Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 32
Idź do strony:
po więzieniach i muszą żyć długo razem dzień po dniu...

Szło im trudno. Długo milczeli, spoglądając na siebie od czasu do czasu.

— Czy ty naprawdę wierzysz w to, co o nas piszą u was — a co piszą, to dobrze wiesz... Nie o programie, nie o „organicznym wcieleniu”, „ugodowości”, „płaszczeniu się przed Rosją”... ale o...

— O „socjal patriotyzmie”, o „szlachetczyźnie”, „o taktyce bandyckiej ”, o „zdradzie sprawy robotniczej”.

— Dajmy pokój!

— Dajmy pokój!

Rozdrażnienie wzrastało. Tłumili je, ale wydobywała się na wierzch sama gorycz. Nieprzeparta była ich chęć mówienia sobie prawdy.

— Mówi się u was, że my — to „same Żydy” (ja na szczęście byłem ochrzczony, a nie obrzezany), którzy nie czują po polsku...

— A wy macie nas za narodowców, którzy socjalizmu używają tylko na przynętę, a między sobą się z tego śmieją...

— Dajmy pokój...

— Mówię ci, Szablon, że w tym jest jakaś straszna obłuda, komedia umówiona. Zaciekli się ludzie, żeby ją grać i grają — aż się wszyscy diabli śmieją...

— Tak, jest dużo śmiesznostek, ale w gruncie... życie nas wytworzyło i te nasze chryje.

— Nienawidzę takiego stawiania kwestii! Człowiek świadomy opanowuje życie, kieruje nim...

— O, do pewnego stopnia, w nieznacznej mierze. Warunki stanowią o wszystkim. Praw, jakie chcesz kazania, dowiedź wszystkim, że się mylą — a zgody nie będzie, jeżeli być nie może.

— Ja nie chcę żadnej zgody! Niech się strony drą, niech się zabijają, ale niech nie grają komedii. Niech nie udają, że się nawzajem mają za szubrawców, za złodziei, za szachrajów....

— No, przesada...

— Taki jest ton naszych polemik po pismach, po wiecach, na każdym miejscu i o każdej porze. To jest jakiś umówiony, haniebny styl. Dlaczego ludzie w to wierzą? Dlaczego się nie otrząsną, jak z robactwa? Ja osobiście nie wierzę, że wy jesteście łajdaki. A ty — o nas?

— Głupie pytanie! Oczywiście, że nie.

— Ale ten wasz robociarz w Łodzi, który zastrzelił naszego delegata strajkowego, uwierzył. Uwierzył i miał prawo zabić. To był pierwotny, dziko-uczciwy człowiek.

— Przede wszystkim to nie był nasz zorganizowany człowiek, ten masowiec...

— To był esdek. A na pociechę wyznam ci, o czym wy nawet nie wiecie, że i jeden nasz zabił esdeka. Ten też uwierzył. Zabójcza konsekwencja... „Łotrów” się zabija. Będzie tego więcej, nie bój się...

— Fałsz! Właśnie robotnicy żyją ze sobą zwyczajnie i po ludzku, a tylko my...

— Nieprawda! Jest nienawiść bezpośrednia, szczera ludzi naszczutych...

— Zacznij kazanie od swoich. My nikogo nie szczujemy. Też — wyrażenie...

— Różne były wasze wyrażenia. Pamiętam...

— I ja. Chcesz, to ci je przytoczę...

— Naturalnie. To jest u was obowiązkowe umieć na pamięć wszystkie intrygi, kawały i przyczepki od stu lat. Zaiste erudycja spod ciemnej gwiazdy!

Dotarli do złego miejsca. Wisiała nad nimi jakaś wielka chryja. Żaden nie mógł się już miarkować. Marek zapomniał, co gadał przed chwilą. Już go rozpierała nienawiść. Szablon miał w twarzy szyderstwo i chłodną zawziętość. Oczy jego mówiły: zacznij no...

Było im ciężko, ale najprzykrzejsze było to, że te rzeczy dzieliły ich od siebie — właśnie ich, co mieli ze sobą tyle wspólnych, najdroższych wspomnień i tyle ciepłej, stęsknionej przyjaźni. Żaden z nich nie chciał drugiego przekonywać ani przerabiać. Teraz przy przypadkowym spotkaniu, po latach, zapragnęły serca wylania — poczciwego gadania o tym, co było kiedyś w tej pierwszej, ślicznej młodzieńczości.

Pamiętał Marek swoje najskrytsze, wstydliwe zwierzenia przed przyjacielem, kiedy nie mieściło się już w nim cierpienie. Wylewał przed nim swoją niepojętą, nadludzką, nieszczęśliwą miłość, opowiadał mu o boskich urokach panny Anuli, spowiadał się z cierpień, płakał. Pocieszał go kolega, uszanował tę mękę duszy, dotrzymał tajemnicy, a na wspomożenie wyznał mu — że i on jest nieszczęśliwy. Wymienił, płonąc ze wstydu, pannę Kazię i wyznał wszystko. On — ten zimny, rozsądny, skryty Szablon! Połączyły się ich losy. Chodzili razem spotykać na mieście piękne panny, albowiem i one chodziły razem. Czytał przyjacielowi Marek swoje wiersze na cześć ukochanej, czytał mu i Szablon tragiczne kartki swego pamiętnika. Aż po wielu tajemnych rozmowach, po wielu namysłach, kiedy już się przebrała miara cierpienia, gdyż na dokładkę zostali się obadwaj z tej miłości na drugi rok w klasie piątej — postanowili zakończyć tragicznie tragiczne życie i utopić się razem. Rzecz tę rozważali spokojnie, rozsądnie, jak mężczyźni.

Pewnego razu na to posiedzenie (pod wierzbami, nad pokrętną rzeką Bystrzycą) przyniósł Szablon mały zeszycik, zapisany bladoniebieskimi literami hektografu, i, rozpłomieniony, oznajmił tajemniczo:

— Czytałem to przez całą noc! Przeczytajmy jeszcze razem, zanim zejdziemy z tego świata. To są rzeczy niesłychane i wielkie, a my nic o tym wszystkim nie wiemy!

Odłożono śmierć do 26-go lipca, do dnia imienin panny Anuli. To ustępstwo zrobił dla przyjaciela Szablon, choć dla niego słodszą byłaby śmierć w tej zimnej wodzie w dniu 4-go marca. Czytali pod wierzbami w cieniu, w pachnącej trawie — a z daleka widniały wieże i kościoły starodawnego miasta.

W połowie lipca już byli socjalistami. Uradzili i przysięgli sobie żyć dla ogółu, jeżeli nie mogli żyć dla siebie i fatalna data minęła bez nieszczęścia.

Kolega Szabłowski, patrząc na przyjaciela, drżał z jakiegoś tajnego wzruszenia. Widział w jego wymizerowanej twarzy ślady przeżytych ciężkich myśli, czytał w oczach zmiany, dokonane tchnieniem śmierci. Była mu drogą jego dzielność, jego cudowne uratowanie i to, że nie boi się dalej robić tego, co dawniej. Chciał go uściskać i powiedzieć mu, że go kocha. Zachciało mu się, żeby było, jak dawniej, żeby mu obiecał, że się będą widywali. Miał mu do powiedzenia tysiące rzeczy. Uzbierało się tego masa. Ale nie sposób było ruszyć z miejsca. Budował się między nimi most z samej szczerej serdeczności, a lada chwila mogło paść słowo, po którym zacznie się zjadliwa besztanina wiecowa i wykłuwanie sobie oczu...

Szpiegowali się nawzajem i gorąco pragnęli, żeby się to nareszcie skończyło.

— Daleko jedziesz? — spytał Szablon.

— Jeszcze trzy stacje...

— Masz tu jakich krewnych, czy sympatyków?

— Nie jadę na wakacje. Mam tu pewne interesy.

— Co, w takiej zapadłej dziurze?

— Chłopi. Też ludzie.

Szablon mimo woli spojrzał na jego walizki. Marek mimo woli się uśmiechnął.

— Śmiej się zdrów! Nie są to śmieszne rzeczy.

— O tak, coś ja o tym wiem.

— I ja wiem, że szedłeś na śmierć i idziesz i pewnie, że cię tam kiedyś powieszą... Ot, widzisz, powiedziałem głupstwo. Takich rzeczy się nie mówi, ale stało się. Chciałem powiedzieć, że wszystko u was można zrozumieć, ale za nadto wy już szafujecie tą krwią, że życie — rozumiesz — że dojrzałość warunków nie dała wam jeszcze tego prawa. Mówię poważnie, nie chcą cię urazić... I powiem ci otwarcie, bo z tobą inaczej nie chcę i nie mogę. Jak widzę ciebie, jadącego w ten dziewiczy kraj z twoimi złowrogimi pakunkami, tu, gdzie jeszcze tak mało wiedzą i tak nic nie rozumieją... Ot, taka cicha wioska. Patrzaj... — wskazał na okno.

Marek spojrzał.

— Wydaje mi się, że widzę obłąkanego człowieka, jakiegoś demona-nihilistę lub fanatycznego mistyka, który ma za swój cel pomnażanie tych nieszczęść, których pełno wszędzie. Źle — niech będzie jeszcze gorzej! Jest gdzieś zakątek, gdzie ludzie cicho żyją, dokąd nie sięgła38 jeszcze władza praw burzących. Dalejże!... Co tu po tobie zostanie? Tylko nieszczęście. Wyrabiacie to samo po miastach z proletariatem. To jeszcze można ogarnąć. Ja z tym walczę, jak z wrogiem — ale tam jest żywy teren, rozbudzony żywioł, masy, znające swoje prawo — tam wolno próbować, tam można się jeszcze mylić... Ale to kolosalne zaślepienie, ta masowa histeria, która chce zarazić wszystkich i wszystko aż po ten zapadły kąt... Nie — tego nikt rozumem nie ogarnie...

— Mój rozum się tak nie rozczula. Ja wszędzie mam prawo dotrzeć. Mój socjalizm i moja rewolucja nie kończą się na rogatkach miejskich. Ja nie szanuję tej chłopskiej dziewiczości — ani tych tam żelaznych praw... Niejedno prawo ugięło się już w ogniu zbiorowej woli... Krew, krew... Od kiedy to lud zarzeka się prawa do krwi? Przewrót w sprawach ludzkich bez rozlewu krwi?...

— Nie. Ja nie z sentymentu. Znam ja twarde i nieludzkie konieczności... Muszą być okropności i katastrofy. Niech się leje krew! Ale zimny rozum musi kierować i tym: wszystko ma swój czas! A teraz nam krwi ludowej wylewać nie wolno! Nie wolno, bo nie warto!

— Jakiż to jest ten nasz czas?

— Czekać, wytrwać, rozbudzać, pogłębiać świadomość, wyzyskiwać to, co można, i wywołać przeogromny masowy ruch...

— ...Kiedyś... kiedyś... Takie jest twoje zdanie. Taka jest twoja wiara...

— To jest prawda, oparta na wszystkich faktach rewolucji ogólno-rosyjskiej...

— Nie, to tylko twoja wiara, czy twojej partii... Niczego nie zdołasz dowieść. A nasza wiara jest to, że nastał czas.

— Nastał czas budować niepodległe państwo za pomocą rabowania monopolów i zabijania stójkowych! Wiesz, że zaczynam wierzyć w jakąś straszliwą chorobę umysłową, która może ogarnąć masy ludzi. Wy wszyscy jesteście zatruci, uśpieni i nikt za was nie myśli!...

— Zabijanie stójkowych, niepodległe państwo... Czy nie można z tobą mówić po ludzku? Nie jesteśmy na wiecu, nikt nas nie słucha — pomówmyż, jak ludzie. Pomówmy o walce. Jest idea bierności i idea walki. Są cierpliwi i są ludzie, którym się spieszy.

— Są również obłąkani, co biją głową o mur.

— Są i maniacy, co lubią, żeby ich poniewierano. To są albo męczennicy, albo...

— Dajmy pokój, do czego to nas doprowadzi? Pogadajmy ot tak...

Ale Marek nic nie odpowiedział. Milczeli obadwaj długo, starając się nie patrzeć na siebie. Siedzieli naprzeciwko siebie, stykając się prawie kolanami.

Ciążył im ten przymus. Dolegał nieznośnie wstyd, że nie potrafili opanować momentu i jakoś przyzwoicie wyjść z drażliwej sytuacji. Obserwowali się nawzajem spod oka i co chwila spotykały się ich spojrzenia trwożne, biegające. Zdawało im się, że lada chwila znowu wybuchną śmiechem i wszystko się ostatecznie wyjaśni. To znowu brała ich niecierpliwość: po jakiego diabła się dręczyć? Udawać głupiego i truć się potem wspomnieniami swojej głupoty...

To u jednego, to u drugiego w ukradkowych spojrzeniach błyskała już nienawiść. Przychodziło opamiętanie i bezradna myśl: trzeba coś z tym zrobić...

Wreszcie kolega Szabłowski przemówił:

— Nie spotkałeś też czasem w ostatnich latach której z tych naszych okrutnych, cudnych, dawnych panien? Co też się z nimi dzieje?

Marek spojrzał mu prosto w oczy i, nie odrywając wzroku, po chwili — odpowiedział:

— Powiedz szczerze, jak myślisz, czy nie byłoby to hańbą dla proletariatu, gdyby w ciągu całej rewolucji nie rozległ się ani jeden nasz wystrzał? Gdyby nie padł ani jeden wraży trup za tylu naszych poległych?

— Zapewne, że to by było już nazbyt osobliwie, ale uspokój się: lud samorzutnie wydałby ze siebie mścicieli. Obeszłoby się bez tych waszych specjalistów. A jeżeli idzie o prawdziwą, twórczą, zdobywczą wojnę, to cóż znaczy garść waszych?

— Wiara w żywioł. Dlaczegóż nie w starą, wypróbowaną opatrzność boską? Żywioł — to stojąca w pleśni woda, albo bezrozumny, wściekły wicher, obalający wszystko po drodze... Żywioł! Siedź przez całe wieki nad zgniłą wodą i czekaj! Daj się porwać wichrowi, jak liść! Ja wierzę w jedno tylko: w rozumny, świadomy czyn człowieka...

— Rozumny... świadomy... Na to zgoda...

— Wiesz, że o polityce się nie dogadamy. Po co się nawzajem irytować? Ale poza wszelką polityką są zjawiska jasne, bijące w oczy. Ty nie chcesz ich widzieć...

— Nieprawda, ja widzę wszystko. Przede wszystkim to, czego nie widzisz ty, ani ci twoi. Widzę nieprzebraną nędzę świata i piekielną krzywdę ludzką...!

— Macie na to monopol?

— O każdej porze dziejowej, czy podczas martwego spokoju, czy to podczas burzy rewolucyjnej, czy podczas mściwej reakcji, my nie tracimy i nie utracimy ani naszego celu, ani naszej energii. A wasza wola, wasz cały tak zwany pepeesowski rozpęd spalą się i zgasną tak samo, jak te wasze czyny bojowe, fajerwerkowe i na chwilę nawet piękne. My się też nie zarzekamy krwawej walki i wszelkich jej konsekwencji...

— Bardzoście łaskawi! Tymczasem my was wyręczamy w tym, a zresztą i w wielu innych sprawach.

— O, przepraszam — byłoby to bardzo grzecznie z waszej strony, ale muszę przyznać, że w niczym nas nie wyręczacie, a jeżeli już mówić prawdę, to przeszkadzacie nam porządnie — że już lepiej nawet nie trzeba. Stąd te nasze zajadłości. Już nie gadajmy lepiej. Są ludzie i poglądy, które muszą sobie pozostać obce: dla mnie czarno, a dla ciebie biało — tobie dobrze, mnie źle. Najlepiej jest, jak jest: my sobie, wy sobie — a z tego wszystkiego coś dopiero wyniknie. Historia nas kiedyś rozsądzi, ale my nie mamy sobie nic do powiedzenia. Dosyć!

— Dosyć! Powiem tylko jedno słowo. Powiem po prostu, bo dla mnie to jest sprawa własna, bo za to i choćby za to jedno ja gotów jestem zginąć bez żadnego żalu i zawodu. Dla mnie nie może tu być zawodów! To moja prawda! To nie jest sprawa taktyki — wyboru dróg i środków. Tu nie może być dwu zdań ani dyskusji.

— Takiej sprawy nie ma.

— Taka sprawa jest. To godność człowieka — ludu. To honor walczącego proletariatu. Za to musi ktoś głowę dać! Muszą być mściciele, co idą za wszystkich — nie jako na wojnę, ale żeby dać świadectwo prawdzie. Musi być ktoś, co się ośmieli podnieść uzbrojoną rękę! Inaczej martwa będzie nasza miłość i martwa będzie nasza

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz