niedawno dobrze wszystko szło. Znam wielu, co należą, ale teraz wzięli się i do nich. Zamykają te związki jeden po drugim, a jak nie zamykają, to wybierają tych, co rządzą, potem tych, co są wpisani i tak dalej. Potem ich puszczają i znów się zaczyna robota, a potem ich znowu biorą i tak w kółko. Że te ludzie nie powariują, to cud!
Weszycki w ciągu trzech dni widywał się z rozmaitymi ludźmi, idąc za nicią, daną mu przez wuja. Ale towarzysze ze związków zawodowych wyrażali się o partiach z tak intensywną goryczą, że ani mowy nie było o jakiejkolwiek pomocy z ich strony. Maglarka z ulicy Piwnej, której syn i mąż siedzieli od dawna, była opryskliwa i, na grzeczną propozycję wskazania kogo z ludzi partyjnych, odpowiedziała: „Idź pan do Ratusza, to znajdziesz ich wszystkich, albo jak pan wolisz, to idź do Ochrany, tam służy też sporo waszych. Te cię najprędzej doprowadzą”. Kiedy zaś ją bardzo prosił, nie zważając ną żadne miny, odpowiedziała mu dobrotliwie:
— Widzę, żeście człek głupi, jeżeli wam się o tej porze tak śpieszy do partii. Ale ja i nad takim litość mam i do waszej zguby ręki nie przyłożę, choćby przez uwagę na waszego wuja, którego znam od dwudziestu lat.
Stosunki wuja były niewyczerpane. Ale Żyd kupiec, z którym wuj prowadził interesy, miał drogę tylko do żydowskich partii. Wędliniarz z przeciwka jeszcze wczoraj wiedział, jak się dostać do lewicy i to do samego komitetu warszawskiego, ale cóż robić, kiedy wczoraj wzięli na ulicy tego jego faceta. A bez niego wędliniarz wiedział tyleż, co i jego kiełbasy. Służąca z tej samej kamienicy, gdzie był sklep, miała narzeczonego we frakcji rewolucyjnej, ale traf zrządził, że w tym czasie nastąpiło zerwanie, i dziewczyna, zalana łzami, spowiadała się w sklepiku przed swoim starym powiernikiem, że jej chłopiec na pewno teraz zginie z rozpaczy przez „ten jej głupi upór”, że teraz „pójdzie na całego” i już nie wróci, bo zabrał maszynę, która była u niej na przechowaniu.
Trudno szło. Ale wuj się już zawziął, zapomniawszy o wszystkich swoich obawach. Wuj był ambitny i wstyd mu było, że mu się nie udaje. Teraz zaczął się starać, jakby dla siebie samego.
A Weszycki smutny i osowiały włóczył się po mieście. Pamiętał, był w Warszawie u schyłku „dni wolnościowych”. Głowa mu pękała od czytania wychodzącej bibuły i od słuchania na wiecach, a serce wydzierało się z piersi od wrażeń. Widział na własne oczy potęgę ludu roboczego, widział rzeczy, o jakich mu się nie śniło. Bywał na „biurach”, gdzie radziło i po stu ludzi, widział towarzyszy z centralnego komitetu i nawet z jednym gadał. Burżuje trzęsły się ze strachu i płaciły podatek — policja przycichła, samoobrona partyjna rządziła w mieście i zaprowadziła swoje porządki. A teraz...
Poszedł Weszycki przed Filharmonię. Postrojone damy wyłaziły z dorożek na koncert. Komisarz i policjanci pilnowali porządku, a w szatni roiło się od eleganckiego towarzystwa. Było wesoło, barwnie, hucznie, jasno, pachniały perfumy, wszyscy tu byli kontenci i śmiejący się.
Żal ścisnął go za serce.
Głowa przy głowie stali tu robociarze i on z nimi. Pełne były schody, dusili się ludzie we drzwiach, a niezliczony tłum z ulicy pchał wszystkich, tak że zdawało się, że się ściany rozstąpią. Ale nie było już miejsca na górze ani w salach, ani w korytarzach. Tedy stanął na schodach jakiś towarzysz i powiada: Tu będzie wiec! Cicho tam, towarzysze! Ja gadam!
I jakże on gadał! Co się też z nim dzieje? Wokoło ludzie wzdychali, płakali, ryczeli z zapału. Gadał ze dwie godziny, aż kobiety zaczęły mdleć z gorąca i ze ścisku. Przed gmachem na ulicy znowu wiec, a raczej z dziesięć wieców, aż czarno od ludzi. Tłum wywala się przez główne drzwi i nie ma się gdzie podziać. Jak pójdzie: Czerwony sztandar!...62
Gdzie się to wszystko podziało? Weszyckiego zmroziło wspomnienie. Wstąpił gdzieś na rogu do knajpki zakropić się, bo mu już się źle robiło na duszy. Wypił raz, zakąsił, posiedział, wypił po raz drugi i trzeci.
Kiedy się znalazł na ulicy, znowu napotkał grupy ludzi — po kilku, pędzonych z cyrkułów do ratusza. Znowu zaczepił go patrol o ten paszport. Za tym razem zrewidowali go. Był tam cywilny, z miny robociarz, który mu przez cały czas uważnie patrzył w oczy. — Ejże, draniu — pomyślał z bólem Weszycki — żebym ja cię tak dostał w moje ręce! Okropnie mu stanęła w pamięci twarz zdrajcy. — Skąd się robi taki zdrajca? — Jak to idzie? — tego nie mógł zupełnie zrozumieć. Rozmyślał i tylko mu się w głowie przewracało. Nie nawykł on do takich rzeczy w swojej cichej okolicy. Żeby tak miał przy sobie broń, poszedłby za nim i gdzieś by go tam przycapił.
Szedł Krakowskim Przedmieściem, aż pod Brystolem coś sobie przypomniał. Wszedł do jednej bramy i minął długie podwórze. Stanął przed ciemną oficyną i westchnął. Tu się
Uwagi (0)