Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
— Wy z miasta, ze wsi?
— Ja ze świata, bywam tu i owdzie.
— Musi was wygnębili dranie niezgorzej, mało na was sadła, chcecie jeść? Mam kiełbasę i syr — jak dadzą herbatę, podjedzcie sobie do woli.
— Dobrze, zjem, dziękuję.
— Gdzieście siedzieli? Bo my, póki byli razem, pukalim na wszystkie strony, mało kogo ze starych nie znam.
— Ja na górze od Wisły.
— A z kim?
— A z tymi, co ich już nie ma. Siedzielim we trzech. Dziś w nocy dwu zabrali i powiesili. To i byli moje towarzysze...
— Pch! — westchnął Kiełza. — To niechybnie z naszej partii, bo innych nie tracą. To my swoi.
— Chyba nie.
— Ja bojowiec z Polskiej Partii. We wtorek mnie sądziły na śmierć.
— To znaczy, że was powieszą jutro w nocy albo pojutrze...
— Tak i ja myślę — odrzekł Kiełza urażony, że chłopaczyna nawet się nie zdziwił i gada, jak o rzeczy zwyczajnej, o cudzej śmierci. I pomyślał sobie: bandyta jest, ino jakiś na bandytę za dziwny. I wymowę ma osobliwą...
— Wyście Polak, bo gadacie jakby niezwyczajni po naszemu?
— Ani Polak, ani żaden inny. Człowiek jestem, a urodziłem się w Warszawie. Potem w Ameryce byłem lat kilka i po innych krajach, gdzie się nie gada po polsku.
— No, no... A w Ameryce dobrze naszym?
— Jak komu. Jedna krzywda na całym świecie.
— Ameryka bogaty kraj, wolny, każdy robi, co chce...
— Każdy, kto bogaty, jak i u nas...
— To jest tylko takie gadanie. Tam carskiego rządu nie ma, ino republika...
— Tam pieniądze rządzą.
— Pieniądz wszędzie górą, ale sprawiedliwość, szkoły, sądy, wolne głosowanie, gruntów wolnych dużo...
— Tam każdego kupi i każdy się sprzeda. I ten, co głosuje, i ten poseł, i ten prezydent, i ci, co socjalistami rządzą.
— To jest łgarstwo. Socjalisty-posła nikt jeszcze nie podkupił. I ja nie na wszystko ciemny, chociem za granicą nie bywał. Głupstwa gadacie. Jakbyście socjalistów znali, tobyście wiedzieli...
— A skąd wiecie, co ja znam?
— Ja uważam, że niewiele, bo kto na socjalistów szczeka, ten albo ciemny, albo z burżują, ze szlachtą trzyma.
— Jak was nauczyli, tak gadacie. Są i lepsi od socjalistów. Tacy, co naprawdę dobra chcą dla ludu roboczego i co naprawdę cały świat przerobią.
— No — no... Mądry wy bardzo, powiedzcie i mnie, kto to taki — dla nauki mnie głupiego.
— Nie chce mi się gęby psuć. Na co się zda was douczać, kiedy was już jutro nie będzie?...
— Prawda i to, co mi z tego?
Kiełza położył się na nowo na łóżku, odwrócił się do ściany i zasnął.
Obudził go nowy towarzysz.
— Wstawajcie, będziem jeść.
— Mnie się ta jeść nie chce. Jedzcie sami na zdrowie. Po co mi jest jedzenie. Ja już trup.
— Dziwny człowiek! Powieszą go jutro, a może dopiero pojutrze, a on już nie chce jeść. Wstyd!
Na to słowo wstał Kiełza z łóżka, ale był zły. Diabli komu do niego.
Jedli do syta, bo kobita przywiozła przed samym sądem sześć kiełbas i dwa wielkie, podsuszone syry. Młodziak zajadał, jakby go głodzili od roku. Kiełza był temu rad i jedzenia nie żałował.
— A gdzież są wasze rzeczy? Czemu za wami nie przynieśli?
— Ja nie mam rzeczy. Ja nie burżuj albo socjalista, żeby za sobą kuferki wozić.
— A któż wy jesteście?
— Ja? Człowiek jestem! Jużem wam to mówił.
— Każdy jest człowiek.
— Oho!
— A za co siedzicie? Za co waszych powiesili?
— Za to, żeśmy chcieli prawdy. To grunt. A tamci poszli na stryk za zabicie i rabunek kupca Żyda na szosie, za zabójstwo dwu oficerów i za zabranie pieniędzy z monopolu. To wszystko, co się wydało. A mnie nic nie „dokazali”, a towarzysze powiedzieli, że mnie nie znają. Udawałem też trochę wariata.
— To oficerów też zabija wasza partia?
— Nie byliśmy w żadnej partii. My nikogo specjalnie nie zabijamy, tylko jak nam kto przeszkadza.
— Wedle czego jak przeszkadza?
— Jak przeszkadza żyć. Każdy ma prawo żyć. Ot, na przykład, idzie ten człowiek głodny, wchodzi do sklepu, przywita się i weźmie sobie choćby kiełbasę. Rzeźnik woła: płać! A ja jemu: nie, głodny jestem, więc biorę. On mnie za łeb, a ja go po łbie. Narobią krzyku, przyjdzie policja, a my do policji. To jest proste. Jakby tak wszyscy robili, toby się wnet świat naprawił.
— No, z głodu niech ta będzie. Ale na tego kupca po co było?
— Kupiec miał przy sobie duże pieniądze, myśmy to zawczasu wiedzieli. Uradziliśmy za te pieniądze rok przeżyć we trzech spokojnie, bośmy się już zanadto zmordowali.
— Spokojnie? Jakże to?...
— Tak, jak ludzie żyją. Burżujowi wolno nic nie robić całe życie od małego dziecka, a człowiekowi ani nawet jednego roku? My chcieli jechać do Wiednia odpocząć i wydać taką książkę agitacyjną. Tam mamy swojego towarzysza pisarza i paru znajomych.
— I zabraliście te pieniądze?
— Cztery tysiące osiemset rubli.
— Oj oj oj!
— Kupiec nas znał, bośmy już raz do niego chodzili, żeby oddał polubownie. Trza go było zabić, boby nas wydał.
— No, no. I cóż wyście z takimi pieniędzmi robili?
Straszna ciekawość zdjęła Wojtka, jak do tej niezwykłej bajki, kiedy był jeszcze mały.
— A nie udało się tak zrobić, jakeśmy chcieli. Najpierw wpadł jeden ze swoją częścią. Pobili go, zamknęli, a pieniądze zabrał naczelnik straży ziemskiej. Podjął się Żydek jeden za pięćdziesiąt rubli zanieść list do naczelnika. Napisałem, żeby więźnia uwolnił, za co pięćset rubli ma prawo zatrzymać, a resztę niech oddaje, bo inaczej śmierć. Zgodził się, wypuścił i już mieliśmy iść dalej znowu we trzech, kiedy powiada ten wypuszczony, że dostał tylko dwieście rubli z tego wszystkiego, choć mu się należało przeszło tysiąc. Zabiliśmy naczelnika, ale pieniądze przepadły. Postrzeliliśmy jeszcze dwu strażników, bo nam nie dali odejść spokojnie. Idziemy raz, jest takie miasteczko małe, żydowskie — jeszcze się dymiło, bo całkiem było spalone. Bieda, nędza, płacz, pod gołym niebem wszystko siedzi. Rozdaliśmy te pieniądze, zostało się nam koło stu rubli.
Wojtek nic nie rozumiał.
— To wy tak z miłosierdzia? Czy za pokutę?
A pomyślał sobie: wszystko szczeniak łże.
— O co wam idzie? Za jaką pokutę? Ludzie byli w potrzebie, tośmy rozdali. Przy tym rozdzielaniu było krzyku, tłoku, jak to Żydy. Zobaczyły, że rozdajemy pieniądze, to się mało nie potratowały na śmierć. A na ten czas jedzie na koniach dwu oficerów i dwie damy na spacer — oglądać pogorzelisko. Tam artyleria stała o wiorst dziesięć. My im spacerować nie przeszkadzali. Przystanęli i patrzą. Widzą wielkie pieniądze. Wszyscy trzymali w rękach papierki, a my rozdajemy.
— Co za jedni?
— Ludzie — odpowiadamy.
— Wy z partii? A skąd pieniądze? A paszporty? Ruki wwierch!49
Czego głupi chcieli? Wyjma jeden rewolwer. Postrzeliliśmy obu na śmierć. Damy z koni pospadały. Obławę potem robili na nas w całej okolicy. Siedzieliśmy w lesie przez tydzień i mało co z głodu nie zmarli.
— No — i co dalej? Ino, widzicie, nie łżyjcie, bo i po co?
— Ja nigdy nie kłamię, chyba jak trzeba, a tu przecie nie mam żadnej potrzeby.
— Dla samochwalstwa inszy łże, abo i sam nie wie po co...
— Ja nie taki. Zresztą o tym pisali po gazetach...
— I przez tych oficerów wy się wsypali?
— Dwu znaleźli u chłopa. Te damy ich zaraz poznały, bo wszędzie jeździły konno za sołdatami, a ja byłem osobno. Potem mnie zabrali na stacji, stamtąd dość daleko, alem zawczasu rewolwer porzucił, a paszport miałem w porządku. A te damy mnie nie poznały. Pokazywali nas potem wszystkim Żydom pogorzelcom, żaden się nie przyznał. Pobrali i trochę Żydów do kozy, ale puścili.
Zabawiły takie opowiadania Kiełzę na dobre parę godzin. Całkiem zapomniał o swoim losie, tak już ten młodziak był niezwyczajny i te jego przygody, a najdziwniejsze z tego było to, że ani do żadnej partii nie należał, ani bandytą nie był, ani bojowcem, co na własną rękę chodzi — ino po prostu nie wiadomo kto. Rozum miał jak na młodego taki, co na wszystko odpowiedź znajdzie. Tylko nad tym można myśleć tak długo, jak się chce, a niczego człowiek nie dojdzie. Przytwierdzić mu trza było we wszystkim, choć były te jego racje całkiem do niczego niepodobne.
— A teraz, dobrze: puszczą was i co dalej?
— Nic — będę sobie żył, jak i dotychczas. Teraz pewnie pojadę znów do Ameryki jeszcze na jaki rok. Tam mam przyjaciół Włochów, z nimi głównie się zadawałem, to są robotnicy na kopalniach.
— To i wy też czasami do roboty stajecie jako robotnik?
— Na to ja nie jestem głupi. Porządny człowiek nie powinien pracować, tylko walczyć.
— No — a z czego świat będzie jeść?
— Właśnie przez to, że świat chce jeść, to ład się sam przez się zaprowadzi, byle raz wszystko obalić do gruntu.
— No, no! A za cóż wy do tej Ameryki pojedziecie? Macie gdzie pieniądze schowane?
— Ja mam wszędzie pieniądze. Wezmę sobie byle gdzie. We sklepie, na drodze...
— Z monopolów bierzcie, a tak u kogo nieładnie. Rządowe pieniądze wolno...
— Wszystko wolno! Nie rozumiecie wy tego...
— Ja rozumiem (ino bez waszej urazy). Ja wiem, że wolno, ale tylko bandytom...
— To jest tylko przezwisko „bandyta”, a w rzeczy samej... Et, co tu gadać. Wy swoje, a inny swoje. Prosty bandyta więcej pożytku przynosi, niż taki sobie socjalista, co się cudzego boi tknąć, ani tego bogatego potrącić... Socjaliści myślą, że tak właśnie dobrze, bo tak Bóg przykazał. Przesądy! Ale już ludzie do rozumu przychodzą! Idzie nowy czas! Idzie wielka rewolucja i cały świat się zatrzęsie! Wszystko, co jest, będzie zburzone! Połowa ludzi wyginie — ale reszta będzie żyła szczęśliwie! Tak będzie!
Gdy to mówił, oczy mu się mieniły. Blakły i ciemniały, otwierały się w nich jakiesi głębie i patrzały te oczy tak strasznie, że Wojtka przeszedł dreszcz.
Ale już po chwili uspokajały się oczy, patrzały dobrze, niewinnie, całkiem po dziecinnemu, tak, że każdy by przysiągł, że muchy nie ukrzywdzi człowiek, co tak patrzy. Wojtek zapadł w milczenie.
Odeszła go ciekawość do młodego cudaka, przypomniał sobie swoją dolę i zapragnął gwałtownie spać. Już się układał, kiedy nagle ocuciło go niespodziewane uczucie jakiejś radości. Coś się stało dobrego, albo się też ma stać, ale zaraz. Co takiego?
Jakiś wielki kłopot spadł z głowy, znalazło się cudem jakieś wyjście z ciasnego miejsca, jak z tej pułapki. Co takiego? Tyli czas dźwigał tę troskę, a teraz ulga. No i cóż to takiego jest? Już wiedział i usiadł na łóżku.
— Posłuchajcieże, człeku nieznajomy, bo nie wiem, jak was zwać?...
— Moje nazwisko jest Gryziak, jeżeli to wam potrzebne.
— Na nic mi niepotrzebne wasze nazwisko, ino wy sami. Ale naprzód powiadajcie, czyli wy wiary komu dotrzymacie? Wszystko u was za nic, więc nie wiem. Jak was ktoś w godzinę śmierci o co poprosi, to czy zrobicie uczciwie? Czy dotrzymacie? U nas się mówi na honor, na słowo, na uczciwość, ale jak tu z wami?
— Jak? Gadajcie prosto, po ludzku, czego chcecie? Nigdy jeszcze nikogo nie oszukałem, chyba tego żandarma albo szpicla. Co wam zrobić? Na wolności co zrobić, do waszych pójść, czy list zanieść? Zrobię, co będzie trzeba...
— Ino to baczcie, że człowiek do was gada na tym progu śmierci!
— To mi wszystko jedno. Dla mnie tam śmierć nie znaczy nic, ani czyja, ani moja. Zrobiłbym dla żywego, zrobię dla was, jeżeli mogę.
— Cóż, pewności żadnej nie mogę mieć, ale i tak jest bez ryzyka, bo jak wy nie zrobicie, to wszystko na nic pójdzie. A oto idzie, ze napisałbym przez was list do mojej baby na wieś. Tylko list bardzo tajemny!
— Dobrze, wrzucę do skrzynki, tylko dajcie mi na markę, bo nic nie mam. Za pieniędzmi będę się dopiero oglądał, a podczas tego może list zginąć razem ze mną.
— Taki list nie może iść na pocztę. Trzaby samemu oddać, ale tu w Warszawie, do jakiego partyjnego człowieka, albo najpierw nie wiem gdzie, a po wtóre ja bym wam nie zawierzył...
— No, to popatrzcie na mnie... Czy ja podobny do szpicla?
Wojtek wpatrzył mu się pilnie w oczy i zawołał:
— Jeżeliby taki, jak ty, zdradził, to już znaczy nie ma na świecie prawdy, tylko jeden fałsz. Ja bym wam we wszystkim zawierzył. Ino czy zechcecie pojechać, bo daleko. Tylko chyba, że wam to wszystko jedno gdzie...
— Nic mnie na miejscu nie trzyma.
— Baba was przechowa, możecie u nas wypocząć, jeść wam dadzą, powiecie, żeście mnie w ostatniej godzinie widzieli... Ino słuchajcie: listu nie ważcie się czytać. Na to przysięgnijcie!
— Nic wam nie będę przysięgał, a listu ja nieciekawy.
Gryziak położył się spać, a Wojtek na całą noc zasiadł do pisania. Trudno mu szło pisanie. Wolniusieńko ustawiał kulas przy kulasie i starał się, żeby było najkrócej, ale tyle rzeczy chciało się napisać. Myślał, przestawał pisać i znowu wracał.
Uwagi (0)