Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖
Śmiertelnie niebezpieczny depozyt przechodzi z rąk do rąk i sam pozostając wciąż nienaruszony, znaczy szlak swojej wędrówki licznymi ofiarami: ludzie wpadają w ręce carskiej policji lub w szaleństwo.
Skomplikowana i dramatyczna historia bomby, skonstruowanej na zamówienie bojowej frakcji Polskiej Partii Socjalistycznej, stanowi pretekst do pokazania szerokiej panoramy polskiego społeczeństwa w rewolucyjnym roku 1905. Każda z wyrazistych postaci reprezentuje inny typ, Andrzej Strug każdą z nich traktuje indywidualnie, opisuje dostosowanym do niej językiem i w odpowiedniej stylistyce. Pomiędzy bohaterami znajdują się inteligenci, robotnicy, kapitaliści, chłopi, ideowi działacze i bezwzględni bandyci, Polacy, Rosjanie, Żydzi i Niemcy, wszyscy wplątani w dramatyczne wydarzenia tego trudnego czasu.
Dzieje jednego pocisku obrazują — w miniaturze — historię narastania, triumfalnego apogeum i bolesnego wygasania rewolucji. Ogniskują związane z nią emocje, rozpacz i nadzieje.
- Autor: Andrzej Strug
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug
Poznawał chłopa moc i słabość, rozum i ciemnotę, przesądy i jasnowidzenia i pewnego dnia przy nim to, przy Orawcu, pokochał na zawsze duszę chłopa, jak nigdy nie mógł, mimo wysiłku, ukochać duszy robotnika. Już go to nie dziwiło, nie kłopotało. Tu, na szerokich polach wstanie z tej ziemi, jak łan żyta, nieprzeliczony zastęp mocnych żołnierzy. Tu leży w odwiecznym wypoczynku siła, bez której marnieją i spalają się na próżno burzliwe ruchy miasta.
Po to przychodzi do wiejskiego zacisza z gorącym swoim słowem i z tą bronią. Idzie za nim śladem śmierć, idzie przewrót, płacz wdowy i sieroty i te dumania przedśmiertne skazanych i te długie lata katorgi. Spieszą za nim, jak ta kurzawa za jego wozem, widma klęski i okropne ofiary wojenne.
Nie żal mu siebie, a żal mu tego człeka, co zginie, że go ta śmierć przed czasem zgniecie. Aż dziwno, że da rady tęgiemu chłopu, aż nie do wiary, żeby tak znikł ze wszystkim, stateczny zdrowiem i urodą, pracowity i pożyteczny chłop z chłopów, towarzysz Orawiec... Markowi łza zakręciła się w oku. Szeroko otworzyłby gębę Orawiec, gdyby mu towarzysz wypowiedział wszystko, co czuje w tej chwili... Nie spodobałoby mu się wiele, a nie zrozumiałby nic. Toteż Marek milczał.
— Jeden jest spokojny albo z cierpliwości, albo jako ta ciapa. A inszego, może właśnie który najlepszy, swędzi ta spluwa i rady sobie taki dać nie może. Są takie ludzie gorące. Taki nie wytrzyma zanadto długo, utai się, pójdzie gdzie chyłkiem od wszystkich albo stowarzyszy się z byle hyclem i co z tego? Ogarnie jeden, drugi monopol, ubije tam strażnika, a potem i na gościniec wyjrzy, zastąpi drogę temu chłopu czy Żydowi, jak z jarmarku wracają po nocy. Chyba już niejednego zgubiła samowola a utajenie od towarzyszy. Inszy nie wytrzyma. Albo i nasze ludzie wiejskie: wezmą przekpiwać, a wydrwiwać, a wydziwiać. — A cóż to wy siedzita jeden z drugim, a cicho, czy pod was jaja podsadziła partia? — Już nas przezywają ścierwy głupie: „bojowcy, bo się boją”. Przez to też niejeden się wyrywa...
— Tak już o was wszyscy wiedzą? To źle...
— We wsi się nie utai. W kupie naród siedzi. Znają nas swoi, jeden się domyśli, drugi podpatrzy, kto ku nam przyjedzie, inszy choćby usłyszy, jak strzelamy dla nauki... Baby nienauczone języka wstrzymać... Jak to we wsi...
— A donosu, zdrady się nie boicie?
— Są podlece złodzieje, bo gdzieby bez takiego, ale te nauczone, bośmy tu trochę porządku robili ze złodziejstwem koło Wielkanocy. Ale tak, to chyba żaden nie doniesie, a jakby kogo tak zgubił, to zawsze go można podpalić, a potem dokończyć...
— Daleko idą te jary? — spytał Marek.
— Na lewo z milę, a na prawo ze dwa razy tyle. W godzinę się przejedzie tą drogą, tylko trza jechać lepiej, niźli my. Wielgi jest kawał świata. Po części gmińskie, a głównie hrabskie. Polowania tu wielkie bywają po dwa razy do roku. Są i dziki, a lisów co niemiara. Te pustki zachodzą aż popod stację Lasek i się schodzą z Malwierzyckim lasem, też lasy ogromne, rządowe. A w tych to parowach, proszę towarzysza, za powstania trzymała się silna jedna partia, zapomniałem, jak się nazywała po naczelniku. Siedzieli tu z zimy aż pod jesień, aż przyszła duża siła i ogarnęła ich, że mało który uciekł. Wszędzie oni tu pogrzebani, gdzie który leżał, a w jednym miejscu, gdzie dużo padło w kupie, jest i kopczyk i figura z napisem. Tam leży naczelnik i dużo panów, i ludzi. Ludzie ze wsi i nasi ich grzebali — jeszcze pięć lat temu żył proboszcz we wsi Garno, który z ludźmi chodził i tych nieboraków grzebał. Ksiądz pilnował, żeby papiery, pieniądze, drogie rzeczy, te zygarki, pierścionki jemu wszystko składać i za to nowy kościół się zaczął budować, za te pieniądze. Kole tego kościoła będziem jechać.
— A daleko do tej mogiłki?
— Ode drogi niedaleko, ze dwa stajania, tylko przez jarugi i wyrwy, bez drogi. Chce wam się popatrzyć?
— Popatrzyłbym. Jak dojść?
— Za pacierz będzie odchodził od drogi boczny parów na lewo. Tam je ścieżka pod górę, aż do ciasnego miejsca, gdzie dwie skały przypierają do siebie. Trza to pominąć i od razu na prawo, popod ścianą, popod ścianą, aż będzie trochę równiejsze miejsce, jakby łączka. Na tej łączce jest zgórek niewielki, obsadzony dębami — od razu będzie widać gdzie. Podprowadziłbym waju43, ale nie ma kogo przy koniach i rzeczach zostawić...
Po chwili Marek zsiadł z wózka i zapuścił się w głęboki, ciasny parów. Wszystko tu było jeszcze w rosie i w chłodzie. Pryskały mu w samą twarz chłodne krople z wysokich traw i łodyg. Panowały tu huczne postrzykiwanie koników polnych i cierpki zapach macierzanki. Na zboczach siwa opoka, obnażona przez deszcze i śniegi, wystawiała tu i owdzie ostre kły, jak piszczele dawno pogrzebanych trupów. Szedł szybko, spiesząc się do czegoś, z czego nie zdawał sobie jeszcze sprawy. Czepiał się długo między skałą a krzakami, chwytając się za kolące gałęzie tarniny. Już blisko. Wyszedł na słońce.
Był na płaskim wzgórku i poszedł prosto przez gąszcz traw i karłowatych krzaków jałowca ku kępie drzew. Nie zatrzymał się, aż w ich głębokim cieniu. Pod niską kopułą liści, w zielonkawym zmroku był płaski kopiec, zasypany zeschłymi liśćmi dębiny, a pośrodku stał czarny, zmurszały słup z wrębem u góry, gdzie kiedyś tkwiło poprzeczne ramię krzyża. Marek wbił oczy w tę ziemię u stóp krzyża. O coś pytał, na coś czekał. Czy pomieniałby się na czasy i na śmierć z tymi dawno zmarłymi?... Czy pozazdrościł im grobu, czy pomyślał o swoim?... Czy mu stanęła do oczu marność wszelkiej rzeczy ludzkiej?... Za gardło chwyciło wzruszenie szczere, gdzie nie było żadnej myśli ani celu. Zamilkł, usunął się na bok wszystko rozważający umysł. Do tej ziemi przypadła dusza w całkowitym swoim obnażeniu i uczciła stary grób.
Nikt tu nigdy nie zachodził. Może od tego czasu, kiedy miłosierna ręka zasadziła ten krzyż i cztery młode dębczaki, wykopane późną jesienią z pobliskiego gąszczu. Wyrosły drzewa potężnie, mocno, choć szły w stronę pokręcone konary i słały się nisko nad ziemią. Stykały się gałęzie z dzikim gąszczem jałowca i tarniny. Obrosło wszystko wokoło trawami i zielskiem. Świegotały gdzieś skowronki, brzęczały gdzieś pszczoły, a w mrocznej krypcie panowała cisza kościelna i powaga. Chłód, wilgoć biły od grobowca i woń starych liści, które spadały tu co jesień na zaduszki i gromadziły się z roku na rok. Niczyja ręka nie składała tu wieńców, nie wsiąkały w tę ziemię niczyje łzy...
Została resztka dawnej pamięci pomarłych ludzi. Stała w półmroku ta reszta krzyża, jak posąg wieczystej, nienaprawionej krzywdy. Zagrzebała się krwawa krzywda w dalekim kraju, w dzikiej pustce. Uciekła od człowieka, zapamiętała się i już niczego nie, chce, prócz samotnego na wieki wieczne spokoju. Śpi krzywda snem wiekuistym i prosi szmerem liści, jak o łaskę: nie zaczepiaj nas, żyjący człowieku-potomku. Nie przychodź tu, bośmy już nareszcie spokojni. Pozabijał nas wróg. Przegrana nasza sprawa i zapomnieli o nas bracia. Już tyle lat... Idź sobie, nie przypominaj!
Zbudził się Marek z beztreściwej, upajającej swojej zadumy. Nakrył głowę i wyszedł na słońce, pod światło i ciepło życia. Nie zraził go smętek grobu. Zazdrościł im jeno szerokich pól i wielkiej otwartej walki w wielkiej gromadzie. I tego, że z bronią w ręku w bitwie padli. Stanął i patrzył z pagórka na szeroki, pogarbiony kraj. Ocknęło się w nim wszystko, co żywe, rozumne. I jeszcze raz uśmiechnęła mu się radość. Uśmiechnęło się w nim serce do tego chłopa Orawca, co na niego czeka tam na drodze, co się u niego o walkę dopomina.
— Tego wam jeno brakowało w waszej doli... Tego chłopa, nic więcej, tylko jego.
Mówił to, jak do pamięci ojca mówi kochający syn.
Zapowiadał się upalny dzień. Grały na słońcu barwy, dygotały w gorącym powietrzu dalsze kształty. Zaciekały się w wesołości koniki polne, wytryskując mu snopami spod samych nóg. Wabiły się gdzieś przepiórki, wrzeszczały bijące się o coś sroki. Piękne były w swoim przepychu bujne, dzikie kwiaty.
I zrozumiał towarzysz Marek raz na zawsze, że będzie pogodna i jasna jego ostatnia godzina. Już wiedział, że mimo piękności życia, jego śmierć jest tak samo prosta, tak samo potrzebna, jak ten skromny biały motylek na tle błękitnego nieba.
Nazajutrz wczesnym rankiem zaczęły ściągać chłopy wtajemniczone ku umówionemu miejscu. Różnymi ścieżkami, polnymi drogami, przez miedze, podchodzili z daleka i znikali w lesie.
Na małej polance, gdzie stał jeno stożek świeżo zebranego siana, już czekał Marek z Orawcem. Witali się w miarę, jak się schodzili. Wszyscy lubili niezmiernie Marka, i każdy po kolei, nieodmiennie, wypowiadał mu, jak umiał, tę swoją radość, że się: „towarzysz starszy uratował i żywie, daj Bóg najdłużej ”. Marek ściskał twarde łapy i witał ze wzruszeniem starych znajomych. Pogadali chwilę, a kiedy Orawiec oznajmił, że są już wszyscy, którzy byli wezwani, posiadały chłopy w cieniu na trawie, a Marek wystąpił i gadał:
— Cieszę się, że was widzę żywych i zdrowych, i do roboty chętnych. Cieszę się, że wszystko tu u was w porządku, że się żadnego hultajstwa nie wydało, ani samowoli. Pierwsza cnota żołnierska, to słuchać tego, kto dowodzi. Nie mnieście, ani też towarzysza Orawca słuchali, ale całej rewolucji i tego ludu pracującego, który nas do was wyznaczył. To dobrze.
Frasujecie się, że nie ma u was roboty bojowej? I to dobrze, kiedy się żołnierz do walki rwie. Inna rzecz, jeśliby mu się zachciało coś na własną rękę próbować. Ale ponieważ tego nie było, to i dobrze. Poniektóry z was pyta się, po co jest ta cała bojówka, kiedy każą cicho siedzieć, ino się uczyć, a przytaić — a robić ino to, co każdy, zwyczajny partyjny człowiek. Bo wydaje się inszemu, że jak do bojówki przystąpił, to już on nie zwyczajny. Taki niech się pomiarkuje, bo ma w głowie przewrócone. Na zwyczajny czas wyście powinni być najpierwsi przy zwyczajnej, spokojnej robocie, czy to przy strajku, czy przy wyrzucaniu podłości z gminy, czy na tym wiecu. A jak przyjdzie rozkazanie wziąć za broń, to pójdziecie. Już wam tyle razy przepowiadałem, co to jest bojówka, po co ona i na co, do czego i na kiedy, a już z tego nic nie pamiętacie. To jest wstyd, żeby w kółko jedno i to samo trza było gadać, jak tym dzieciom, a i gęby szkoda i tego czasu. W to miejsce, co miałbym wam powiedzieć coś nowego, muszę klepać stare...
Gadał i gadał. Jasno, mocno, po prostemu, na wyrozumienie i ku nauce. Tyle razy już to samo powtarzał i tutaj, i gdzie indziej, że go brała nuda, kiedy zaczynał. Ale że miał przed sobą gromadę wpatrzoną i zasłuchaną, dzielną kupę gotowych ludzi, więc i teraz, jak zawsze, ożywił się i uniósł.
— Nie moja rzecz gadać wam o Dumie, o polityce, o strajkach rolnych. Macie gazetę — czytajcie, macie towarzyszy od wiejskiej roboty. Ich się pytajcie. Moja rzecz, żebyście umieli strzelać, tę minę założyć, dolecieć gdzie trzeba, zrobić co trzeba i powrócić cicho, jak te koty — a w potrzebie głowę dać bez żalu i bez strachu. Tedy, towarzysze, powiem wam teraz wielką i ważną nowinę. A z tego, com od was usłyszał i od Orawca, miarkuję, że wam będzie miła.
Będzie tu dla was duża robota. Pierwsza i nie byle jaka. Można powiedzieć, że nasza bojówka jeszcze tego nie robiła, bo siły nie miała. Teraz już można, więc się będzie robić.
Nic wam nie powiem, gdzie, co, jak i kiedy, bo to nie po naszemu. Dość wam wiedzieć, że lada dzień, lada tydzień przyjdzie z rozkazem nasz człowiek, albo ja, albo inszy, jak mnie nie będzie, i wtedy bez straty jednej godziny trza zaczynać. Wszyscy, co do jednego, mają być w pogotowiu. Może przyjdzie wam daleko pojechać, może przyjdzie tu kupę ludzi umieścić, przechować, przeprowadzić znajomymi miejscami, końmi podwieźć i wywieźć, pomoc dać — więźniów odbić, jak się zdarzy...
Może się nie udać i wszyscy swoją głową przypłacą; może się udać, jak się dobrze sprawicie i będzie ino radość bez żadnej żałoby. Ja nie Pan Bóg, żeby to wiedzieć zawczasu. Ale to, co ja muszę wiedzieć, to jest, żebyście odpowiedź dali z rozmysłem: będziecie gotowi? Będziecie słuchali na ślepo, na było — nie było? Kto nie gotów, niech dzisiaj odda broń, a nikt mu złego słowa nie powie.
— My gotowi!
— Wszyscy pójdziecie?
— Nas się pytać nie trza, ino rozkazać — po to my jesteśmy.
— Dosyć my mamy czekania!
Wstał z trawy Orawiec i zaczął:
— Towarzyszu starszy i wy towarzysze! Będę mówił wedle przyjęcia do kompanii nowych. Jest tu nas dwudziestu ośmiu starych, a tu niedaleko pod lasem czeka jeszcze trzynastu, co chcą do nas. Trza powiedzieć przy wszystkich, co który o nich wie. Wybrani oni i przebrani, przesiani, jak to ziarno we młynku, samo celne, bo pośladu44 nam nie trza. Ale zawsze trza jeszcze raz przegłosować każdego i co tam kto ma powiedzieć, niech powie...
Po jakiejś godzinie Orawiec uroczyście wprowadził na polankę gromadkę chłopów.
Podchodzili ciekawie, wyciągając głowy i świecąc oczami, jakby się spodziewali, że zobaczą jaką rzecz nadzwyczajną. Były to tęgie chłopy, młode,
Uwagi (0)