Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
A był i drugi świat — on, Symcha Habergryc, jego warsztat i tapczan. Tu przychodzili dobrzy ludzie, co mieli podarte buty — zachodzili do niego, też dobrego człowieka, a on im te buty łatał. O los swój Symcha był spokojny, bo wszystkiego mogło zabraknąć, ale nigdy dziurawych butów. Klientów swoich znał, ale z nimi nie gadał, bo nie miał o czym. Oni do niego też nic nie mówili, bo stary był głuchy.
Któregoś dnia zdarzyło się podczas roboty, że spod podeszwy naprawianego kamasza wyleciał sprasowany i wybrudzony zwitek papieru. Rozwinął Symcha, papier był zapisany, ale po polsku. Odłożył go tedy, a po załataniu kamasza włożył tam papierek i wziął się do innej roboty. Kiedy swojego czasu przyszedł kundman53, powiedział mu o tym. Był to nieznajomy, mizerny chłopczyna o gorączkowo błyszczących oczach. Papier wziął, zapłacił i poszedł. Po drodze oglądał go na wszystkie strony i jedynie, co zrozumiał, były to trzy litery PPS, które wówczas rozumieli jeszcze wszyscy. To mu dało cośkolwiek do myślenia i papierka nie porzucił.
Po niemałych staraniach wynalazł nareszcie człowieka, godnego zaufania i umiejącego czytać po polsku. Było to aż na Granicznej, na tyłach olbrzymiego składu hurtownego. Tam w ekspedycji, między pakami, w zgiełku pracy, z daleka zobaczył swego kuzyna Ajzyka i cierpliwie czekał, aż dzienna praca będzie skończona. Ekspedytor latał z papierami, sprawdzał napisy na pakach, krzyczał na tragarzy i na furmanów, wpadał do swojej oszklonej budki i pisał, wypadał i znowu krzyczał, nareszcie władowano ostatnie paki i chłopak zbliżył się i grzecznie pozdrowił kuzyna.
— Czego chcesz? Znowu po pieniądze? Nic nie dam. Już roztrwoniliście całe trzy ruble, które wam dałem przed dwoma miesiącami? Wynoś się!
— Mama się grzecznie kłania, ale ja nie przyszedłem po pieniądze. Ja bym cię prosił, starszy bracie, żebyś mi przeczytał ten papier.
— Nie mam czasu na głupstwa! Dawaj!
Ajzyk czytał i dziwił się — wreszcie zbladł, spojrzał na chłopca dzikimi oczami i, wyciągając papier na całą długość ramienia, a odwracając oczy w drugą stronę, wykrztusił, a raczej wyszeptał, jąkając się za każdym słowem.
— Podły chłopcze, bandyto, szubieniczniku! Ja ciebie nie znam, ja ciebie nigdy nie widziałem! Nie znam twojej matki, nie wiem, gdzie mieszkacie, ani jak kto z was się nazywa! Niech przepadnie taka gałgańska rodzina! Żeby mi się żadne z was na oczy nie pokazało!
I ująwszy się oburącz za głowę, lamentował: Jestem zgubiony! Jestem skazany! Wciągnęli mnie w pułapkę! Przepadłem i ja i moja rodzina! Ajaj! Ajajaj!...
Chłopczyna strapiony zabrał papierek i czekał na jakieś wyjaśnienie. Ale kuzyn zawołał stróża, tęgiego Żyda i rozkazał głosem naczelnika:
— Bencjan, słuchaj, co mówię! Wyprowadź tego nieznajomego łobuza za bramę. Powiedz jemu, że jak się jeszcze raz pokaże, to go każę aresztować! Ty, Bencjan (jak, czego nie daj Boże, na to przyjdzie), będziesz świadczył, że ja go nie znałem i jego wyrzuciłem za drzwi! Paszoł won!
Chłopak zmartwił się takim obrotem sprawy, ale za to nabrał nadzwyczajnej ciekawości do tajemniczego dokumentu. Zaraz następnego dnia puścił się na poszukiwanie człowieka godnego zaufania i umiejącego czytać po polsku. Po długich staraniach natrafił na jednego, co umiał czytać po rosyjsku i trochę po polsku. Był to wskazany przez jednego kupca (kupiec ten nosił swój sklep w jednym koszu) tajemniczy człowiek, który stawał zawsze na targu na Gęsiej i nic nie robił, tylko gadał ze wszystkimi wesoło i ze wszystkimi miał interesy, polegające na tym, że kramarze, rzeźnicy, piekarze i t. d. wypłacali mu małe sumy w oznaczonych terminach.
— Idź do niego — ten diabelski syn wszystko potrafi. On jest z partii — ten cię nie wyda.
Grzecznie poproszony drab wziął papier, zażądał sześciu groszy za przeczytanie, a kiedy chłopak powiedział, że nie ma, już mu chciał oddać papier z powrotem, kiedy, rzuciwszy okiem na jeden ustęp — zagłębił się w czytaniu. Czytał długo i z wielkim zainteresowaniem. Po czym zapalił papierosa, papier schował do kieszeni i oddalił się spokojnie.
— Proszę cię, oddaj mi mój papier, on mi jest bardzo potrzebny.
— Wynoś się, szczeniaku, pókiś cały...
A kiedy chłopak zaczął głośno lamentować i czepiać się przywłaszczyciela, drab ujął go dwoma palcami za ucho i pociągnął, aż mu coś trzasło w głowie. Chłopiec zalał się łzami i uciekł, wrzeszcząc.
Wieczorem tego dnia w oficynie pewnego domu na Ś-to Jerskiej54 odbywała się sesja tygodniowa „Komitetu Ręki Sprawiedliwości”. Każdy z przybyłych członków zdawał sprawę ze swoich czynności. „Drut” skarżył się, że nic nie mógł zebrać ze swojego rewiru, bo handlarze zrobili strajk i oświadczyli, że rewolucja się skończyła, to oni płacić nie będą. „Igła” zdał rachunek z jedenastu wizyt u bogatych ludzi, co wyniosło wszystkiego 8 rubli.
— Po coś brał? Trzeba było nie brać i zrobić tylko taką minę, i zabierać się do odchodzenia. Tak się robiło zawsze, to jeszcze prosili, żeby brać, a dawali i po sto rubli.
— Dawali, ale kiedy? Teraz nie te czasy.
„Listek” oznajmił smutną nowinę o zaaresztowaniu z bronią w ręku towarzysza „Kamienicy”. „Listek” miał łzy w oczach, opowiadając o tym wypadku. Zbili go prikładami, okrwawili, a jak poszedłem do naszego rewirowego, to łajdak nawet nie chciał gadać, choć mu obiecałem najpierw piętnaście rubli, potem pięćdziesiąt, a w końcu nawet sto! I mnie go żal, powiada, ale teraz nic nie mogę. Nie te czasy, powiada!
— Oj źle, oj źle, zgubiony nasz „Kamienica”!
— Gdzie on siedzi? — spytał „Sędzia”.
— Już „tam”.
„Sędzia” machnął ręką.
Westchnęli wszyscy nad stratą dobrego kolegi i radzili dalej. Przewodniczący, drab z targu na Gęsiej ulicy, wymyślał wszystkim za niedołęstwo, bo przy podziale wypadło na każdego po niecałe pięć rubli.
— Słyszane te rzeczy? Czy wy macie sumienie? Łajdaki z was, a nie komuniści! Co wy robicie przez cały tydzień? Niewarci jesteście należeć do porządnej organizacji!
— Ty się nie gniewaj, „Sędzia”, tylko zrozum, że nie te czasy. Teraz nie można zrobić komuny na pięćset rubli, a prócz tego obstalować na następny dzień u tego samego burżuja obiad z gęsiną i zjeść go spokojnie, a potem jeszcze tańcować. Spróbuj no sam! Na takie interesy jest za późno.
— Ja od was nie żądam po pięćset rubli, tylko żebyście pilnowali swoich małych interesów. Takie interesy powinny iść, jak zegarek!
— Zegarek też trzeba czasami nakręcić — rzekł „Stójkowy”.
— Mądre słowo! — pochwalił „Krawiec”.
— Mądra rada — zauważył „Szpilka” — ale kto jego nakręci? Broni nie mamy, ludzi do strzelania też, a tu wzięli jeszcze „Kamienicę” w taki zły czas.
— „Kamienica” by potrafił, to był porządny bojowiec, ze starych... Nas się już coraz mniej boją. Powiedzmy sobie prawdę: nas się już prawie całkiem nie boją. Nie każdy umie się tak postawić, jak „Sędzia”.
— U mnie na Grzybowskiej wyraźnie mówią: za co my mamy płacić podatek, kiedy już sześć tygodni, jak nie było żadnego napadu? Powiadają: już po rewolucji! Zmądrzały wszystkie naraz!
Milczący dotychczas „Kanarek” wystąpił z wnioskiem formalnym: urządzić w najbliższych dniach szereg napadów w różnych stronach żydowskiej dzielnicy dla ożywienia podupadającego interesu. Broń można wynająć.
Ale na to nikt jakoś nie miał prawdziwej ochoty. Takie były czasy.
Dopieroż zaczął gadać sam „Sędzia”. Właściwie nie gadał, ale krzyczał, aż dzieci, śpiące w betach pod ścianami, pobudziły się i zaczęły piszczeć, aż sparaliżowana i konająca od dziesięciu lat sędziwa matka „Krawca”, w którego mieszkaniu odbywała się narada, zaczęła jęczeć i zawodzić trupim głosem:
— Aj, złodzieje! Aj, wy zbóje! Że też was jeszcze trąd nie poraził! Że też mnie nieszczęśliwej Bóg odjął ręce i nogi! Że ja, nieszczęsna, nie mogę pójść i wydać was policji, żeby was wszystkich raz powiesili! Aj, zbóje, aj, złodzieje!
Wszyscy pospuszczali oczy i siedzieli cicho, słuchając ze wstydem strasznych słów prawdy, których im nie szczędził przewodniczący.
—...Co wy jesteście za jedni? Kapcany, tchórze, kombinatorzy! Zwyczajny złodziej ma więcej honoru i odwagi, niż każdy z was! Hańbę przynosicie wielkiej sprawie! Hańba starej organizacji „Ręki sprawiedliwości”, której założenie kosztowało tyle krwi i ofiar! Na to bohaterską śmiercią zginęli: „Kot”, „Rasznik”, „Mykwa” i wielki nasz założyciel, bohater nad bohaterami, nasz kochany Luzer, żebyście wy, śmierdzące.... zarabiali na tej ich świętej pamięci i nic od siebie nie robili dla sprawy? Długo ja patrzę na was, łachmyty jedne, i nic nie mówię! Długo ja czekałem na poprawę cierpliwie, jak ten ojciec. Ale teraz niech tego będzie dosyć! Ja wiem, co każdy z was sobie myślał: on sobie myślał, że „Sędzia” też taki sam, że „Sędzia” na wszystko pozwala, że „Sędzia” już się boi wziąć do ręki brauning i że chce tylko pieniądze wyciskać z tej burżuazji i że te pieniądze on odkłada i niedługo własny interes założy. Podłe tchórze! Ty się nie uśmiechaj, „Igła”, i nie myśl sobie, że to tylko gadanie dlatego, że w ten tydzień było mało obrotu! Ty, „Igła”, sobie przypomnij, co się stało w biały dzień z „Tramwajarzem”, który mnie, jako naczelnika, nie uszanował! Ty, „Koń”, wiem, co zamyślasz: ty chcesz po cichu wycofać się z interesu i założyć do spółki ze szwagrem handel za uzbierane pieniądze i za te, coś je ukradł partii, pomimo przysięgi, że będziesz wszystko oddawał do równego działu. Ale od nas się tak łatwo nie odchodzi, a jak kto tak myśli, niech sobie przypomni pewne rzeczy!
I ja wam radzę jeszcze po dobroci — przypomnijcie wy sobie, co było! Tutaj gada dzisiaj jeden za drugim: nie te czasy?! Dlaczego?
Głupie tchórze! Teraz dopiero idą dla was prawdziwe czasy! Teraz nasza rzecz pokazać światu, co znaczą komuniści! Ale wy nic nie rozumiecie. Może ty rozumiesz? Gadaj, „Stójkowy”! Dlaczego według ciebie teraz już nie można robić dużych interesów? Gadaj — ja tobie każę!
— Ty się nie gniewaj, „Sędzia”, ale wszyscy mówią, że rewolucja już skończona.
— A co to znaczy?
— To znaczy, że policja górą i że ten burżuj już się nie boi, a przez to człowiekowi się robi ciasno w tej Warszawie.
— A ty co powiesz, „Krawiec”?
— Ja nic nie wiem, ja ciebie, „Sędzia”, będę zawsze słuchał, tak jak słuchałem, ale wszystkie partie teraz przycichły, bo jest źle.
— No, to słuchajcie, głuptasy, co powiem. Słuchajcie i przygotujcie się do wielkich rzeczy! Co wy rozumiecie w polityce? Wasza rzecz słuchać mądrzejszego!
— Powiada jeden z drugim, że rewolucja przegrała, że partie przycichły. To jest prawda. Ale jaka rewolucja przegrała? Socjalistyczna rewolucja, polska rewolucja, ruska rewolucja, ale nie nasza. Socjaliści już się nie rozbijają, ani siedzą po więzieniach, na katordze. Już oni nam nie będą przeszkadzać, już ich bojowcy nie będą naszych towarzyszy mordować. Co nam znaczy policja? Co policja może wiedzieć? Ale ta partia „Bund”55, czy partia „Pojale Syjon”56, czy te PPS — one nam nie pozwalały żyć. One miały swoich w każdej kamienicy, w każdym sklepie, w każdej fabryce, na każdym rogu ulicy. One miały swoje paskudne bojówki do zabijania ludzi. One się wypierały zawsze, że z naszymi wojują, ale kto zamordował „Okonia” przy komunie u kupca Eizenszterna? Bundowcy. Kto rozstrzelał na ulicy w biały dzień dobrego towarzysza „Niemca”? Kto zabił bez miłosierdzia „Białego” w jego własnym mieszkaniu, w oczach żony i dzieci? Te wyrodne Żydy-zaprzańce z „PPS”. Kto nam patrzył na ręce? Kto nam psuł interesy? Kto wyganiał naszych z fabryk? Kto nas ogłaszał za bandytów w swoich paskudnych gazetach? Kto zaprowadził samoobronę, gorszą od policji, która naszych prześladowała, a brała w obronę burżujów? Kto zaprowadził sądy, gdzie męczyli ludzi nie gorzej od Grüna, i gdzie ty, „Krawiec”, i ty, „Drut”, dostaliście po pięćdziesiąt prętów gumowych!
Teraz z tym wszystkim koniec! Teraz porządni ludzie mają wolne ręce. Teraz nam trzeba tańcować z radości, a wy się trapicie, jakby to był sądny dzień. Tyle razy wam już mówiłem, że jesteście głupie, ale powiem jeszcze raz: głuptasy! A kto głupi, ten niech słucha mądrzejszego!
Wydawszy jeszcze szereg rozporządzeń i nawymyślawszy jeszcze raz każdemu towarzyszowi z osobna, „Sędzia” zażądał papieru i, przy akompaniamencie wyrzekań i złorzeczeń starej paralityczki, pisał list następujący:
„Ręka sprawiedliwości” przesyła braterskie pozdrowienie „Pięciu Mężnym”. Niechaj powodzenie towarzyszy stale dobrej sprawie, a zły przypadek niech omija jej synów!
Jest dla ciebie interes, stary przyjacielu „Mostowy” — a jaki interes, to z tej kartki, którą posyłam, łatwo zrozumiesz. Rzecz jest ważna. Ale ta rzecz wam się na nic nie przyda, a nam co innego. Ty to rozumiesz, przyjacielu „Mostowy”, i zrobisz, jak
Uwagi (0)