Darmowe ebooki » Powieść » Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Andrzej Strug



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 32
Idź do strony:
class="paragraph">Cieszył się, że baba dostanie od niego jeszcze jedno pożegnanie i trapił się, że jak to pismo ona będzie czytała, to jego już nie będzie na tym świecie. Pisał i myślał. Myślał i pisał.

Już było dobrze po północku, kiedy nareszcie skończył. Obudził Gryziaka i dał mu papier, złożony w kilkoro w małą paczuszkę i raz przy razie omotany nitką.

— Gotowy gryps? Dawajcie zaraz, schowam, bo jutro mnie mogą zaraz rano zabrać.

Podniósł z podłogi but i zaczął coś koło niego majstrować, a Wojtek baczył pode drzwiami.

Opowiedział mu jeszcze raz Wojtek, jak ma jechać od stacji i jak trafić, żeby się nikogo nie pytać po drodze. Gadali długo po nocy. Darował mu jeszcze Wojtek koszulę i szalik na szyję i swój nowy kaszkiet, a sam wziął jego dziurawy kapelusz. Odstąpił mu dwie całe kiełbasy. Gryziak brał, co mu dawano, ale ani się cieszył, ani nie dziękował i pokładli się spać.

Jeszcze spali, kiedy wszedł dyżurny podoficer.

— Gryziak, sobirajsia so wsiemi wieszczami.50

— A kiedy ja nie mam żadnych „wieszczów” — odpowiedział rozespany chłopak, przeciągając się na łóżku.

— No, no, zdziraj stąd, pókiś cały! Jeszcze ty tu będziesz niedługo, tylko już nie wyjdziesz. Wszystkich bym, co tu siedzą, wypuścił, a ciebie pierwszego bym powiesił! Ech ty, jasne oczy, cały świat oszukasz! Dalej, ruszaj się!

Wojtek żegnał się z nim z wielkim wzruszeniem. Na wolność idzie, świat zobaczy, w Sierbienicach będzie, z moją babą będzie gadał... A chłopak był obojętny.

Chciał mu jeszcze coś powiedzieć o dzieciach, coś do jednego sąsiada przekazać, chciało mu się nawet (o dziwo) rzec, żeby i tego wiernego pieska Udusia przygłaskał. Ale żandarm stał we drzwiach i poganiał, więc tylko podali sobie ręce.

— Jakoś nie bardzo się cieszycie na tę wolność?

— Ja się nigdy nie cieszę, ani nie martwię...

— Niechże się wam wiedzie!

— Wszystko mi jedno.

Szczękły zasuwy i został Wojtek Kiełza sam ze sobą. Pochodził ze trzy razy od rogu do rogu, stęknął, westchnął i uwalił się ciężko na łóżku. Przykrył się z głową kubrakiem, odwrócił się do ściany i zasnął natychmiast, zanim jeszcze zdążyły dojść do niego ciężkie myśli.

Niedaleko od Cytadeli do Muranowa. Gryziak pośpieszał, nie rozglądając się zupełnie, zatopiony w jakichś swoich myślach. Jak gdyby nie zauważał, że otacza go wolny świat, ludzie, ruch wielkiego miasta. Zdawało się, że zapomniał o tym, iż prawie rok spędził w odcięciu od świata. Spieszył, jak gdyby miał wykonać jakiś dawny zamiar, który był powziął w chwili aresztowania, a który spoczywał gdzieś w utajeniu i teraz, poczuwszy swoją możność, ożył nagle i zażądał wykonania.

Na Muranowskiej Gryziak wszedł do jednego domu, pogadał ze stróżem, minął dwa wielkie podwórza i wszedł na maleńkie podwóreczko, ciemne, jak dno studni, skąd po ciemnych schodach wdrapał się na czwarte piętro.

— Kto tam?

— Ten, co gryzie.

— Gryź klamkę, bo nie otworzę!

— Otwórz lepiej, bo mnie znasz, że przede mną nie uciekniesz.

— Czego chcesz?

— Po co się pytasz, kiedy wiesz.

— Ile?

— Tyle, co mi się należy.

— Nie mam w domu nic.

— To otwórz drzwi, pogadamy.

— Ale ja mam broń nabitą i nie popuszczę jej z ręki!

— I ja też... Ale głupi ty jesteś, przecież cię nie zabiję, zanim nie dostanę moich pieniędzy. To dla mnie nie interes.

— Prawda i to — tylko słuchaj, Gryziak, na słowo honoru: bez zdrady! Słowo honoru?

— Od kiedyż to sprawiłeś sobie honor?

— Głupi jesteś. Ty nic nie wiesz, że u mnie wszystko inaczej! Otwieram — tylko bez figlów! Tylko, Gryziak, bez psich żartów!

Odemknęły się drzwi z zamka i z zasuwy. Przez wąską szparę, bronioną przez dwa tęgie łańcuchy, wyjrzało jedno oko i lufa rewolweru.

— Widzisz ten interes?

— Widzę — tylko uważaj, żeby mi cierpliwości nie zabrakło i żebym sobie nie poszedł, bo mnie już nie przeprosisz!

Brzękły łańcuchy, i Gryziak wszedł do ciemnej sionki, potem do małego, jasnego, porządnie umeblowanego pokoju.

— Oho, urządziłeś się po burżujsku za moje pieniądze. Ale nie bój się, nic ci nie zrobię.

— Ja się nie boję, ale jeżeli ci to nie sprawi różnicy, to rozmawiajmy tak, jak teraz; proszę cię, siadaj, a ja zostanę tutaj.

Głos wychodził z drugiego pokoju przez przymknięte drzwi.

— Głupiś, ja nie mam żadnej broni, wracam prosto z X-go pawilonu, dzisiaj mnie puścili.

— No, to tak gadaj! Jak się masz — cieszę się, że cię nie powiesili.

Na progu ukazał się młody człowiek, ubrany z elegancją podlejszego gatunku, czarny, nieduży, z czarnymi baczkami. Spojrzenie miał wesołe i rozumne. Podali sobie ręce, ale w lewej gospodarz trzymał brauning dużego kalibru.

— No, gadaj, na kiedy mi oddasz pieniądze? Zaraz trzeba mi pięćdziesiąt rubli, resztę za miesiąc, bo wyjeżdżam.

— Pewnie do Ameryki? Dobrze, za miesiąc będziesz miał, ale dzisiaj — mogę tylko pięć. No, dobrze, dobrze! Dam ci już te pięćdziesiąt — dodał szybko, zobaczywszy spojrzenie Gryziaka. — A więc zgoda! Opowiadaj.

— Dawaj — zaraz!

Czarny naliczył mu dziesięć sztuk złotych, które Gryziak schował do pustej portmonetki.

— A za miesiąc — reszta!

— Tak jest.

— Zły interes zrobiłeś na moim uwolnieniu. Pewnieś się spodziewał, że pójdę na stryk.

— Ubliżasz mi. Ani wiesz, że mnie zawdzięczasz życie.

— Co?

— Jednego mojego słowa było dość, żeby cię pogrążyć, a nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem, bo jestem uczciwy człowiek! Przez to ty żyjesz.

— Łżesz, jak zawsze. Pisnąłbyś słowo, to pogrążyłbyś mnie, ale i siebie jeszcze lepiej.

— Nie. Mojemu słowu uwierzyliby i nic by mi nie było. Ja teraz jestem na posadzie. Służę w ochranie i mam siedemdziesiąt pięć rubli pensji — prócz kosztów i gratyfikacji...

— Nieosobliwa kariera, jak dla takiego, co się odgrażał, że musi dojść do miliona.

— Poczekajże! Przed pół rokiem wstąpiłem do rewolucyjnej organizacji wojskowej. To jest sprawa, na której zrobię karierę. Wyłapię im — nie licząc różnych inteligentów — oficerów, pułkowników, może generałów... Ja nie zwyczajny „filor”. Mój naczelnik mi obiecuje, że zajdę wysoko, ale ja to wiem i bez niego.

— Nie zmądrzałeś przez ten rok. Zawsze się spodziewasz i nigdy nic nie będziesz miał.

— Zobaczymy, czego ty się dorobisz?...

— Ja nie chcę się niczego dorobić, tylko żyć sobie, jak wolny człowiek.

— Jeszcze się ciebie trzymają te głupstwa. I ja ci powiem, że nie zmądrzałeś przez ten rok. Ja cię, Gryziak, lubię i szanuję. Zrzeknij się tych trzystu rubli — a ja cię zaproteguję. Wkręcę cię do ochrany, a potem do partii. Będziesz kpić na obie strony — to jest dopiero zabawa! Jak spróbujesz raz, to się już nie oderwiesz. Ludzie i świat wydają się takie głupie.

— Cóż to, znowu się zabrałeś do książek? — spytał Gryziak, wskazując na półkę.

— Zawsze lubiłem wykształcenie. Ty tego nie rozumiesz, ale ja skończyłem przecie gimnazjum. Te książki — to wszystko dla „towarzyszów” ustawione, bo bywają u mnie często. Rosyjską literaturę rewolucyjną dostałem z ochrany. Pożyczam nieraz „towarzyszom”.

— Jacyż oni ludzie?

— Komiczne figury. Tym idiotom się zdaje, że świat przerobią. Co za miny, co za cnota! A głupi jeden w drugiego! Oni tyle w tej rewolucji robią, że czytają mądre książki o urządzeniu świata i swojej cnoty pilnują. No i biorą ich jednego za długim, gołą ręką, przez tę cnotę, zanim który co zrobi! „Principy”! W gruncie to są tchórze. Nie takich trzeba na te sprawy. Takich tęgich facetów, jak są u nas, nie spotykałem.

— A jakeś się tam dostał? Wierzą ci? Nie boisz się? Niejednego już położyli partyjni.

— Człowieku! Toż mnie wprowadził ich główny działacz z Moskwy, wielka figura! Ja tam pewny aż do końca świata.

— Jakżeś zażył tę wielką figurę? Czym?

— On też służy w ochranie i, wyobraź sobie, już dziewięć lat. To jest człowiek! Tysiąc rubli na miesiąc, przejazdy, koszty, nagrody — a głównie uciecha co dnia i co godzina z tej ciężkiej głupoty ludzkiej.

— Tak, to zabawne. A nie masz stosunków wyrobionych w PPS? Tu w Warszawie? Miałbym interes...

— Widzisz — to są delikatne sprawy. Ja tam kiedyś miałem znajomych i boję się, że mnie poznają. Popsuliby mi interesy, bo tam są wiadome moje różne sprawki. A co za interes?

— List mam od jednego bojowca, co go jutro powieszą.

— Daj, przeczytamy, to musi być zabawne, co taki rycerz pisze dla potomności.

— Et, chłop zwyczajny, poczciwy, głupi. Zresztą obiecałem mu, że nie będę czytał.

— A tak ci zależy, żeby ten list doszedł?

— Zależeć nie zależy, alem obiecał, a zawsze dotrzymuję. Jak komu przyobiecam, że go utłukę, to też zawsze dotrzymam.

— Co to masz w zawiniątku?

— Dwie kiełbasy. Dał mi ciepłą ręką chłopina, boby już nie nadążył sam zeżreć.

— Pewnie wiejskie, z czosnkiem i z pieprzem, aż w brzuchu zawierci. Gryziątko, bądź dobre, daj jedną! Przepadam za wiejską suchą kiełbasą.

— Masz. Darowałbyś mi za to tę maszynę, niezwyczajny jestem chodzić z pustymi rękami...

— Nie mogę. Kazionna broń!

— To dawaj jeszcze dwadzieścia pięć rubli, bo muszę zaraz mieć broń. I do widzenia.

— Nie mam. Kup sobie z tamtych!

— No — no...

— Mam trochę floty, ale ta znowu partyjna, przyjdą po nią i mogę się skompromitować.

— Dawaj!

— Dwadzieścia — więcej nie mogę. Za to dostaniesz u Kaptona dobrą sztukę i zapasowy magazyn i naboje.

— To stary Kapton jeszcze wciąż handluje bronią? I w tym samym miejscu?

— Tak. W tym samym domu. Franciszkańska.

— Do widzenia! Za miesiąc żeby flota była!

— No, żebyś aby ty się stawił. Pilnuj się, chłopcze, teraz już ciężko, nie te czasy.

— Mnie będzie zawsze lekko...

Gdy wychodził, zobaczył na schodach młodego, jasnowłosego człowieka, dźwigającego z trudem dwa kosze. Zaczekał, żeby się wyminąć. Nieznajomy patrzał na niego dobrym, otwartym spojrzeniem i uśmiechał się poczciwie.

— Miłosti prosim51, Iwan Arkadiewicz — witał go Czarny. — Jak to dobrze, żeście zdążyli. Pewnoście głodni z drogi, jak zawsze? A ja mam właśnie fajną polską kiełbasę. „Wypjem i zakusim”.52 Do widzenia, drogi chłopcze — zwrócił się do Gryziaka po polsku, a gdy nowy gość wchodził już we drzwi ze swymi koszykami, Czarny mrugnął na Gryziaka i po łobuzowsku zerknął za wchodzącym „towarzyszem”, jakby chciał powiedzieć: „masz go, głupiego”.

Gryziak zapuścił się w ulicę Franciszkańską i w jednej z kolosalnych kamienic, gdzieś głęboko w tajemniczych podwórzach, wyszukał swojego starego dostawcę. Wybrał sobie sztukę odpowiednią, założył magazyn i poszedł w stronę miasta. Gdy przechodził przez ogród Krasińskich, stanęło mu przed oczami dobroduszne spojrzenie „towarzysza”, dźwigającego kosze z bibułą po schodach. Uśmiechnął się i zawrócił.

Kiedy zastukał do drzwi przyjaciela, ten otworzył mu z gębą pełną kiełbasy, był zarumieniony i ożywiony, znać było, że jest już po paru kieliszkach. Czarny zrobił minę zdziwioną i niezadowoloną. W tę zdziwioną minę Gryziak wypalił mu raz i drugi i spokojnie zeszedł ze schodów. Był zadowolony.

— Dobrze bije, ostrzelana sztuka — myślał, zakładając broń za spodnie na brzuchu i zapiął szczelnie kurtkę. Przeszedł przez podwórze, wyszedł na ulicę i utonął w tłumie.

Tu spostrzegł dopiero, że jest naprawdę na wolności. Owiało go tłumne życie ludzkie, zgiełk uliczny, łoskot dorożek i wozów odurzał go i napawał szczęściem. Chciało mu się śpiewać, śmiać i dużo gadać.

Ale nie miał z kim.

I po raz pierwszy pożałował dopiero swoich towarzyszy. Dopiero teraz obejrzał się, że ich nie ma. Odurzyły go wrażenia ostatnich dni. Przedwczoraj o świcie wyprowadzili ich. Poszli z fantazją, wesoło i z papierosem w zębach na tę śmierć. Poszli i już ich nigdy nie zobaczy. Takich już nie będzie miał nigdy — takich dwu już się nie trafi...

Było ich trzech, ale stanowili jakby jednego człowieka. Każdy z nich miał w sobie coś bardzo potrzebnego dla kompanii. „Owca” był siłacz i umiał gadać z chłopami i Żydami, „Frajerek” umiał grać rolę inteligenta i znał dobrze życie partyjne, on też potrafił nosić eleganckie ubranie i znaleźć się w burżujskim towarzystwie, jak równy. Był wyszczekany, przystojny i mógł mieć zupełnie przyzwoite utrzymanie z samych składek na cele rewolucyjne, na wybory, na samoobronę, na narodową demokrację, na Macierz, na budowę nowych kościołów. Wszystko robił swojego czasu, a jednak nie sfilistrzał i zawsze dążył do prawdy. Kiedy się zeszli we trzech przy jakiejś okazji, od razu przyrośli do siebie, jakby na siebie przez całe życie czekali. Dobre było to ich wspólne pożycie, choć trwało niecały rok.

Lubił kiedyś Gryziak nade wszystko swoją samotność i to, że nikogo na świecie nie potrzebuje. Ale poznawszy raz, co to prawdziwa przyjaźń, już zawsze będzie tęsknił do swojego człowieka. To jest źle — mówił sobie — to nierozumnie, ale nie mógł opanować nagłej tęsknoty. To, co odczuwał, dziwiło go i męczyło, bo nigdy nic podobnego nie doświadczał.

Napadła go gwałtowna złość do wszystkich ludzi, a zwłaszcza do tych, przez których zginęli tamci dwaj. Zapragnął zemsty, ale w kogo bić? W tych sędziów wojennych, których nazwiska znał, których pamiętał twarze i bez trudu mógł wynaleźć? Równie dobrze mógł się mścić na tych sołdatach czy katach, co ich powiesili. Równie dobrze można było pojechać i podpalić, jeżeli się już odbudowało, to żydowskie miasteczko i pogrążyć Żydów, przez których wszyscy wpadli...

Chodziło koło niego dużo

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 ... 32
Idź do strony:

Darmowe książki «Dzieje jednego pocisku - Andrzej Strug (gdzie za darmo czytać książki TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz