Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug



1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 32
Idź do strony:
samą twoją minę.

— Co słychać u Józka — mieszka tam, gdzie dawniej?

— Przeniósł się do Ratusza, a stamtąd się wymeldował do fortów!

— Za co? Przecie on nigdy do niczego nie należał.

— Za to właśnie siedzi, że nie należał. Jednego biorą za to, że był w partii, a drugiego za to, że nie był. Taka teraz moda.

— A u ciotki Robaczkowej zdrowi wszyscy?

— Zdrowi są, tylko Karolek siedzi na Pawiaku, a Władek w Brześciu.

— To nowina? Takie urwisy, a jednak widać coś tam w cichości robiły...

— To robiły, co zawsze: Karolek latał za dziwkami, a Władek się zgrywał. Teraz i za to biorą do ula.

— No, to i wuja chyba wezmą za to, że wuj handluje?

— Wezmą, ale jeszcze nie zaraz. Teraz wybierają innych kupców: mydlarzy, powroźników — do spożywczych jeszcze nie doszli. We wszystkim jest swój porządek!

Od samego rana puścił się Weszycki na miasto. O godzinie dziewiątej już był w pewnym sklepie na Złotej, spytał o „pana Kazimierza” i wymienił umówione hasło, „czy pani Wojdalińska już powróciła z letniego mieszkania”?

Pan Kazimierz, mizerny, mały człowieczek, spojrzał nań zmęczonymi oczami, uśmiechnął się ironicznie i zapytał:

— Co to ma znaczyć?

— Wy jesteście „Pan Kazimierz”?

— Tak mi jest na imię...

— A więc ja się was pytam: „czy pani Wojdalińska już przyjechała z letniego mieszkania”?

— Już to pan raz powiedział. Nie znam żadnej pani Wojdalińskiej, ale przypuszczam, że chyba nawet i ona wróciła już z letniego mieszkania — przecie to marzec... O co panu właściwie idzie?

— Przecie to u was pod-biuro?

— „Podbiuro”? Co to takiego?

— Wy jesteście „pan Kazimierz”?

— Ja jestem, do wszystkich diabłów, ale już nim przestałem być od pięciu miesięcy. To wszystko, co mogę powiedzieć!

— Jak to?

— A tak!

— Odłóżcie kpiny na potem, ale ja dzisiaj muszę się widzieć z kimś z „wydziału”.

— Nic a nic nie rozumiem, proszę mi raz dać święty spokój!

— Uważam, że tu coś zmienili, i wy mi nie wierzycie. Ja to rozumiem, ale zważcież i wy moje położenie: ja z daleka, z prowincji i z ważnym interesem. Z bardzo ważnym! Nie mam żadnego adresu...

— Ja na to nic nie pomogę, bo nic a nic nie rozumiem...

— Dajcież mi choć kogo jednego!...

— Niech się szanowny pan uda do pani Wojdalińskiej. Upewniam pana, że już wróciła z letniego mieszkania.

Weszycki stał wściekły i strapiony.

— Choćby pan tu stał do samego wieczora — zaczął spokojnie pan Kazimierz, ale Weszycki zaklął i trzasnął drzwiami za sobą.

Pan Kazimierz stał jeszcze długo za ladą i przetrawiał słuszny gniew. O to głupie wiejskie „podbiuro” były już w sklepie trzy rewizje, a w mieszkaniu cztery. Dwa razy go brano do ratusza, a za każdym razem uwolnienie kosztowało go po pięćdziesiąt rubli w gotówce i po drugie tyle towarem. Jeszcze po rozłamie szarpali go sobie na obie strony, aż mu pękała głowa. Od pół roku bez mała wszyscy stali bywalcy partyjni poznikali, jak cienie, nie zapłaciwszy długów sklepowych. Szpicle zamawiali się wciąż z całą bezczelnością — a tu zjawia się poczciwa figura „z prowincji”, która nie zdążyła się jeszcze dowiedzieć, że „wydział” wsypał się w styczniu, że w partii jest przewrócone wszystko do góry nogami przez rozłam i zdziesiątkowane przez wsypy. Od tego czasu wsypały się już trzy podbiura, a ten sobie przychodzi jakby nigdy nic ze swoją panią Wojdalińską. Kochany człowiek! Trochę się spóźnił ze swoim ważnym interesem. Czyż teraz jeszcze mogą być jakie ważne interesy? Koniec, klapa, nieszczęście! Daj, Boże, jak najprędzej zapomnieć, że coś było.

Pan Kazimierz zagłębił się w rozważaniu: czy też ten zapóźniony towarzysz nie jest czasem szpiclem? Wyglądał uczciwie, ale i szpicle wyglądają nieraz też uczciwie.

— Panno Zofio — wołał na swoją pomocnicę, która była w tylnym pokoju. — Jak pani uważa tego, co był?

— To był nasz człowiek... Trzeba mu było dopomóc!...

— Co ja mu mogę zrobić? Nikt u nas nie był od sześciu tygodni. Ja nic nie wiem i nic nie chcę wiedzieć!

— Może by zaszedł do Stępkowskich?

— A bo ja wiem, do jakich on należy? A bo ja wiem, czy Stępkowskich do tego czasu nie wybrali? Albo go wyrzucą za drzwi, jeżeli nie trafi na swoich, albo ich zasypię, jeżeli to szpicel, albo jego wreszcie zgubię, jeżeli tamtych wzięli i w mieszkaniu jest zasadzka. Niech wszyscy diabli... Co ja winien, że się facet spóźnił!

— Jak sprytny, to i tak sobie poradzi.

— Mówi, że nikogo nie zna. Szkoda go, ale ja spełniłem swoją powinność. Żeby każdy się pilnował, jak ja — to nie byłoby tylu wsyp...

Rozmowę przerwało wejście pana z córeczką. Pan Kazimierz rozkładał towar, zachwalał, bawił gościa. Po chwili wszedł drugi, którym zajęła się panna Zofia. W swoim czasie kundmani zapłacili i wynieśli się.

— Co? Ładne czasy? Mnie chyba znowu będą brać... Uważała pani na tych dwu?

— Zwyczajni ludzie.

— Szpicel jest jeden i szpicel jest drugi!

— Co pan znowu?

— Ten mój udawał, że kupuje, a dziewczynka wciąż zaglądała do drugiego pokoju. Była nawet za ladą, żeby wygodniej zobaczyć!

— Zwyczajnie, jak dziecko w sklepie!

— Jak szpiclowskie dziecko! Oni już teraz chodzą z dziećmi, dla większej swobody i dla pozoru! Takiego nikt nie posądzi. Pani pierwsza się śmieje: szpicel z dzieckiem! A w tym jest wielki spryt!

Panna Zofia się śmiała.

— Tego, którego pani załatwiała, ja skądściś znam. On tu już przychodził i pytał o biuro — pamiętam, to było w listopadzie... To prowokator — kupował dla pozoru. Sam nie wiedział, czego chce, i tylko się rozglądał. Chciał niby spinek, a kupił krawat. To ich już naprowadził ten „towarzysz z prowincji”. Kochany człowiek...

Panna Zofia wzruszyła ramionami i zajęła się swoją robotą. Myślała nad tym, gdzie szukać posady, jak pryncypał już całkiem zwariuje. Po chwili pan Kazimierz przyszedł do niej i począł szeptać:

— Ten, udający posłańca, znowu stoi po drugiej stronie ulicy. Poznałem go od razu. Panno Zofio, dzisiaj mnie znowu wezmą! Przed samą Wielkanocą — ruina! Jestem zasypany, już się teraz nie wykupię! Zabiorą mnie do fortów, a ja tam umrę! Dziś w nocy przyjdą...

— Niech pan wyjdzie trochę się przejść, odpocząć...

— Co? Mnie wszyscy szpicle znają! Mnie prowokatorzy znają! Wolę, niech mnie wezmą tutaj. Kiedy biorą z ulicy, zawsze biją!

— Może by pójść do ochrany i pogadać? Da pan pięćdziesiąt rubli i będzie na jakiś czas spokój — niech taki łotr przyjdzie sam i wybierze towarem, zyska pan 40%.

— Co? I wezmą mnie jeszcze za szpicla! Którykolwiek z ich bojowców, co się teraz włóczą luzem po ulicy, wsadzi mi kulę w łeb i już. Czy to teraz jest co pewnego na świecie? Okropność!... O, czasy, czasy! Panno Zofio, ja chyba dzisiaj już zwariuję!

Panna Zofia ze smutkiem przyznawała mu w duchu rację.

A Weszycki chodził po mieście, szukając swojej partii. Liczył na traf, że spotka kogo z niewielu znajomych na ulicy. Ale spotkał tylko kilka razy w różnych miejscach gromadki ludzi, pędzonych pod konwojem do ratusza. Trafiał na rewizje uliczne. Raz widział, jak dwu porządnie ubranych panów ni stąd, ni zowąd, wzięło trzeciego porządnie ubranego pana pod pachy i wciągnęli go do dorożki. Dwa razy zaczepił go patrol policyjny i oglądał jego paszport. Wreszcie poszedł na koniec miasta, do jednej fabryki, gdzie raz podczas dni wolnościowych był na wiecu. — Może tam mnie który pozna? — myślał.

Ale portier go nie wpuścił. Weszycki pamiętał doskonale tego portiera z wiecu. Wpuszczał wówczas każdego, kto chciał, i czynił jak gdyby honory domu.

— Ja mam strasznie ważny interes! Przyjechałem z daleka... Ja was, towarzyszu, znam; pamiętacie, tu był wiec, ja sam też przemawiałem. Był wtedy towarzysz Sokół, Michał, Wojciech, towarzyszka Łucja, Lucyna...

— Ani ja panu nie towarzysz, ani ja jakich partyjnych znam. Dużo tu bywało wieców, ale się już dawno, Bogu dziękować, skończyły. Tu w fabryce nikogo pan nie znajdziesz — tu ludzie pracują, tu nie ma żadnego z partii.

— Co? Cała ta fabryka była nasza!

— Była, była, czego tam nie było... Rządził, kto chciał, a teraz znów porządek nastał. Nic ja panu nie pomogę...

— Pokażcie mi choć jednego z komitetu fabrycznego, o nic mi więcej nie chodzi. Zostawię wam tu sto rubli zastawu — na dowód, żem nie szpicel. Poratujcież mnie, człowieku!

— Schowaj pan swoje sto rubli! Komitet fabryczny?

— Ten, co rządzi w fabryce.

— To idź pan przez podwórze, zaraz za kotłownią stoi napis „Kantor”. Tam siedzi dyrektor i urzędnicy. Tam jest zarząd.

Chodził Weszycki pod fabryką do południa. Kiedy po gwizdku zaczęli się ludzie wysypywać przez bramę, wmieszał się w tłum i rozglądał się bacznie i nadsłuchiwał. Ale robotnicy się śpieszyli, nie usłyszał ani jednego takiego słowa, z którego by mógł wymiarkować, że należą do partii. Zaczepił wreszcie jednego na chybił trafił. Opowiedział mu swoje troski, a gadał szczerze, żeby od razu było znać, że jest swój i porządny.

— Ja, widzicie, do żadnej partii nigdy nie należałem, ale różnych znam, mogę powiedzieć. A wy czyj jesteście?

— Z PPS.

— Jak to?

— No tak.

— A z której?

— Ze zwyczajnej. Z polskiej partii!

— No, no. Przecie jest lewica, jest prawica. Jakże wy tego nie wiedzieli?

Weszycki nic nie rozumiał.

— Ej, taki z was pepeesowiec, jeżeli wy tego nie miarkujecie.

— Nic a nic nie rozumiem.

— Widzicie — był rozłam, czyli są teraz dwie partie, co się ze sobą żrą. jeszcze lepiej, niż dawniej z esdekami... A starej partii już nie ma.

— Starej partii nie ma?

— Oho — już więcej, niż cztery miesiące. Wy chyba, bez waszej urazy, w żadnej partii nie byli, kiedy tego nie wiecie.

Drugi robociarz, który stanął przy nich tymczasem, odciągnął tamtego i rzekł do niego głośno, obrzucając Weszyckiego brzydkim spojrzeniem:

— Chodź na obiad — ochota ci z takim gadać! Chce mu się szpiclować, a od pierwszego słowa znać, że nawet niepodobny na człowieka. „Swołocz!” Będzie tu jeszcze wystawał, to go tu galop urządzą...

Weszycki został w osłupieniu i w rozterce. To tak go przyjmują towarzysze warszawscy! Nie, to niepodobne do wiary, żeby tak było. Postanowił czekać.

Powracali już z obiadu, i spora grupa stała przed bramą fabryczną, paląc papierosy i gadając. Podszedł do jakichś trzech, stojących osobno i zaczął mówić znowu o tym samym. Tamci na niego patrzali nieżyczliwie, paskudnie, jak gdyby go już zawczasu mieli za łotra. Wtedy porzucił całą konspirację i gadał zupełnie otwarcie.

—...A mój interes jest bardzo ważny: bombę przywiozłem i nie wiem, komu oddać! Widzicie, jaki mój interes. Pieniądze partyjne przywiozłem, 250 rubli — i też nie mam komu oddać...

— I cóżeś pan jeszcze przywiózł takiego? Też dobrodziej...

— Przywiozłeś pan głowę całą, tylko uważaj, żeby jej ci tu gdzie nie ukręcili... Hej, towarzysze!

Obstąpili go robociarze wokoło, aż mu się zrobiło ciasno. Weszycki zczerwieniał i zaczął gadać już do wszystkich, bijąc się w piersi i wymyślając im za nieufność. Ale wszyscy tylko szydzili.

— Bombę oddaj do frakcji, a pieniądze do lewicy...

— Rzuć bombę pod Skałłona61, a potem tu przyjdź, to ci uwierzymy....

— Poważny towarzysz, co bomby fabrykuje, a o rozłamie nie wiedział...

— Wariat jest, czy co? Nie wygląda na szpicla.

— Aha, dopiero co w portierni gadali, że za wykrycie komitetu sto rubli na stół kładł...

— Naprawdę?

— Stary gadał dopiero co.

— Huzia! Huzia go!

— Huzia szpicla!

Weszyckiego ogłuszyły wrzaski i gwizdanie. Zdawało mu się przez chwilę, że to sen. Osłupiał i wodził po ludziach błędnymi oczami. — Towarzysze! — wołał — towarzysze, opamiętajcie się! — Ale nikt go ani słuchał, ani mógł słyszeć wśród powszechnego gwałtu. Ktoś go zajechał pięścią w kark, ktoś go potężnie kopnął z tyłu, i Weszycki wypadł z gromady. Uciekał nie ze strachu, ale przed tą hańbą publiczną, przed swoją krwawą krzywdą. Pod ziemię by się skrył, życie by sobie odebrał. Biegł, jak szalony, skręcił zaraz za pierwszy róg i śpieszył się, sam nie wiedząc, do czego. Spotkawszy pierwszą wolną dorożkę, wsiadł i pojechał do miasta, nie wiedząc zupełnie, co ze sobą robić dalej.

Uciekł Weszycki i dobrze zrobił, albowiem towarzysz „Wariat” z frakcji i towarzysz „Rozważny” z lewicy już zdążyli wydobyć maszyny, schowane u jednego palacza pod kotłem, i lecieli na łeb na szyję „robić” szpicla. Wypadli za bramę, pobiegli w jedną stronę, w drugą stronę, ale już nie znaleźli nikogo.

Weszyckiemu zdawało się, że zwariował. Miał nieprzeparte pragnienie pojechać prosto na stację i wracać zaraz do domu, zostawiwszy wszystko u wuja na boskiej łasce. Niech się dzieje, co chce! Partii nie ma! Jest tylko jakaś „lewica” i jakaś „prawica”. A partii dawnej nie ma, tej ogromnej i mocnej, starej i wypróbowanej polskiej partii. Gdzie się wszystko podziało przez niecałe pięć miesięcy? I wydało się towarzyszowi Weszyckiemu, że odeszło od niego w jednej chwili co najmniej pół wiary we wszystko, w co wierzył do tego czasu.

A jego wzięli za szpicla! Nie chcieli nawet chwili pogadać z nim cierpliwie! Nie wzięli nic na rozum! Robotnik warszawski jest najpierwszy w całej Polsce — tak gadają u nas i wierzą w to ciemne ludzie... Znam ja teraz to warszawskie uświadomienie... Nie wiedziałem tego — teraz wiem.

O wielu rzeczach nie wiedział jeszcze

1 ... 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz